Marcin Wroński
Czas Herkulesów
W.A.B., Warszawa 2017
Mastodonty vs. masakratorzy. Decydujące starcie
Z Marcinem Wrońskim rozmawia Robert Ostaszewski
Robert Ostaszewski: Dlaczego po doświadczeniach z innymi odmianami prozy, bo pisałeś przecież na przykład prozę postmodernistyczną czy fantastykę, zdecydowałeś się na tworzenie kryminałów?
Marcin Wroński: Być może dlatego, że wierność nie jest moją najmocniejszą stroną. Tak mi przepowiedział prof. Józef Fert, jeden z moich wykładowców, który kiedyś – jak doktor Murek – wpadł na pomysł wróżenia studentom z ich dłoni. Osobiście myślę jednak tak: raczej dlatego, że pisarza definiowałem zawsze jako kogoś, kto żyje z pracy pióra, a nie z grantów i dotacji. Literatura gatunkowa na to mi pozwoliła, chociaż wcześniejsza praca redaktorska i – nazwijmy to z grubsza – artystyczna otworzyły mi oczy na szereg problemów dotyczących stylu, odbiorcy i literackiego życia w świecie. Większość moich poprzednich doświadczeń generalnie oceniam jako pasmo pouczających porażek, które przydały mi się do tworzenia wartościowych literacko kryminałów. Nie oznacza to jednak wcale, że to moje ostatnie słowo, bo skoro mam już nazwisko, mogę pozwolić sobie na więcej wolności.
Czyli twierdzisz, że porażki kształcą? Budujące. Gdybyś odniósł porażkę w prozie kryminalnej, co na szczęście nie nastąpiło, po jaki kolejny gatunek byś sięgnął? Może romans?
Gdybym odniósł porażkę, raczej nie rozmawialibyśmy teraz, bo dałbym sobie spokój z pisaniem. W końcu do trzech razy sztuka! Jako twórca postmodernistyczny bywałem czytywany głównie przez kolegów, próbę z fantastyką wspominam jak zły sen, bo zarobiłem niewiele, satysfakcji miałem mniej niż z okresu artystowskiego, a w dodatku w tym samym czasie zostałem zredukowany jak wspomniany już doktor Murek. Wtedy właśnie zawarłem z sobą dżentelmeńską umowę: skoro jako bezrobotny mam dużo czasu, siadam i piszę retrokryminał, który jakoś tam chodził mi po głowie od paru lat. Jeżeli się uda, to będę pisarzem. Jeżeli nie, wyjeżdżam do Warszawy i szukam sobie roboty jako redaktor, bo w tym akurat byłem dobry i do dziś niektórzy autorzy wspominają mnie z łezką w oku. Inna sprawa, że dziś zdarza mi się spotykać także czytelników pytających o kontynuacje mojej zamierzchłej fantasy. Bo przecież takie to było dobre! Odpowiadam, że jest mi bardzo miło, ale równolegle myślę: „A gdzie państwo wtedy byli?”.
Czy proza gatunkowa, przecież w dużej mierze oparta na schematach, bardziej Cię ogranicza czy inspiruje?
Spotykając się z artystami pióra, napotykam kilka procent pisarzy znaczących i dziewięćdziesiąt parę takich, którzy mają światu coś potwornie ważnego do przekazania, tylko nie wiedzieć czemu świat jest w stanie skonsumować do tysiąca egzemplarzy nakładu ich prozy. A ja zawsze powtarzam, że literatura jest zagadką umysłową. Można w niej zawrzeć wszystko, co nas interesuje, w klarownym gatunku, na przykład w kryminale, a nawet w romansie. Tylko pisać gatunkowo trzeba niestety umieć, tu nie wystarczy chęć szczera i łaskawość muzy, dlatego nie jest przypadkiem, że w tej dziedzinie tzw. artyści rzadko odnoszą sukcesy. Sam, paradoksalnie, więcej nauczyłem się jako redaktor niż adept pisarstwa. Zaś dzięki zainteresowaniom historycznym doskonale odnalazłem się w kryminale retro, który dał mi możliwość pogłębienia i wyrażenia osobistych pasji, a przy okazji poruszenia wielu spraw ważnych także współcześnie.
Co sprawiło, że swego czasu kryminał retro miał tak mocną pozycję w naszej prozie kryminalnej, a nawet – zaryzykowałbym takie twierdzenie – literaturze w ogóle?
To bardzo proste i wiele razy podejmowane: kryminał retro w atrakcyjnej formule zastąpił potrzebną, lecz po wielekroć nudziarską literaturę małych ojczyzn. Czytelnicy byli i nadal w jakiejś mierze są spragnieni lokalnych historii, tyle tylko że pragną się przy tym bawić, ekscytować, a nie smucić i nużyć. Dlatego powieści Marka Krajewskiego czy moje wrosły w mentalny krajobraz swych miast, a ich bohaterowie stali się żywymi odniesieniami do szeregu przedsięwzięć na styku popkultury i sztuki czy popkultury i turystyki. Gdy wrocławski Teatr Współczesny zaczynał grać Koniec świata w Breslau na podstawie prozy Krajewskiego, bilety trzeba było rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Wejściówki na premierowe spektakle na podstawie mojego Pogromu w przyszły wtorek na lubelskim Zamku rozeszły się w ciągu godziny i kasjerzy narzekali, że były awantury. Widać nie pracowali w mięsnym za dawnych czasów! Podobnie jest z wycieczkami po mieście śladami mojego bohatera, komisarza Maciejewskiego. Oczywiście pozostaje pytanie o trwałość tych odniesień, bo miejmy świadomość, że te książki zupełnie inaczej czytają różne pokolenia.
