Piotr Sobolczyk
W labiryncie
zdrowego kraju
Izabela Morska
Znikanie
Wydawnictwo Znak, Kraków 2019
Doświadczenie lektury Znikania Izabeli Morskiej ująłbym syntetycznie następującą formułą: przejście przez labirynt ruchem transowym. W starożytnej Grecji labirynty służyły do rytualnych tańców, a jednocześnie symbolizowały epistemologię zagadki o zabarwieniu raczej ezoterycznym. Konstrukcja niniejszej opowieści jest przejściem wraz z bohaterką przez labirynt niewiedzy (dopadają ją komplikacje zdrowotne o nieznanym podłożu, próbuje szukać odpowiedzi wespół z medycyną konwencjonalną), wobec czego rozwiązaniem zagadki (wyjściem z labiryntu) wydawałoby się trafne wskazanie przyczyny czy choroby głównej, generatora rozgałęzionych dolegliwości czy symptomów. Narratorka Morskiej / narratorka Morska została zresztą skonstruowana na grze podwójnością – jest bohaterką idącą przez labirynt i jednocześnie jest przewodniczką przez tenże labirynt dla czytelnika. Niezwykle umiejętnie zmienia tryby swojej niewiedzy (wtedy) i wiedzy (teraz, tj. post factum). Tu właśnie wytwarza się odbiór transowy (wolę tę formułę niż np. „kompulsywny”), owo mityczne „od książki nie można się oderwać”. Transowość jest tu dobrym terminem także dlatego, że ostatecznie wyjściem z labiryntu okazuje się nie skuteczność medycyny zachodniej, a medycyna alternatywna (zioła peruwiańskie), poprzedzona… autodiagnozą przez internet. Oczywiście, dowiadujemy się o tym w odpowiednim momencie – nie na początku, a w części trzeciej: „Jeśli zatem znalazłam się w pułapce, to przecież niczego więcej nie mam się już obawiać. A jeśli sama się do niej wpędziłam, to sama się też z niej uwolnię. Dragon [program komputerowy dla ludzi niemogących używać klawiatury – przyp. mój, P.S.] czeka, więc mówię: Listen to me. Dyktuję mu objawy: […] [przeskakuję całą stronę 23. objawów – przyp. mój, P.S.]. Boję się, że wyjdzie SM albo lupus. […] Ale wychodzi Lyme disease. Borelioza”. Tak, tak, rozwiązanie zagadki labiryntu przychodzi za sprawą przemowy do „Smoka” (programu), Dr. Google’a, a potem substancji o nazwach „smocza krew” i „koci pazur” (stosowanych w tradycyjnej medycynie peruwiańskiej) – po wielu miesiącach znaczonych kilkoma nieskutecznymi pobytami w szpitalach, operacjami i dziesiątkami konsultacji, w tym z powtarzającymi się podejrzeniami psychologów i psychiatrów, że bohaterka chorobę sobie wmawia, bądź że ma zaburzoną osobowość.
Ale tu dygresja: mając pierwszy raz zażyć uña de gato, narratorka przedstawia swoje autoironiczne wątpliwości: „Boję się śmieszności, która wyniknie jakoś pobocznie z tego eksperymentu z tajemniczą peruwiańską korą i sokiem z drzewa, który smakuje jak krew. Jeszcze trochę, a za oknem zobaczę miotłę i polecę do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Obawiam się, że ten zwrot w stronę medycyny nieszpitalnej mnie naznaczy, że stanę się osobą wierzącą w przesądy, metempsychozę i życie przed życiem. Wzdragam się na myśl, że ktokolwiek mógłby sądzić, iż mogłabym się stać taką osobą, lub uwierzyć, że się nią stałam. […] Nie chcę dołączyć do kobiet, które zwierzają się komuś intymnym szeptem, że w poprzednim życiu były egipskimi księżniczkami”. Doprawdy? Bo mnie się wydaje, że albo Morska prowadzi tu grę ze swoimi czytelnikami, udając superracjonalistkę, albo „ułatwia” zwyklejszemu czytelnikowi zaakceptowanie nagłego zwrotu akcji w mniej oczywistym kierunku. „Wzdragam się na myśl, że ktokolwiek…” – z pewnością ktokolwiek, kto nie czytał książek Izabeli Filipiak? A przede wszystkim dwóch ostatnich (nie licząc naukowej o Komornickiej/Właście), Almy (2003) i Księgi Em (2005), rzeczy wybitnych, a zarazem zupełnie odjechanych i to właśnie ezoterycznie? A jakże w tym kompetentnych! Sam napisałem swego czasu półtora arkusza o gnostycyzmie w Almie (zob. rozdział G(n)o(s)tycyzm w mojej książce Gotycyzm – modernistyczny sobowtór odmieńca, Gdańsk 2017). Przy okazji: motyw labiryntu, który uważam tu za strukturę narracyjną i poznawczą – jest gnostycki. Alma jest labiryntem.
