RECENZUJE: Jakub Kornhauser

 

Zenon Fajfer

Widok z głębokiej wieży

Wydawnictwo FORMA, Szczecin, Bezrzecze 2015

 

Jakub Kornhauser

Nazwać wszystko na nowo

 

Widok z głębokiej wieży to kolejny, po Powiekach z 2013 roku, etap w twórczych poszukiwaniach Zenona Fajfera. Krzeszowicki autor był dotąd znany i ceniony przede wszystkim jako niestrudzony propagator liberatury, czyli – przypomnijmy – literatury, w której materialny wymiar książki współbrzmi z zamieszczonym w niej tekstem. Fajfer zainicjował ten nurt w manifeście opublikowanym na łamach „Dekady Literackiej” w 1999 roku i przez wiele lat, wraz z Katarzyną Bazarnik, rozwijał jego założenia w kolejnych esejach i pracach, wyłamujących się z reguł tradycyjnie pojmowanej literatury (dość przypomnieć Spoglądając w ozonową dziurę, poemat w butelce, czy Oka-leczenie, książkę-labirynt bez początku i końca). Już Powieki zapowiadały zmiany, mimo że tomikowi towarzyszyła płyta nadająca całości walorów hipertekstu. Wiersze rozrastały się w system naczyń połączonych, ich drapieżnie kolażowa struktura nie dawała ani chwili wytchnienia, a czytelnik drążył korytarze między leksjami.

 

Tymczasem nowy tom Fajfera wyznacza cezurę w tym ciągłym dążeniu do dyspersji, wyznaczaniu odległych granic, do których nie wiodą proste ścieżki. Wypada zacząć od cytatu: „może spróbujmy nazwać wszystko na nowo/ tak będzie łatwiej” (Drzewo) – zastanawia się podmiot jednego z finalnych akordów ostatniego tomu wierszy Fajfera. Jesteśmy świadkami gestu ryzykownego, bo obarczonego w dramatyczny jednak sposób koniecznością odcięcia się od własnych korzeni, porzucenia specyficznego i wypracowanego przez lata idiomu na rzecz skromności, kompozycyjnego i tematycznego minimalizmu. Tak rozumiany Widok z głębokiej wieży byłby zatem nowym rozdaniem, początkiem komprymowania rozproszonych wizji i zastępowania ich nieograniczoności świadomym powrotem do tego, co małe, lokalne, domowe. Nastanie zwrotu ku intymności, prywatności i ściszenie głosu nie są przy tym wmówionym sobie chwytem, a wiarygodnym – i przez podmiot nieustannie uwiarygodnianym – przeżyciem zanurzenia w codzienności, codzienności zakotwiczonej w relacji z najbliższymi, ze światem dostępnym na wyciągnięcie ręki, ze wspomnieniami podróży, spacerów, wizyt i rozmów. W rzeczy samej, nowe wiersze Fajfera są zapiskami przydrożnymi, pełnymi empatii dla mijanych – poznawanych i przedstawiających się nam – ludzi, w tym dzieci, których portrety i podsłuchane monologi znakomicie kontrastują z delikatnymi obrazkami miłosnego tu i teraz, całkiem prozaicznych gestów, chwil zatrzymywanych na brzegu morza, na podwórku, ale i we własnym łóżku po nocy pełnej snów. Prywatność jest tu rozumiana jako obudowywanie terytorium tym, co znane i znajome, by podkreślać raz po raz przywiązanie do krzeszowickiej codzienności i weneckich czy dublińskich reminiscencji. Ciekawa to lektura: kiedy wydaje się, że dom – będący tutaj centrum podróżniczych tropów – zostaje ujęty w karby „umytych okien”, żaluzji i zasłon, zaraz pojawia się kontrapunkt, jak choćby w wierszu Balkon, zapisanym na harmonijkowo składających się kartkach, w którym wokół „niewidzialnego pianina” rozgrywa się historia na poły ewokująca strzępy zdarzeń z przeszłości, na poły zapowiadająca to, co ma dopiero nadejść, jakieś niepokojące, nieomal groźne wizje końca („trzeba zacerować to okno”).

Fajfer zręcznie balansuje między dosłownością miłosnego wyznania, robiącego spore wrażenie swoją – powtórzę: niewymuszoną, choć przecież nie całkiem spodziewaną – zwykłością, naturalnością („zgadujemy słowa pisane palcem na wydmie” – z cyklu TERAZ, część XVII) a „podsłuchanymi” rozmowami innych, zarejestrowanymi bez ingerencji, jak w wierszu Krzyż Millenijny, nawiązującym do jednego z jurajskich wzgórz okalających Krzeszowice, na którego wierzchołku ustawiono duży krzyż. Rytm nagłych zamilknięć i rozgadań sprawdza się również jako zasada konstrukcyjna zastępująca często jednostajny rytm wiersza emanacyjnego uprawianego przez Fajfera z dużym powodzeniem we wcześniejszych fazach twórczości. Tutaj mamy do czynienia z przerwaniem toku biorącego swój początek z rozrastających się kłączowo słów i liter. Wiersze – nawet jeśli podzielone w cykle i zgrupowane wedle specyficznej zasady strukturalnej – raczej zwijają się w oszczędne formalnie postaci. Ciągle nawracające metatekstowe komentarze – odwołujące się do jednoczesnej „nieporadności słów” i „nieporadności ciszy” – zamiast wzmagać wrażenie chaosu i paradoksalnej natury Fajferowego świata (anonsowanej przecież przez operujący synestezją tytuł tomu), działają uspokajająco, jak gdyby były czymś niezbędnym, oczywistym, co przyjmujemy jako motto do tego aktu tworzenia „wszystkiego na nowo”.

