RECENZUJĄ: Tomasz Cieślak-Sokołowski, Michał Piętniewicz, Tomasz Goraj

 

NDKonline_znak wodny dla każdego tekstu (prawy górny róg stony)

 

 

 

Monika Brągiel

Kim się nie jest

SLKKB, Łódź 2012

 

Tomasz Cieślak-Sokołowski

Niemówienie, rośnie

 

Czytam na łamach „Odry” (2013, nr 4, s. 129): „wiersze Moniki Brągiel […] zdradzają fascynację modnymi dziś w Polsce wzorami nowej liryki anglosaskiej, zwłaszcza amerykańskiej. Zdają się także nawiązywać do wiernej w stosunku do tych wzorów poetyki Andrzeja Sosnowskiego; podejmują wytężoną pracę w zakresie językowego szyfrowania percepcji świata, co sprawia czasem niemałe trudności w przeniknięciu sensów tomu”. Czytam i nic mi się w tym opisie nie zgadza.

Po pierwsze, czy za „wzór nowej liryki anglosaskiej” można uznać odznaczone w motcie ostatniego utworu tomiku Moniki Brągiel nazwisko Johna Ashbery’ego (to już poezja na tyle „klasyczna”, że sam Harold Bloom zdążył ją rekomendować jako równie ważną dla drugiej połowy wieku XX, co twórczość Yeatsa, Stevensa czy Eliota dla pierwszej połowy XX wieku)? A może chodzi o poetów, których wiersze Piotr Sommer zebrał – w roku 1983 – w Antologii nowej poezji brytyjskiej, antologii, którą rzeczywiście czyta w pociągu na trasie Kraków – Poznań bohaterka utworu W ustach? Na wszelki wypadek nie odpowiem.

Po drugie, rzeczywiście od czasu do czasu mówi się o tzw. sosnowszczyźnie (jak niegdyś o różewiczoidach), ale sensownie daje się to zrobić chyba jedynie po to, by pokazać, jak najciekawsi z młodych poetów wymykają się wpływowi poezjowania na modłę wierszy, poematów Sosnowskiego. Choćby dlatego, że pojęcie szkoły poetyckiej równie trudno dziś aplikować do sensownego opisu jak kategorie pokoleniowo motywowanej kontynuacji, zmiany dykcji poetyckich.

Po trzecie wreszcie, czy należy – czytając wiersze najmłodszych poetów – wzniecać ponownie dyskusję o niezrozumialstwie współczesnej poezji; czy rzeczywiście alternatywa: poezja przejrzystości semantycznej, łatwo dostępnego sensu versus poezja utrudniająca sens, „szyfrująca percepcję świata” – wyznacza żywotne, owocne kierunki sporu o współczesną poezję? Być może – choć i tutaj należałoby zachować daleko posuniętą ostrożność – od czasu do czasu krytycy ustawiają wciąż barykadę między mainstreamową poezją utożsamianą z jednoznacznością i transparentnością lirycznej ekspresji a wierszami stawiającymi na nieokreśloność i polisemiczność. W takim układzie przegrywają (laury, nagrody) oczywiście wiersze wypchnięte na margines eksperymentu poetyckiego. Sytuacja to jednak coraz bardziej unikatowa.

Warto powiedzieć bardzo wyraźnie – życie poezji najmłodszej toczy się gdzie indziej. Przekonują o tym najciekawsze tomiki młodopoetyckie, do grona których z całą pewnością można zaliczyć debiutancki zbiór Moniki Brągiel.

 

