Michał Sobol
Pulsary
Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013
Karol Maliszewski
Czuć pulsowanie
Przygoda z książką poetycką zaczyna się od pojedynczego wiersza. Najpierw otwiera się przed czytelnikiem kilka linijek, a dopiero po długiej lekturze cała książka. Szukając tytułowego wiersza, musiałem zadowolić się utworem Puls. „Pulsarów” w tym zbiorku na darmo szukać. Pozostają na okładce, niepokoją. Także swym wyglądem, bowiem z liter ułożono coś na kształt piramidki, sugerując możliwość różnych odczytań. Między innymi – „PULS ARY”. Jakby jakieś rozległości, powierzchnie, ary miały pulsować, a poeta byłby tej pulsacji świadomym rejestratorem. Przenosi się tu także cechy zachowania pewnego typu gwiazd – na rzeczy bliższe Ziemi i człowieka. Pojawić się może hipoteza, że cywilizacja trwa w rytm budzących się i załamujących impulsów, że odbywa się permanentny seans promieniowania, a my, ludzie, żywo w tym procesie rytmicznego emitowania uczestniczymy. Wysyłamy błyski, migoczemy tym, co mamy, świadomością, poczuciem piękna i harmonii, filozofią i sztuką. A więc z jednej strony kultura jako źródło cierpień, z drugiej zaś – jako legitymacja rodzaju ludzkiego; coś jednak z siebie dajemy, tworząc siebie wciąż od nowa, coś wysyłamy w kosmos.
Z uporem maniaka czepiam się tych okładkowych zabiegów z literkami tytułu, ponieważ wspomniany układ jest kilkakrotnie konsekwentnie powtórzony, a więc był dla autora ważny. Zerkam jeszcze raz i widzę „PULS A RY”. Ostatnią zgłoskę pozwalam sobie odczytać jako „er”, literę, i mam natychmiast skojarzenia z tomikiem Zygmunta Krukowskiego Rzeczy R, wyświetlającego w werystycznych migawkach najważniejsze, zdaniem autora, kategorie bycia. W tym momencie myśli zaczynają krążyć wokół następującej zbitki: puls a rzeczy, a może nawet – rzeczywistość. I już towarzyszą mi zapamiętane frazy z książki Marzeny Brody Zwykłe rzeczy. Koło się zamyka, ale nie chciałbym z tego robić mandali. Na to jeszcze za wcześnie.
Wspomniałem o inicjalnych linijkach. Zniechęcony czytelnik często na nich kończy. Tu było odwrotnie. Otwierający tom utwór Puls zaintrygował mnie, wciągnął. Może i z tego powodu, że czytaniu wtórował pogłos z Lukrecjusza, o stronę wcześniej umieszczone motto: „Nie myśl, że po to zostały stworzone człowieka oczy, abyś patrzył”. Miej oczy, ale patrz sercem – to zbyt przewidywalne. Bohater wierszy Michała Sobola unika sentymentalizmu i łatwych nawiązań romantycznych. Motto proponuje warunki lektury. Prawdopodobnie po ich przyjęciu odsłoni się więcej. Miej oczy, ale patrz rozumem. Bo to on zakreśla ramy poznania, „porządkuje świat”, a tu stwarza hipostazę związaną z poczuciem promieniującego bycia. Pulsowanie rzeczy i ludzi w utworze otwierającym zbiorek jest doświadczane bardziej rozumem niż zmysłami. Z realistycznych migawek, z liści, łąk i drzew należy wyciągnąć esencję, ułożyć metafizyczny wzór, czyli wpisać się w coś większego. Zatem wiosenny wiatr ogłasza nie tylko nadchodzącą zmianę. Bywa także nieobliczalnym symbolem wiecznego porządku, który mózg usiłuje odtwarzać bezproblemowo i lekko (mając między innymi do dyspozycji pamięć – „pięść wpychającą w otwarte/ usta łąki zeszłoroczne siano”). „Konieczność nawracania, ciągłej zmiany kierunku” określa jeden z biegunów wciąż stwarzanego procesu. Choć ów stały rytm wyznaczają „sen i przebudzenie” (zima i wiosna, śmierć i życie), wpływając na powtarzalność powrotów. Kosmiczne rytmy egzystencji człowiek odnajduje w sobie, w ciele, które „jak policjant ma stać na posterunku i nie zważać/ na możliwość rozjechania”. Impulsy płyną z czegoś, co można nazwać przyrodniczo-kulturową jednią, kontrolującą proces bycia-poznania. U Sobola ten swoisty logos to „ktoś,// kto sprawdza i jeśli trzeba, przerwie w momencie ogłaszania/ wyroku”.