Do tego dochodzi łagodna, podszyta egzystencjalnym smutkiem ironia, jak w świetnym wierszu Dziecko z drukarki 3D, w którym tytułowe „bezprzewodowe maleństwo” czeka na „domenę z ogrodem i siostrę/ z opcją na braciszka”. Rzeczywistość, która sprawia wrażenie dobrze naoliwionego mechanizmu, raz po raz szwankuje, wywraca się na nice, okazuje się, że „tu wszystko jest/ wbrew prawom grawitacji” (z cyklu TERAZ, część XXII). Poddasze to czy aleja, dedukuje na głos podmiot; ważne, że obok jesteś ty i razem możemy nazywać przestrzeń poza czasem „swoimi słowami” (XXIV).

Niejednorodność kompozycyjna może budzić lęk u czytelnika przyzwyczajonego do jasnych i kategorycznie wprowadzanych w życie rozwiązań formalnych: tutaj – w przeciwieństwie do wcześniejszych prac Fajfera – klucza należy szukać nie w bezkresności aliteracyjnych zaklęć, tylko w przejściach od subtelnych opisów przyrody (dedykowane Kasi Ptasie skrzypce) do wartkiego, drapieżnie Ulissesowego w narracyjnej formie strumienia świadomości utworu Ściana – z takim choćby fragmentem: „Ktoś się podpalił przykuty łańcuchem do studzienki ułowił jednym uchem z wieczornej audycji drugim słuchając przestróg Dziadka tylko nie mów nikomu że wiesz tak jak wtedy gdy straszył go Babcią która miała mu wybić wszystkie zęby kiedy był w Niemczech na robotach […]”. To właściwie różne oblicza tej samej codzienności – przeplatające się głosy dzieci i dzieciństwa, bezimiennych spacerowiczów i kochanków odkrywających świat (i siebie nawzajem) raz jeszcze, konfrontowane z nagłymi powrotami do rytuałów snu i pobudki. Jezus ze zmarzniętymi półdupkami idzie pod ramię z kogutem, „którego ostatnio/ zabiła babcia” (Nocna zmiana).

Z każdą kolejną lekturą Widok z głębokiej wieży nabiera rumieńców i poetyckiego ciała, wewnętrzne melodie poszczególnych cyklów nachodzą na siebie, opowieści – od snutych po zasłyszane – przeplatają się w takt przez-okiennych obserwacji. Okno pojawia się zresztą również na zdjęciach wplecionych w tekstowy tok książki, sygnalizując dwustronność patrzenia (i stwarzania poprzez patrzenie). Podmiot, który patrzy, i podmiot, na który się patrzy mieszkają w tym samym pokoju, w tym samym mieszkaniu, na tej samej ulicy, nad tą samą rzeką, chadzają tymi samymi ścieżkami i znają swoje miasto na wylot. Akurat tak, by móc popatrzeć na nie jako na miejsce spotkania, spotkać je podczas patrzenia: „nie będę mógł oderwać od ciebie oczu/ wysoko zadzierając głowę/ ponad koronami traw i dmuchawców”. Od ukochanej kobiety? Od miasta? Niepewność wzmaga nietypowa pozycja mówiącego, który a to zmienia się z melancholijnego trubadura w rozkapryszonego sztubaka, a to oddaje swój głos w posiadanie kobiecej wrażliwości, przeobrażając wiersz w niekończący się dialog przedustawnych relacji: „pomyślałam że zamiast długiego listu/ zrobię ci sweter” – deklaruje kobieta, „najpierw sama go przymierzę/ pochodzę kilka dni” (Obierająca mandarynki). Niektóre teksty przypominają nawet nie tyle spis przedustawnych prawideł, ile notatki z codzienności na wypadek, gdyby kiedyś należało ją odtworzyć: taka chwila – jak sugeruje autor – nadeszła.