O tym, co wchłonie umysł

Publicystyczny charakter początku tego tekstu stoi w jawnej sprzeczności z autentycznie zaangażowanymi w sprawy języka poetyckiego wierszami z tomiku Kim się nie jest. Nie chodzi tu jednak o jakkolwiek pojętą liryczność, uobecnioną w wierszu potrzebę ekspresji uczuć i emocji (która mogłaby nie przystawać do tonu publicystycznego), lecz takie widzenie żywotnych spraw poezji, które sprowadza ją do poziomu jednej z codziennych gier językowych, zabliźnia różnicę między językiem codziennym a dyskursami „wysokimi” (np. poezji czy filozofii), zapewne także – ignoruje (reprezentacjonistyczne) opozycje między życiem i jego przedstawieniem. W tym sensie nie można mówić o żadnym specyficznym słownictwie (czy poetyckim niezrozumialstwie), ponieważ słowa wytwarzają sens tylko w konkretnych użyciach – czasem ponoszą klęskę, czasem umożliwiają.O samej biografii bohaterki tej poezji, rozumianej jako opowieść o faktach z jej życia, dowiadujemy się niewiele (pojawiają się jakieś elementy – głównie w drugiej części zbioru: jakiś Kraków, jakaś podróż pociągiem na trasie Kraków – Poznań, Poznań – Kraków). Niewiele więcej. „Ja” mówiące w tych wierszach tworzy swoją biografię na innej zasadzie. Nie tyle anegdotyczne fakty, ile połączenia między spostrzeżeniami, czy właściwie – poszczególnymi wypowiedzeniami na temat świata są tu najważniejsze. Poetka zdaje się podpowiadać, że na co dzień naszą komunikacją żądzą proste klisze (w których raptownie umyka, rozrzutnie wycieka nam życie), wiersz ma zaś za zadanie potraktować „okrutnie” takie komunikacyjne przyzwyczajenia, ułatwienia (by to życie umożliwić). Tak czytam wersy otwierające cały tomik:

 

Okrucieństwo gestów. Nikogo nie obchodzi,

jak długo trwało twoje pierwsze spadanie

z mostu zawieszonego nad łańcuchem spojrzeń,

okrucieństwo gestów. Nic bardziej mylnego

niż przyzwyczajenie, ten szczególny przypadek

łączący fragmenty dziennika z miłosną elegią.

(Klisze)

 

Zwraca uwagę w tym fragmencie jeden jeszcze gest, który organizuje większość (jeżeli nie wszystkie) wiersze autorki Kim się nie jest – wypowiedź nie rozwija się tu linearnie, czy może rozwija się w ten sposób tylko pozornie. Czytelnik, który będzie chciał odnieść jakąś korzyść z sumowania narastającego, rozwijanego sensu kolejnych zdań – musi w pewnej chwili poczuć się co najmniej znużony. Okazuje się bowiem, że biografia wartko się nie rozwija, że kolejne zdania (czy przecinkami oddzielane – na zasadzie asyndetonu – części zdań, poszczególne wypowiedzenia) nie wtajemniczają w przed-tekstową historię „ja” mówiącego. Ważniejsze stają się raczej same te poszczególne wypowiedzenia, fragmenty zdań, a także – sposób ich łączenia, rytm (permutacyjnych) powrotów oraz zasady ich porządkowania.

Tę właściwość poezji Moniki Brągiel tematyzuje najsilniej wiersz Happening o wątpliwym przesłaniu moralnym. Utwór spięty jest zgrabną klamrą („Andy Warhol patrzy na ciebie. Nie jest sam, / to Nowy Jork, koniec lat siedemdziesiątych” – „Andy Warhol patrzy na ciebie. Nie jest sam, / autobus do Poznania. Szósta dwadzieścia”), spokrewniającą eksperymenty Warhola z najbliższą współczesnością. To w tym kontekście pada, może paść zasadnicze zdanie:

 

Wszystkie strzępy ułożone w jakąś całość.

 

Wyróżniam ten jeden wers, ponieważ – po pierwsze – działać może on jako swoisty manifest całego zbioru (to jednak ostatecznie rzecz najmniej istotna). Po drugie, podpowiada on, że swoiste zbieractwo fragmentów w tej poezji nie tyle zgadza się na rozproszenie, ile poszukuje raczej układów, w których to układach dostrzega się jakąś szansę. Być może z tych układów nie wyłoni się obiektywna, źrółowa prawda, ale na pewno na jakąś wersję prawdy można liczyć (jak w wierszu Cierpiącym bez powrotu: „Nasze życie nabrało / nas i teraz możemy już tylko mówić prawdę”). Po trzecie jednak, wyróżnione wyżej zdanie naprowadza czytelnika na rytm powrotów, dzięki którym komunikacyjne klisze stają się znośniejsze. To że „całość” musi być „jakaś” (nie zaś totalna, i w swym totalnym charakterze niewzruszona) staje się wyraźne, dojmujące, jeśli pamiętamy inne wiersze z tego zbioru. Na przykład frazę „jakieś własne gesty” (z utworu Wszystkie piękne samobójstwa. Prelekcja) czy wersy „[…] w końcu wypełza spod podłogi / jakieś inne niemówienie, rośnie // aż sięgają po listę kołysanek, dawno przegranych” (ze świetnego wiersza chcesz czy nie chcesz). „Jakieś” oznacza już nie tyle nieokreśloność (jako zaimek nieokreślony), ale – być może jedyną dającą się wypowiedzieć – własność, podmiotową własność, jedyną możliwą całość.

