RECENZUJE: Olga Szmidt

 

NDKonline_znak wodny dla każdego tekstu (prawy górny róg stony)

 

 

 

Wit Szostak

Sto dni bez słońca

Powergraph, Warszawa 2014

 

Olga Szmidt

Jan Jakub z Finneganów

 

Powieści tzw. akademickiej w polskiej literaturze ze świecą szukać. Czy to z powodu małej atrakcyjności tego środowiska, czy stosunkowo niewielkiej odrębności tej przestrzeni (struktura kampusu nie jest jeszcze tak bardzo zakorzeniona jak na przykład w USA). Tymczasem pojawia się nowa powieść Wita Szostaka, znanego ostatnio przede wszystkim ze świetnej krakowskiej trylogii, która doczekała się kilku nominacji do najważniejszych nagród, wielu także zachwytów. Otrzymujemy literaturę skupioną na szeroko rozumianym życiu akademickim, co więcej – z fantastycznym sznytem.

Czytelników, którzy z entuzjazmem rzucą się na półki ze Stu dniami bez słońca, licząc na „polskiego Davida Lodge’a” albo – jeszcze lepiej – „polskiego Malcolma Bradbury’ego” czeka osobliwe zaskoczenie. Wynikające nie tylko zresztą z tego, że nadzieja na szybkie etykietowania każdego twórcy, który w jakimkolwiek stopniu przypomina to, co już znane, może się okazać płonna. Przede wszystkim dlatego, że ani nie jest to precyzyjna powieść z kluczem, ani nie jest to wciągająca fabuła, za którą podąża się w nadziei na rozwiązanie choćby romansowo-rodzinnej zagadki (jak w przypadku Małego światka Lodge’a). Oczywiście, mamy tu bardzo wyrazistą kpinę ze środowisk akademickich, a także ich wyobrażeń o własnym znaczeniu, ale odnoszę wrażenie, że nie na tym zasadza się historia Lesława Srebronia. Jeżeli bowiem zastanowić się, co książka Szostaka mówi o akademii, a także środowisku fantastycznym, z którego równie chętnie natrząsa się autor, przekonamy się, że niewiele. A przynajmniej niewiele więcej niż dowiemy się po przebieżce z krzywym lustrem po dowolnym uniwersytecie o dowolnym stopniu zaangażowania w badania naukowe spod znaku grantów, wyjazdów konferencyjnych i jeszcze większej liczby grantów. Dzięki wspomnieniowej opowieści Srebronia poznajemy wiele pokracznych postaci, wywołujących w nim istotnie niespodziewane emocje. Widzimy obwołanego geniuszem wielkiego teoretyka literatury, nieprzejednaną feministkę-nimfomankę, heideggerystę z niewielkim garbem i kilka innych postaci, które dołączają do satyrycznie przerysowanej galerii osobliwości.

Wszystkich ich czytelnik ujrzy na Finneganach – dziwnej wyspie na Atlantyku, która nie szczyci się szczególną popularnością: „Chciałbym powiedzieć, że Finnegany słyną ze znakomitej baraniny, ale te wyspy z niczego nie słyną; choć baranina jest tu wyborna”. Z niczego nie słynie też główny bohater poza niezwykle intensywnym zainteresowaniem pisarzem – Filipem Włócznikiem, którego bada z pasją godną lepszej sprawy i o którym wieszczy także na wyspach, które ani z polską literaturą, ani ze Srebroniem wolałyby nie mieć nic wspólnego. Czas, który spędza w tym nieco fantastycznie (choć po Szostaku można by się było spodziewać większych szaleństw) skonstruowanym miejscu polski naukowiec – człowiek oddany na wieki prawdzie, humanistyce i nauce – nie upływa mu na sumiennym pisaniu rozpraw o pisarzu, którego arcydzieła koją jego duszę. Wdaje się raczej w romans (w celach naukowych), przesiaduje nad guinnessem w miejscowym pubie, nęka profesorów i z uporem maniaka buduje pewnego rodzaju nakładkę interpretacyjną na rzeczywistość, której doświadcza. Tu dochodzę do kwestii, która w Stu dniach bez słońca wydaje mi się o wiele bardziej istotna i bardziej interesująca niż akademicko-plotkarski wymiar tej książki. To, co ostentacyjnie robi w swoim wspomnieniowym dziele narrator-bohater, ma w sobie więcej z Jana Jakuba Rousseau niż Davida Lodge’a. Jana Jakuba, dodajmy, ubranego w tweed i kaszkiet (czyżby przypadkowa zbieżność z wizerunkiem mężczyzny z ostatniej strony okładki?), a więc wrzuconego w świat nadmorskiego życia towarzyskiego, wykładów dla kilku zaledwie osób i dyskusji o Filipie Włóczniku nad pysznymi przegrzebkami. Cały ten sztafaż i scenografia nie zmieniają faktu, że to, co obserwować można na niemal pięciuset stronach książki Szostaka, to przerysowany i nieco kuriozalny strumień wyznań, w którym jak mantrę słychać przyrzeczenia mówienia prawdy oraz niezaburzonej szczerości słów i relacji ze zdarzeń.