Liryczny ton – chwilami czysty, chwilami zanurzony w monologowe wizje – wspomaga zamysł autora, obliczony na wykreowanie wielokierunkowego portretu w formie naczyń połączonych tęsknotą za ciągłą teraźniejszością, za podbudowanym silnymi doznaniami zmysłowymi dzianiem się świata, które tylko w pewnej części muszą być zapośredniczone w słowach. Słowa zamierają i ustępują wrażeniu chwilowości, ulotności, dogasania pożarów wieku młodzieńczego. Tu gra toczy się już o inną stawkę. Podsumowaniom – obecnym, owszem – towarzyszą w tomie ustalenia na przyszłość, a raczej – jak ustaliliśmy – na wieczną teraźniejszość. Obok wyznania miłości, żarliwego doświadczania współobecności najbliższych, świata na wyciągnięcie ręki i oka. Tomik ten staje się zatem czymś w rodzaju kontrasygnaty już wcześniej – na polu całkiem osobistym, by tak rzec – podjętych zobowiązań. W tym sensie jego funkcja wykracza poza ramy literatury – niezależnie, czy pojmowanej w tradycyjnym, czy liberackim wydaniu – kierując się w stronę całkiem prywatnego dokumentu, aktu wyznania wiary. Tym donioślejszą rolę otrzymuje czytelnik, który zostaje zaproszony do współuczestnictwa, asystowania niczym drużba przy ponownych zaślubinach.

Książka nie wzbudziła lawiny krytycznych polemik, a szkoda: wydaje się, że to jeden z tych wcale rzadkich dowodów na żywotność poezji, która jest za pan brat z nieustannym poszukiwaniem, penetrowaniem granic tego, co (nie)wysławialne. I jakby przy okazji oferuje możliwość przypatrzenia się momentowi zmiany poetyki przez twórcę o ustalonym idiomie i literackich preferencjach. Owo sygnalizowane przez poetę raz po raz „nazywanie na nowo” jest jednak nie tyle wezwaniem do rezygnacji z podążania wytyczoną ścieżką, ile rozpisaniem tej podróży na kolejne etapy, podczas których będzie się przebywać te same okolice raz jeszcze, próbując je opisać innym językiem, wrócić do pierwotnych wrażeń, doznań, słów. Siła nowego Fajfera tkwi w nagłym błysku, kiedy „deszcz/ pada inaczej” (Szczelina), a „mała laleczka jeszcze śpi” (Płacząca laleczka), kontrapunktowanym świadectwami autoironicznego dystansu („najważniejsze to zadbać o dobry przekład na szwedzki/ spojrzał w udręce/ na zwiędłą latarnię w oddali”, Słowo o włos).

Nowy Zenon Fajfer – odłączony w Widoku z głębokiej wieży od hipertekstowego oprogramowania – niewątpliwie zyskuje dodatkowy wymiar bezpośredniości, koncentracji na pojedynczych słowach, nawracających motywach, czystości intencji. Stwarzanie świata nie ma w sobie wiele z boskiego planu, jest całkiem ludzkie, chciałoby się powiedzieć: arcyludzkie, przepełnione zmysłowością i ciepłem. Poetycko mniej radykalne, choć przecież wciąż wielobarwne fragmenty tej układanki eksponują kolejne etapy dochodzenia do pełnego zawierzenia doświadczeniu tu i teraz. Pytanie, co dalej: czy rzeczywistość okaże się skrywać kolejne pokłady pamięci, czy trzeba będzie znów sięgnąć po instrumentarium literackiego jutra?

Jakub Kornhauser

 

Czytaj dalej

Andrzej Mencwel | Małgorzata Szumna [Marta Wyka „Tamten świat”]

Marta Wyka Tamten świat Szkice literackie dawne i nowe Wydawnictwo Literackie Kraków 2020   Andrzej Mencwel Piękne zobowiązanie Polubiłem bardzo …

Piotr Sobolczyk | Piotr Seweryn Rosół [Remigiusz Ryziński „Hiacynt”]

Remigiusz Ryziński Hiacynt PRL wobec homoseksualistów Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2021   Piotr Sobolczyk 14251 hiacyntów między Klio a Apollinem Według …

Queer po polsku | dyskusja z udziałem Grzegorza Stępniaka, Zofii Ulańskiej i Ewy Wojciechowskiej

Tekst jest zapisem dyskusji zorganizowanej w ramach spotkań Pracowni Pytań Krytycznych na Wydziale Polonistyki UJ (15 grudnia 2021 r.). Rozmowę …

Paweł Kaczmarski | Cała prawda o „czułym narratorze”

  1. Uwagi wstępne Zasadnicze pytanie, jakie stoi dziś przed krytyką literacką w kontekście twórczości Olgi Tokarczuk, brzmi: po co …

Piotr Sobolczyk o „Znikaniu” Izabeli Morskiej

Piotr Sobolczyk W labiryncie zdrowego kraju   Izabela Morska Znikanie Wydawnictwo Znak, Kraków 2019   Doświadczenie lektury Znikania Izabeli Morskiej …

Olga Szmidt o „Wojnach nowoczesnych plemion” Michała Pawła Markowskiego

Olga Szmidt Interpretowanie podzielonego świata   Michał Paweł Markowski Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu Karakter, Kraków …