Podobnie jest z tytułem, tytułowym pytaniem całego tomiku. Partykuła „nie” rozbija tutaj podstawowe pytanie tożsamościowe: „kim się jest?”. Daleko tutaj jednak do rozbicia niszczącego, pustoszącego (tożsamościowy) krajobraz. To raczej – z jednej strony – gest delikatnego dystansu wobec wszelkich hipotez całości, domknięcia, z drugiej zaś – przestrzeń wyzwania, nakazująca szukać najbardziej owocnego układu („jakiejś całości”).

 

Żarłoczny czytelnik

Katalog wierszy, fraz, w których znaczącą rolę odgrywa partykuła „nie” – skoro tytuł całego tomiku zobowiązuje – jest bardzo długi. W tym miejscu wskażę kilka zaledwie takich miejsc, najbardziej ewidentnych (co nie oznacza najciekawszych). Na przykład w wierszu Pamiętasz, byliśmy młodzi partykuła „nie” organizuje nagłosy kolejnych wersów początku wiersza (który nota bene nie może się domknąć, kończy się wypowiedzianym trzykropkiem: „I trzy kropki”). Często partykuła „nie” modyfikuje znaczenie wiersza, który w swoim zakończeniu wpada w koleiny kulturowych, łatwo rozpoznawalnych klisz: „ciało w nic się nie zmieniło, bo nie stało poza słowem” (Szybcy) czy „nie podnoś głosu, nie idź, nie niszcz tego jeszcze” (mów).

Ta ostatnia fraza zdradza także – można by powiedzieć – świetne ucho poetki (choć Monika Brągiel słyszy daleko szerzej niż tylko na rozpiętość kilku głosek; osobną rzeczą byłoby pokazanie, jak sprawnie podejmuje rozmowę z łatwo rozpoznawalnymi technikami choćby wiersza nowofalowego). To świetne ucho, ten chłonny umysł nawet z rytmu zaprzeczenia potrafi coś wyłuskać, zbudować, ułożyć. Warto raz jeszcze powtórzyć – partykuła „nie”, rozbijając klisze, nie staje się synonimem zniszczenia, lecz początkiem możliwych, subtelnych układów. Sam akt mówienia – jak w cytowanym wierszu mów – ofiarowuje swoiście szeleszczącą („nie niszcz” – „jeszcze”) możliwość. „Nie” nie prowadzi do nieoznaczonego „nic”, ale zaludnia, wypełnia wiersz. To szczególnie cenna umiejętność poezji, w sytuacji, w której współczesną poezję polską na różne sposoby stara się zwrócić (najboleśniej – politycznie, na prawicy i lewicy), czy też odwrócić od rzetelnej, gorliwej pracy w mowie. Tymczasem poezja polska – jak mi się wydaje (a tomik Moniki Brągiel mnie w tym utwierdza) – ma jeszcze coś do wymówienia.

Tomasz Cieślak-Sokołowski

 

Michał Piętniewicz

Kilka uwag poety

 

Tym wierszom niewiele mogę zarzucić. Są krystaliczne, jasne, czyste. Są bardzo oszczędne, ascetyczne, a przy tym barokowe. Są niezwykle skondensowane i zdyscyplinowane. Są gęste. Młoda autorka świetnie czuje język, materia wiersza jest uporządkowana, jasna, wszystko zapięte na ostatni guzik, a jednocześnie nie oznacza to w żadnym wypadku gestu jakiegokolwiek zamknięcia. Te wiersze są „przeźroczyste”, zachęcają do wejścia w nie, poczucia ich precyzji, materii, słownej gęstości. Wydaje mi się również, że język autorki został świetnie odnaleziony i wynaleziony (czuć „przysłowiowy” – oddech poezji), słowo przylega zgrabnie do rzeczy.