Całość podzielona jest zresztą niczym dzieło Andrzeja Frycza Modrzewskiego – dziesiątki fragmentów tytułowane są według znanego i słusznie minionego wzoru, który tutaj zyskuje humorystyczny walor: O literackich powinowactwach, O ludziach, O odwadze i miłości, czy wreszcie O maści na wrastające paznokcie. Cały ten podział, a także tytuł, który nadany został nieco na wyrost („Wiem zatem, dzięki swej skrupulatności, że słońca nie było przez równe sto pięć dni. Ponieważ jednak liczba sto pięć w tytule nie brzmi dobrze, pozwoliłem sobie na niewielkie przekłamanie i ostatecznie zdecydowałem się zatytułować moje wspomnienia tak: Sto dni bez słońca. To dobry tytuł, konkretny i rzeczowy. […] Choć zawsze będę pamiętał o tym drobnym kłamstewku, o tych pięciu pochmurnych dniach, które zatuszowałem”), budują sytuację, która umożliwia Srebroniowi snucie narracji wedle obranego i wymyślonego przez siebie schematu. Kolejne rozdziałki skupiają się na kolejnych tematach, które okazały się istotne podczas pobytu na Finneganach i doprowadziły bohatera do klęski, której właściwie sam nie zauważył. Interpretacyjny i mitomański filtr, który buduje Srebroń, stosowany jest albo podczas jego pobytu, albo podczas konstruowania tej opowieści. Bez względu na to, jaką decyzją w tym zakresie podejmiemy, okaże się ona absolutnie kluczowa zarówno dla rozumienia tej kuriozalnej postaci, jak i całego pomysłu literackiego Szostaka. To bowiem, co prowadzi całą narrację, to nie tylko „żelazny rygor opowieści”, ale przede wszystkim piętrowe uzasadnienia i poszukiwania ostatecznej własnej prawdy, która zbuduje skuteczną fortecę w obronie przed światem, rzeczywistością i ludźmi, którzy obierają go za obiekt kpin. Do tego niezbędna okazuje się strategia żywcem wzięta z Rousseau – bohatera, który mówi prawdę i jako jedyny w tę prawdę wierzy. Wedle swej najlepszej wiedzy nie fantazjuje i wierzy w to, o czym nie fantazjuje, mimo że co chwilę przebijają się głosy w jego własnym tekście, które każą mu się przyznać do pewnych nadużyć: „Nie będę przytaczał tej przemowy dosłownie, zwłaszcza, że porwał mnie wtedy duch oratora i miałem wrażenie, że to raczej nie ja mówię, lecz coś przemawia przeze mnie. Byłem jak w transie i zrozumiałe jest, że teraz nie potrafię przytoczyć tych słów in extenso bez pomocy wyobraźni. A opowieść ta ma być zapisem prawdy, a nie popisem możliwości fantazjowania”. Takich i podobnych deklaracji jest w tej powieści może więcej niż prztyczków w nos dla polskiej humanistyki czy fantastyki. Srebroń skrupulatnie buduje swój świat, w którym jest postacią nie tylko ważną, poważaną i interesującą, ale także niezbędną dla świata innych postaci. Czuje się uwodzony przez studentkę, oczekiwany przez swojego mentora i wybrany do obnażenia słabości uniwersyteckich praktyk. Wszystko to, co czytelnikowi Szostak podsuwa pod sam interpretacyjny nos, jest bzdurą i mitomanią bohatera. Interesujące wydaje się jednak to, że nie mamy tu finału, w którym szyba pęka i bohater orientuje się, że jest nagi. Nawet, gdy jego kariera zasadniczo dobiega końca, czuje się zwycięzcą – nie tylko ma nadzieję na ciągi dalsze, ale odkrywa także, jak fascynująca jest jego własna opowieść. Bohater jako jedyny sam sobie wierzy i sam upaja się własnymi słowami – bardzo długo i z wielką przyjemnością nurzając się w wielosłowiu. Jego wiara, jak i jego opowieść wydają się tyleż zabawne (bawić przy Stu dniach bez słońca można się – choć pewnie do czasu – naprawdę nieźle), co smutne. Postaci, która przedstawia się swoimi wyznaniami i wspomnieniami, trudno nie potraktować do pewnego stopnia podobnie jak Jana Jakuba. Smutek, dziwne współczucie, a czasem litość (w przypadku Srebronia to ostatnie uczucie przeważa), które wzbudza, nie redukują wrażenia, że mamy oto do czynienia z postacią cokolwiek paskudną. Nie bardziej oczywiście niż środowisko, które ostatecznie decyduje się go wygnać i nie mniej niż uwielbiany przez niego pisarz. Świat – bardzo skutecznie i pomysłowo – wykreowany przez Szostaka ma jednak wadę, którą dzieli z nim sama powieść. Trwa zbyt długo. To koncepcja, która świetnie gra przez większość książki, ale w pewnym momencie zaczyna już nieco niecierpliwić. Oczywiście, nie opierałabym się uzasadnieniu tej decyzji samym pomysłem na głównego bohatera, Srebronia – musi stać się w końcu nieznośny, musimy oczekiwać, że w końcu rozpozna swoją rzeczywistość. Do tego jednak nie dochodzi i dlatego ostatecznie pozostajemy z literaturą dość lekką. Niespodziewanie lekką, jak na autora Fugi i Chochołów.