Potem już przestaje się o tym myśleć. Po filozoficznie oschłej prolegomenie otwieramy się na soczystość życia. To ono wydaje się tu najważniejsze. Jego kształt w wyraziście określonym miejscu, powroty i uogólnienia. Siła tych wierszy tkwi w zakorzenieniu, jednak o małym realizmie nie może być mowy. Jeżeli realizm, to taki, który pyta o Realność, o transcendentne uwarunkowanie doczesności. Przy czym nie czyni tego zbyt nachalnie, nie mamy tu na szczęście do czynienia z dewocją. Cień świętości delikatnie pokrywa codzienne troski, krzątania, dojazdy, dojścia. Miasteczko i okoliczne wioski wypełnione ludźmi, borykającymi się z rzeczami i szukającymi słów, wydają się częścią większej opowieści, zaś bohater tych wierszy jawi się jako ktoś, kto wyrwał się spod kontroli nad-autora, by żyć własnym życiem. Iluzja własnego życia wiąże się z prymatem własnej opowieści.
Idzie ona wieloma torami, które w zaskakujący sposób łączą się z sobą, nie powodując katastrofy sunących nimi składów myśli i obrazów. Zastanawiam się, czy autobiograficzno-rustykalny tor ekspresji (ten pierwszy zeszyt) nie oddziałuje na mnie najsilniej. Nie chodzi o pokrewieństwo, a potem dostojeństwo, wreszcie powściągliwość w ujawnianiu rodzinnych tajemnic, bo tu dzieje się chyba odwrotnie – życie na wsi wyświetlane w krótkich, pulsujących rozbłyskach stopniowo zaczyna ujawniać coś na kształt Tajemnicy. Nie obyczajowe smaczki, choć i o nich się nie zapomina, tylko coś większego. Coś, co się da już wyczytać z przeglądanej na nowo księgi życia. W tym nurcie tomu istotne są teksty o podtytule (dedykacji?) Z cyklu ojciec i syn. Ale inne cykle są równie ważne, bo zaświadczają o cykliczności, powtarzalności, o kolistym porządku czasu i objawiających się rzeczy. Tytuły tych autobiograficznych wierszy brzmią jak zaklęcia. Rekonstrukcja wskazuje przyjętą zasadę mimetyczności, lecz nie traktujmy jej dosłownie. Obroty odsyłają do obsługi wialni, w mikroobrazie znów przywołując dialektykę cyklicznego ruchu jako sugestię zasady filozoficznej. Czaty mówią o tym, co da się zobaczyć przy odpowiednim skupieniu, nie tyle w sobie, ile raczej w otaczającym świecie. Fundament przywołuje sceny budowania domu, wrzucania polnych kamieni („Skandynawów”, bo „przywlókł je tu jakiś lądolód”) w zalewaną podwalinę. I znów stają przed oczami fragmenty cudzych, w tajemniczy sposób pokrewnych, wierszy. Tym razem Krzysztofa Bielenia z tomu Wiciokrzew przewiercień. Myślę szczególnie o tych utworach, w których zwykłe czynności, dłubanie w ziemi, drewnie i kamieniu, naprawianie uszkodzonych sprzętów, stają się ucieczką od abstrakcji i celebry. I na końcu świata można spierać się z Husserlem, szukając gwoździ niezbędnych do naprawienia gołębnika, przerzucając szuflą śnieg bądź kopiąc w ogrodzie. Przypomina się Wittgenstein i jego ucieczki od dyskursu: ozdrawiające powroty do rzeczy, do pracy rąk.