Trudno mi było wyczuć w tomie Moniki Brągiel pewien bagaż egzystencjalny zasygnalizowany w tytule, który otwiera zapewne różne ścieżki namysłu. Z jednej strony, dawałoby się w nim odczytać filozoficzne przesłanie – nieobecność (oraz przywoływana przez nią ponowoczesna tradycja poetycka) byłaby zatem jednym z możliwych wyznaczników czytania tych wierszy. Z drugiej strony jednak, można zarzucić tytułowi, że został wygrany na ostentacyjnym chwycie, tworzącym pozorną tylko – moim zdaniem – zgrabność, ukazującą rzekome intelektualne wtajemniczenie. Zapewne chodzić tutaj może o uwolnienie od metafizycznego i egzystencjalnego ciężaru, a przez to uzyskanie efektu lekkości – nie do końca mnie to jednak przekonuje.

Oczywiście, czepiam się może niesłusznie, bo przecież i inny tor czytania wchodziłby w rachubę. Oto dochodzimy do prawdy o sobie poprzez zaprzeczenie, drogę negacji, w tym sensie negatywność sygnalizowałaby tu nieobecność. Odrzucając kolejne maski, role oraz kulturowe zapośredniczenia, można dojść do konkluzji, że pozostaje coś o wiele trwalszego i nietrwałego zarazem: efemeryczne i nieuchwytne „ja” przepadające w nagim, przeźroczystym, ściśle przylegającym do rzeczy języku poetyckim. Więcej: „ja” staje się tym językiem, utożsamia się z nim aż po czysty (nie)byt. Wydaje mi się, że właśnie do tego prowadzi ta intensywna kondensacja, a zarazem bardzo staranna i precyzyjna puryfikacja poetyckiej frazy. Autorka jest bowiem młodziutką mistrzynią poetyckiego języka.

Ponownie jednak nie pozostanę bez wątpliwości. Wydaje mi się, że to jest bardzo dobry początek pewnej drogi. Czego brakuje? Zapewne jakiegoś przeżycia i doświadczenia, które by ten tom utwierdzało i ustanowiło. Owszem, jest intelektualne przeżycie, ale na tyle jest ono subtelnie przez tekst zakryte, że zamiast życia i przeżycia, sam tekst okazuje się tu przeżywany do granic wytrzymałości.

W tomie Kim się nie jest język sam o sobie opowiada i robi to w sposób piękny i godny szczególnego uznania oraz podziwu, choć – przepraszam za ten wtręt osobisty – nie moja to „bajka”, mimo że mam do czynienia z poezją również jako praktyk i bliskie jest mi przywiązanie do języka jako najważniejszego środka kreacji poetyckiego świata. Materia czysta, chłodna i piękna jak kryształki lodu. Podczas lektury ma się wrażenie zamarzania w słowach, w samym języku, co nie przekreśla samej przyjemności tekstu.

I pod tym względem książka poetycka Moniki Brągiel wygrywa z nadwyżką. Czy jednak w pamięci pozostaje coś poza samą tekstową przyjemnością? Pewne wrażenie, dobre wrażenie ulotności, ale niewiele więcej. Co oczywiście może nie być zasługą autorki, lecz moją porażką jako czytelnika. Niemniej, zarówno w tytule, jak i w całym tomie brakuje mi tej anachronicznej i wyśmianej już pewnie ze sto razy przez moje młodsze koleżanki i kolegów po piórze egzystencji.

Mam na myśli to, że język, którym o świecie opowiada poetka, staje się ważniejszy od samego świata. Wydaje mi się to bardzo ciekawe i bardzo bliskie, choć brakuje mi w tomie czasem bardziej radykalnego i zdecydowanego otwarcia na to, co nietekstowe, co bliższe potocznemu doświadczeniu, a przez to może bardziej „ludzkie”.

Miałem wielką przyjemność z lektury tomu Kim się nie jest i smakowania jego języka poetyckiego. Języka precyzyjnego, znakomitego, skondensowanego, świadomego siebie, poetycko bardzo wyrafinowanego. Brakowało mi jedynie takiego przeżycia i takiego doświadczenia, które by mocniej utwierdziło i umotywowało ten język. Ale przed Moniką Brągiel całe życie jest otwarte na oścież.