Olga Szmidt

 

 

Czytaj dalej

Andrzej Mencwel | Małgorzata Szumna [Marta Wyka „Tamten świat”]

Marta Wyka Tamten świat Szkice literackie dawne i nowe Wydawnictwo Literackie Kraków 2020   Andrzej Mencwel Piękne zobowiązanie Polubiłem bardzo …

Piotr Sobolczyk | Piotr Seweryn Rosół [Remigiusz Ryziński „Hiacynt”]

Remigiusz Ryziński Hiacynt PRL wobec homoseksualistów Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2021   Piotr Sobolczyk 14251 hiacyntów między Klio a Apollinem Według …

Queer po polsku | dyskusja z udziałem Grzegorza Stępniaka, Zofii Ulańskiej i Ewy Wojciechowskiej

Tekst jest zapisem dyskusji zorganizowanej w ramach spotkań Pracowni Pytań Krytycznych na Wydziale Polonistyki UJ (15 grudnia 2021 r.). Rozmowę …

Paweł Kaczmarski | Cała prawda o „czułym narratorze”

  1. Uwagi wstępne Zasadnicze pytanie, jakie stoi dziś przed krytyką literacką w kontekście twórczości Olgi Tokarczuk, brzmi: po co …

Piotr Sobolczyk o „Znikaniu” Izabeli Morskiej

Piotr Sobolczyk W labiryncie zdrowego kraju   Izabela Morska Znikanie Wydawnictwo Znak, Kraków 2019   Doświadczenie lektury Znikania Izabeli Morskiej …

Olga Szmidt o „Wojnach nowoczesnych plemion” Michała Pawła Markowskiego

Olga Szmidt Interpretowanie podzielonego świata   Michał Paweł Markowski Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu Karakter, Kraków …