Ale też Znikanie jest zupełnie inną książką niż wszystkie dotychczasowe w karierze Filipiak/Morskiej; jakkolwiek, po prawdzie, każda jej książka była inna, a to wielka wartość. Znikanie jest bodaj najprzystępniejszą, bo też i może dla tzw. najszerszego czytelnika najbardziej… przydatną czy potrzebną. Och, będzie potrafił ów najszerszy czytelnik sprowadzić ją do jakiejś „krytyki systemu medycznego w Polsce”; oj, będzie ci on umiał do „manifestu politycznego antyrządowego” ją ściągnąć. Szczególnie że pisarka nie odmówiła sobie w poincie drobnego odjechania w postaci opowieści o tym, jak zamierzała dokonać samospalenia. Wskazane dwie warstwy w tej książce oczywiście występują. I parę innych dyskursów, jak choćby antyhomofobiczny czy proLGBTQ, czego zresztą pewnie część czytelników się wręcz spodziewała. Tu szczególnie efektowny jest hiperboliczny fragment pokazujący „korelację” pomiędzy nasilającymi się objawami choroby a obrażaniem osób nienormatywnych w przestrzeni publicznej, co zyskuje umotywowanie teorią „stresu mniejszościowego”. Gatunkowo bowiem ta książka to sylwa niezwykle umiejętnie przeplatająca różne takie wątki, sylwa o kształcie para-dziennika. Proza, chociaż Morska podpowiada jeszcze inne określenie: „Jestem autorką, a moją opowieść umieszczam w kontekście humanistyki medycznej, czyli opowieści o chorobie”. I słusznie, choć musimy przyjąć taką definicję humanistyki, której akurat polska akademia przyjmować na ogół nie chce, to znaczy uwzględniającej także twórczość artystyczną i autobiografizm/instrospekcję jako jedne z metod badawczych. W istocie jedną z zaplecionych tu w sylwę warstw jest przejście narratorki od pracy badawczej nad koncepcją długu w kulturze (czego dotyczyła habilitacja Morskiej) ku humanistyce medycznej – zaczęła jeździć na konferencje z odczytami na przykład o syndromie Münchhausena, który to syndrom – jak można między wierszami wyczytać – właściwie jest metapatronem tak pojmowanej humanistyki medycznej.
A jednocześnie warsztat badaczki przydaje się w procesie chorowania, czy raczej poszukiwania wyzdrowienia: narratorka konfrontowana z kolejnymi koncepcjami lekarzy, hipotezami, sama czyta, szuka, wypytuje, próbuje weryfikować. Znajdujemy w sylwie mikroeseje-mikrowykłady, nie tylko zresztą związane z chorobą. Raptem oto zaczyna się czterostronicowy esej o więzieniu CIA na terenie Polski. Prowadzi on do jednego z mocniejszych miejsc w książce, bo do metafory naruszającej „polityczną poprawność”, albo nawet nie tyle „polityczną”, ile „etyczną”: „Centrum przesłuchań zostało przeniesione do mojej piwnicy. […] To mną targa bezsenność, a bóle, które przewiercają mi stawy, okazują się skutkiem podwieszeń, leżenia na cemencie tam, gdzie się spadło, spania w skrzyni. To ja puchnę. To moja skóra przybiera odcień sypanej na ranę soli”. A metafora zestawiająca pozyskanie uwagi lekarza z przechodzeniem selekcji w obozie koncentracyjnym? Metafory u Morskiej muszą być hiperbolami; muszą być, potocznie mówiąc, „chore”; tylko „chore” metafory mogą wyrazić chorobę.
Dyskurs „długu” jest tu powiązany z innym współobecnym wątkiem – sytuacji polskiego uczonego i jego kondycji ekonomicznej. Początkowo to, co bohaterka od czasu do czasu rzuca, wydaje się podobną prowokacyjną metaforą-hiperbolą: „Moja uniwersytecka pensja ledwo starcza, żeby nie wybierać jedzenia ze śmietnika. Każdy inny wydatek staje się dramatem. Nie mam pojęcia, jak wkalkulować w to prywatne wizyty lekarskie”. To znów: „Wymaksowałam kartę kredytową, a uniwersytecka pensja starcza do piątego”. W innym miejscu, że zarobki pracowników naukowych w Polsce i opiekunów osób niepełnosprawnych za granicą są porównywalne. Jednocześnie co i rusz czytamy – tu prywatna wizyta 150, tu na leki, tam na suplement, tu na zioła. Dopiero dużo dalej nagle otrzymujemy konkretną informację: „Jako pracownik dydaktyczno-naukowy na Uniwersytecie Gdańskim w 2012 zarabiam miesięcznie dwa tysiące sto złotych na rękę, po odliczeniu ubezpieczenia i podatków. […] Profesor czyścibutem. Książę, co psy wiąże. Moje rachunki są proste: spłacam siedemset złotych na miesiąc, wynajmuję piwnicę za drugie siedemset, a na życie zostaje mi trzecie siedemset. Lecz to nie ja wymyśliłam system, który mnie poniża, który umieszcza pracownika naukowego gdzieś poniżej kierownika zmiany w sklepie spożywczym”. Skądinąd Susan Sontag w Chorobie jako metaforze przypomina, że w średniowieczu zarówno gruźlicę, jak i raka określano mianem „konsumpcji” (potajemnie konsumuje chorego; także w sensie „spala”); dług i choroba są więc metaforycznie powiązane na głębokim planie. Powiążmy to jeszcze z kolejną dość szokującą metaforą – Morska zapożycza ją od badacza Michaela Sandela, który cytował korporację tytoniową wywodzącą, że zgony ludzi okołopięćdziesięcioletnich są korzystne dla gospodarek (krajów), bo unika się płacenia emerytur oraz za coraz to liczniejsze usługi medyczne. „Kulejący system medyczny to klucz do podreperowania budżetu narodowego”.
Dlatego najwyraźniej czytamy książkę o zdrowym kraju.
Piotr Sobolczyk