Michał Piętniewicz

 

Tomasz Goraj

Kapsel w popielniczce

 

Niech pilchowskie prawidło, dotyczące przecież aktu lektury, zastąpi pierwsze zdanie recenzji – ułatwię sobie sprawę i posłużę się cytatem: „Twoje wiersze. co się z nimi stało? skoszona trawa, / przekopany rów, kapsle w popielniczce”.

Zaczynam tym samym od końca – cytowany fragment pochodzi z przedostatniego wiersza debiutanckiego tomu Moniki Brągiel Kim się nie jest – co uzasadnione, bo właśnie w przeczuwanym pada skierowane wprost do czytelnika pytanie: „a ty, co widzisz?”. Co więcej, wychodzę od tego utworu nie tylko dlatego, że poetka zachęca w nim do interakcji. Wiersz może być odczytywany jako metatekstowy komentarz do całego zbioru, autorska glosa poczyniona na marginesie własnej poezji.

Jeśli tak jest rzeczywiście, należałoby zastanowić się, jak poetka traktuje swoje wiersze („kapsle w popielniczce”) oraz czy wypowiedziany także w przeczuwanym poetycki imperatyw – „nie, nie trzeba się modlić. wystarczająco wilgotne są / deski – podkładki dla wierszy o miłości” – znajduje w zbiorze potwierdzenie.

Ktoś powiada: twoje wiersze – skoszona trawa, przekopany rów, kapsle w popielniczce. Pozwolę sobie na tyleż kuszącą, co ryzykowną supozycję. Tego typu projekt – być może modelowy, samonapędzający się samograj – zrealizowany u nas przez debiutującą poetkę mógłby okazać się elektryzującym i ożywczym przedsięwzięciem. Anglosaskie wzorce, do których autorka w swoim tomie niejednokrotnie nawiązuje (jakich zarzutów byśmy im nie postawili), przyniosłyby pewną świeżość. Co najważniejsze, stanowiłyby ratunek przed „najokrutniejszym z gestów”, jaki pojawia się na kartach zbioru – przyzwyczajeniem.

Jak jest więc z „podkładkami dla wierszy o miłości” i czy znajdziemy tu gdzieś wypełnioną popielniczkę, a w niej – nieszczęsny kapsel?

Ponownie przywołam cytat: „Wdech, akord, wydech, łyk, konsonans. Czasami / zabraniam sobie tego ostatniego i powstają szumy” (Mówisz przez chwilę). Konsonans to termin, który określa współbrzmienie. Na gruncie poetyki to niedokładny rym z fonetyczną zgodnością spółgłosek. W muzyce natomiast odpowiada co najmniej dwóm dźwiękom różnej wysokości o zbieżnych, harmonijnych tonach. Wobec tego zgodność gwarantuje rozbieżność. W Kim się nie jest widoczna jest podobna antynomia, rozegrana już nie w ramach tej samej skali, ale rozpisana na dwa, zasadniczo odmienne rejestry.

Określiłbym ją jako sprzeczność pomiędzy osobistym charakterem tych wierszy a tonem, który powściągliwie można by nazwać „pryncypialnym”, przed którym autorce niestety nie udaje się uciec. Stąd niekiedy – jak w Co nas nie uratuje – trafiamy na nad wyraz dobitną puentę: „I tak obudzimy się / w drodze, naśladując przynależność do którejś z kolein / losu, do miejsca w szeregu patrzących i płaczących. / Mimo szumów w uszach, szmerów w płucach, mimo / przybrudzonej dostojewszczyzną twarzy chorego / na serce człowieka, będziemy tak czekać / jakbyśmy czekali na przeszczep skóry świata”. Poetka nie szczędzi też sentencjonalnych konceptów: „Nasze życie nabrało / nas i teraz możemy już tylko mówić prawdę, o ile prawda / powinna mieć coś wspólnego z życiem” (Ciepiącym bez powodu) i egzystencjalnych pewników: „Z wyjątkiem umierania. Tak, ono się powtarza. / Za drzwiami lub w tłumie, w sukience, w koszuli. // Zagraża bez tchu, więc warto się przyzwyczajać / do myśli, że któregoś dnia nic już nie pomoże // zasnąć” (Nic z tego albo ballada o trwodze). Nawet w Mówię do ciebie przez słuchawkę, stylizowanym na anegdotyczną, ale inkrustowaną potocyzmami historyjkę pada fraza: „celowo nie wspominam o intuicji kwestia dobrego wychowania”.