Co więcej, u Sobola łowienie ryb, hodowanie świń, wspominany z dzieciństwa strach przed agresywnym kogutem, zbieranie owadów, jazda po drzewka na targ do miasteczka… Przerywam wyliczanie, bo nie o mimetyzm chodzi. Fakty te są, owszem, głęboko zakorzenionym w bycie, ale jednak – pretekstem, sygnałem metonimicznego gestu, który ma w rozbłysku odsłaniać coś z momentalnego doznania przygodnej prawdy. I tu pamięć wcale nie jest „wpychającą pięścią”, raczej smukłą dłonią muskającą struny. Melodię (interpretację) czytelnik musi sobie dokończyć sam. Natomiast w utworach osnutych wokół losów i wypowiedzi pana Orkusza, lokalnego (w pierwszej chwili myślałem, że Szwejka) Sokratesa, prawda jest wykładana wprost, z niemal nużącą metodycznością. Autor włożył wiele wysiłku w to, by opowiastki z Orkuszem w tle wydały się staroświecko przegadane. Zaznaczam, że są to pozory. Mocno skłębione długie okresy zdaniowe i ubiegłowieczna stylistyka skrywają w sobie nie byle jaki skarb – świadomość czystą i jeszcze przedwojenną, wręcz pedantyczny porządek wartości i przekonań, poczucie wyjaśnialności wszystkiego. Rzeczywistość jest do odczytania, bowiem wcześniej została zapisana. Wprawdzie Orkusz nie ma pewności, że przez Boga, optuje jednak za jakąś kosmiczną rozumnością.
Sztuczne rozdzielanie przenikających się warstw tego tomu nie ma sensu. Urok Pulsarów polega właśnie na zręcznym spleceniu wątków, stylów i konceptów. To wszystko ma żyć, czyli pulsować. Chciałbym zakończyć uwagami na temat trzeciego zeszytu, utworów świadomie i demonstracyjnie nawiązujących do Herberta. I w nich bywa ważny autobiograficzny szczegół, bystra obserwacja obyczajowa, historia widziana nie tylko w muzeum. Jest jednak w nich coś takiego, że odprowadzają wzrok czytelnika gdzieś w głąb, w historiozofię, estetykę, mit. Często charakteryzuje je wykorzystanie odmiennej, mało rdzennej, scenerii. Przenosimy się w mitologię Śródziemnomorza – pełną białych ruin i czarnych kamieni, pulsującego szumu odwiecznej wody. Dedykowana Z.H. Wyspa jest tego najlepszym przykładem. Wraca w niej motyw pulsowania, obrazowo związany z odrywającymi się od wyspy samolotami:
ale one w dwudziestominutowych odstępach
jak puls wracają i chyba rzeczywiście
wyspa jest tylko sercem.
Podmiot właśnie to zapamiętał z wyprawy w głąb kultury i historii, nie zachwyciły go „ruiny i plakietki/ drobne przedmioty z gliny i szkła”. Ten motyw powraca kilkanaście stron później, przy okazji wyjawiając czytelnikowi zachodzący tu mechanizm intertekstualnej interferencji. Teksty z trzech zeszytów (torów) istnieją o wiele mocniej i głębiej w swoim sąsiedztwie, w intensywnej rozmowie, we współuczestnictwie znaczeń. Oto Wieczne miasto – podróżne i eseistyczne, z gorzkim wydźwiękiem obsesyjnego szukania śladów „życia w Rzymie” – dialoguje po sąsiedzku z tekstem „Orkuszowym”, traktatowo zatytułowanym – podobnie jak wszystkie z tego cyklu – O rozczarowaniu. „Nie znajdziesz Rzymu w Rzymie”, jeśli nie chcesz go znaleźć, bo poddałeś się mniemaniu, że tandetny przemysł turystyczny unicestwił „najświętsze miejsca ludzkości”. Będziesz natomiast go miał wokół w bród (świętość się przesuwa w stronę twojej codzienności), jeżeli zrozumiesz sentencję mentora (Orkusza), „że nawet bez dawnego czaru świat/ nie przestaje istnieć, owszem, jest intensywniej”.
Na tym etapie lektury chciałbym zostawić bez komentarza zasadność zaistnienia w tym układzie ostatniej, wyodrębnionej, części, zatytułowanej Kolekcja. Jeżeli są to wyimki z czwartego zeszytu, to tworzą swoisty nawias, sprzyjający pytaniu, czy całej książki nie dałoby się odczytać inaczej. Zapewne tak. Zasadniczy, liryczny, korpus dzieła kończy się lapidarną notatką o dwóch malarzach. Zdaje się, że autor nie wyobraża sobie zbliżania się do prawdy bez artystycznego wyboru dokonanego przez tego drugiego. Pierwszy tylko „ściąga na ścianę” masywne zarysy rzeczywistości. Koń to koń, każdy widzi, takoż niedźwiedź i byk. Natomiast drugi rozmieszcza akcenty, dba o światłocień, maluje wiatr, czuje pulsowanie. Trudno o lepszą autocharakterystykę zaproponowanej tu poetyckiej praktyki.
Karol Maliszewski