Cechą, która dopełnia charakter wierszy rozbijających się o aksjomaty, jest poczucie konieczności opowiadania się za – i znów, by nie popaść w uproszczony schemat rozbuchanej hipotezy muszę zaniechać jednoznacznych kategoryzacji – sumieniem (?), nakazem etycznym (?). „Miejsce, dużo wolnego miejsca, za dużo, / żeby zająć się uwagą, przejąć jakieś funkcje / życiowe jak władzę, utrzymywać, że o to / chodziło, bo jako ostatnie jest między nami / wyjściem” (Close reading), „wolelibyśmy pozostać ślepi na przerzuty odpowiedzialność, zbyt / mocno promieniują” (strategia: oczekiwanie na wzajemność), „Miejsce musi być kolonią białych rękawiczek, dłonie / trzeba umieć chować, a dojście nie może się udać, / jeśli będziemy udawać, że naprawdę wiemy dokąd / powinniśmy się trzymać za język” (Szybcy). Stanowcze, zdecydowane stanowisko umożliwia arbitralny osąd. Zejdźmy jednak na ziemię.

„O godzinie porannej / Lecz nie rześkiej jak krzyk / Nowo narodzonego / Tylko mdłej jak konanie / Że idącemu nawet / Odgłos mojej nędzy / Wśród świtających domów / Zdawał się nie powstawać / Choć tak zazwyczaj donośny” – to Wojaczek. „Wtedy stało się właśnie / To o czym teraz chcę donieść / Chcę z dbałością o szczegół / Snując pilną litanię”. Mam nadzieję, że poprzez luźne skojarzenie z Piosenką uliczną nie zapędzę nikogo w kozi róg. Kim się nie jest to także – jak banalna nie byłaby to formuła – zapis jednostkowej wrażliwości.

Jeśli w tomie szukać indywidualnej sygnatury, owego kapsla w popielniczce, to chwycić ją w garść nie będzie problemem. Poetka w wielu miejscach pozwala na wgląd w widzenie świata bohaterki swoich wierszy i często – jak u Wojaczka – przez świadomość protagonistki filtruje bruk, ulice, lustrzane odbicia w szybach: „Idziesz. Chodnikiem, ulicą (…) Głodny pies patrzy ci w oczy / wilkiem (…) Wrażenie / odchodzenia brzegów rany potęguje układanka // studzienek kanalizacyjnych i przebijającego się / spod grubej skóry bruku” (Pierwsze minuty z piaskiem w oczach), „Jedno przejście pokryte blachami, drugie / równomiernie rozdziera zbudzone pospieszne skończoności. / Dlatego horyzont tak tętni, dlatego kryształy pielgrzymują z / witryn do okien” (Wychodzę z domu, biegnę).

Podczas spaceru przez szare, śnięte miasto, rzeczywistość wymyka się przez palce i – jak w cytowanym wyżej Wychodzę z domu, biegnę – „(…) szybko / spływa po skroniach, stygnie”. Próba hermeneutycznego wglądu pod podszewkę realnego jest zaniechana, skoro powierzchnia niemej, zawieszonej w próżni przestrzeni sprawia problem. Nawet „przejechany kot gra na czas, to / pewnie nadzieja. Głos spod włosów pełznie w stronę szarych / od czekania progów, na tyle nie moich, że po wszystkim nic / więcej nie słyszę”. Pozostaje przyznać: „Nie czuję smaku / pary z ust, brakuje słów (…)”.

To właśnie na braku wsparte jest tu postrzeganie i odczuwanie. Ruch zatknięty jest w półgeście, a docierające bodźce – przez demontowaną zdolność koncentracji – stają się apatyczne, obojętnieją. Świata nie można uchwycić w stanie skupienia. Umyka: „ten konspekt doświadczeń, brak / rzeczywistości” (Wszystkie piękne samobójstwa. Prelekcje). Ludzka kondycja daje za wygraną: „pajęczyna odniesień, oblepione palce, paraliż umowny, ta potworna / niemoc skupiona na zmysłach” (mów), a język nie przystaje do rzeczywistości, jest wobec niej bezsilny: „Suche liście w ustach / zamiast języka, niedokrwistość między słowami” (Wymyślić, opowiedzieć).

Wbrew temu poetka podejmuje jednak próby obrazowania. Deskrypcja – per analogiam do relacji między bohaterami w Close reading – to „bardzo szybki bezdech”. Wymawianie na bezdechu często polega na łamaniu utartych związków syntagmatycznych. Autorka podmienia poszczególne wyrazy w szablonowych zwrotach, przez co zmienia znaczenia tychże form – przywołuje inne porządki i tasuje pola semantyczne. Lingwistyczne fajerwerki nie są bezzasadne, mogą być odpowiedzą na rozsypkę otaczającej przestrzeni, modelem jej autorskiej kreacji albo – w nawiązaniu do tytułu zbioru – repliką na gołosłowne (lub po prostu – jakiekolwiek) gesty, ruchy, frazy tego, kim się nie jest: „jest między nami miejsce, dużo wolnego / powietrza do nabierania się, do wypuszczania / przez właściwe obrazy”. Podobnie w Poręczach: „Przeprowadzanie się z domu do ścian, bezludne / rozmowy, zasypianie. Od ściany do brzegu na kartce / z wakacji, tych ostatnich normalnych, bo wspólnych / setkom albo tysiącom kilometrów asfaltu”.

Zastanawiam się, czy właściwym tropem dla myślenia o tych wierszach mogłoby być ich zacięcie polemiczne. W kilku utworach autorka akcentuje je dość mocno. Przyjmuje przy tym określone stanowisko i prowokuje do dyskusji. Niemniej jednak, sam rys polemiczny może być tu poddawany w wątpliwość – jest zawoalowany i trudno go wyłuskać. Lecz niekiedy, jak mi się wydaje, jest wyraźny. Z nutą bystrej ironii wypada szczególnie dobrze w dedykowanym Tadeuszowi Różewiczowi, ciętym wierszu Raczkowanie, w którym po serii zarzutów pada puenta: „A podnosząc tyłek z piaskownicy zapominasz o zimnie / i długo chorujesz. W końcu wraca matka”.

Kapsel toczy się nie tylko po chodnikach. Wpada też do kolejowego przedziału, w którym relację ja – Ty skrojono na miarę odległości między Poznaniem a Krakowem (W usta). Dystans dzielący podążanie od – dopowiadam – pożądania, czytelnik musi przemierzyć już sam: „Ciąg skojarzeń jak goniec zawrócił, a jednak to sztuka / nie zdążyć. Zimne szyby, łopatki na zimnych szybach”. Na wszelki wypadek zawieszam głos. Właśnie: „Na wszelki wypadek antologia nowej poezji brytyjskiej. / Żeby posłużyć się cytatem: Na wszelki wypadek”.

Tomasz Goraj

 

 

Czytaj dalej

Andrzej Mencwel | Małgorzata Szumna [Marta Wyka „Tamten świat”]

Marta Wyka Tamten świat Szkice literackie dawne i nowe Wydawnictwo Literackie Kraków 2020   Andrzej Mencwel Piękne zobowiązanie Polubiłem bardzo …

Piotr Sobolczyk | Piotr Seweryn Rosół [Remigiusz Ryziński „Hiacynt”]

Remigiusz Ryziński Hiacynt PRL wobec homoseksualistów Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2021   Piotr Sobolczyk 14251 hiacyntów między Klio a Apollinem Według …

Queer po polsku | dyskusja z udziałem Grzegorza Stępniaka, Zofii Ulańskiej i Ewy Wojciechowskiej

Tekst jest zapisem dyskusji zorganizowanej w ramach spotkań Pracowni Pytań Krytycznych na Wydziale Polonistyki UJ (15 grudnia 2021 r.). Rozmowę …

Paweł Kaczmarski | Cała prawda o „czułym narratorze”

  1. Uwagi wstępne Zasadnicze pytanie, jakie stoi dziś przed krytyką literacką w kontekście twórczości Olgi Tokarczuk, brzmi: po co …

Piotr Sobolczyk o „Znikaniu” Izabeli Morskiej

Piotr Sobolczyk W labiryncie zdrowego kraju   Izabela Morska Znikanie Wydawnictwo Znak, Kraków 2019   Doświadczenie lektury Znikania Izabeli Morskiej …

Olga Szmidt o „Wojnach nowoczesnych plemion” Michała Pawła Markowskiego

Olga Szmidt Interpretowanie podzielonego świata   Michał Paweł Markowski Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu Karakter, Kraków …