To ciekawe! Jak Twoim zdaniem objawiają się różnice pokoleniowe w recepcji kryminałów retro?
Przede wszystkim w tym, że to młodsze rzadko jest już czułe na sentymentalizm literatury małych ojczyzn i jego identyfikacja z historią regionalną jest taka sobie. Ot, choćby dziś, gdy nikomu nie wadząc, kupowałem sobie piwo, zaczepił mnie młody człowiek: „Nic jeszcze nie czytałem, ale czy to pan pisze o złodziejach ze Starego Miasta?”. Starsi ludzie, którzy zaczepiają mnie w mięsnym, formułują to trochę inaczej: „A wie pan, że moja matka spędziła całe dzieciństwo na Starym Mieście? I kiedy czytam pańskie książki, to jakbym jej słuchał!”. Z grubsza – młodszy czytelnik oczekuje od kryminału przede wszystkim story i postaci, a jeśli to można zmieścić w znanych mu dekoracjach, tym lepiej. Starszemu często jest nawet obojętne, czy to krymi, czy cokolwiek, byleby brzmiało jak piosenka, którą już kiedyś słyszał, najlepiej w dobrych kawalerskich czasach. Tacy czytelnicy są też bardziej czuli na tło i potrafią dyskutować na spotkaniach autorskich, czy kiosk był akurat na tym rogu albo czy kancelaria rejenta Lesmana w Zamościu była na prawo, czy na lewo od wejścia. Dlatego nie jest przypadkiem, że na przykład zanurzone we wczesnych latach 80. kryminały neomilicyjne Ryszarda Ćwirleja znakomicie trafiają w target 40-50+. Sam je lubię!
Też je lubię! Czy – mówiąc brutalnie – czas kryminałów retro się już kończy?
Tak, i to z kilku powodów. Po pierwsze, prawdziwy namysł nad historią – w przeciwieństwie do łatwej polityki historycznej – obchodzi coraz mniej osób. Po drugie, ten nurt ma minimalne wsparcie w innych dziedzinach sztuki. Jakkolwiek 14 lipca będzie miała premierę teatralna adaptacja Pogromu w przyszły wtorek, to równocześnie zaliczyłem całe lata czasochłonnego i niemal bezowocnego zmagania się z adaptacjami filmowymi, zwieńczone tylko animacją Ta cholerna niedziela. Wprawdzie wciąż trwają przymiarki do filmu pełnometrażowego, lecz nie mam złudzeń, że współczesność jest prostsza do odtworzenia i takie tematy oraz scenerie będą preferowane z jednego powodu: mniejszy koszt i mniejsze ryzyko. A jakby tych zahamowań było mało, zepsuł rynek serial Belle Époque, durniejszy nawet od Życia na gorąco (wiernej gierkowszczyźnie odpowiedzi na Bonda z końca lat 70.), i teraz tylko hazardzista albo idiota ośmieli się dotknąć tematu retro. Po trzecie, po polski kryminał od kilku lat sięga już całkiem młodociany rodzaj (sort?) odbiorców, który ma zupełnie inne preferencje odbiorcze. Nie interesuje go temat, nie interesuje go literackość ani realizm, bo dla niego liczy się lekkostrawny fun, a tego kryminał retro nie zapewni jako ciut bardziej wymagający w odbiorze. Redaktor Filip Modrzejewski prowadzący W.A.B.-owską mroczną serię, powtarzał mi nieraz: „Bo panowie nie wychowali następców”. Coś w tym jest, bo chociaż na naszych warsztatach literackich przewinęły się dziesiątki adeptów, to rady wcieliły w czyn może trzy osoby, ale według mnie problem jest inny: nie zawróci się Wisły kijem. Jest to jednak zjawisko zdrowe, bo niby dlaczego polski czytelnik ma dostawać wyłącznie tłumaczoną pulp fiction, skoro polskie wydawnictwa mogą mu dostarczyć rodzimej? Ten trend jednak w zupełnie innej roli stawia tych pisarzy gatunku, którzy – chociaż nawykowo określają się rzemieślnikami – w odbiorze rosną do Proustów i Joyce’ów. Niekoniecznie z racji stylu, raczej z powodu spadku poziomu oczekiwań.
Co sprawiło, że polski kryminał w ostatnich latach stał się tak bardzo popularny?
Dwie kwestie i dwa różne polskie kryminały! Magiczną datę dostrzegam w roku 2014, kiedy dostałem dwie Nagrody Wielkiego Kalibru, czytelników oraz jurorów, a prowadzący galę Irek Grin powiedział: „Skończyła się pewna epoka”. Miał kabaretowo na myśli tylko to, że autor wielokrotnie nominowany zgarnął wreszcie wszystkie laury. Niechcący stał się jednak prorokiem, bo w tym właśnie roku polski kryminał podzielił się na stary i młody. Stary – ten spod znaku Krajewskiego – był już wcześniej wydawany w sporych nakładach, czytany i omawiany nie tylko w prasie, ale też przez literaturoznawców. I było wiszącą w powietrzu oczywistością: pisać polski kryminał to stanąć w rozkroku między literaturą popularną a wysoką, co zresztą potwierdziło niejedno z nazwisk autorów, którzy się do tego zabrali, jak z przytupem Marcin Świetlicki czy z takim sobie Edward Pasewicz. Wszakże jednak wisiało nad tym odium niespodzianki – bo przecież człowiekiem znikąd w świecie literatury był wcześniej filolog klasyczny Krajewski! I tak w roku 2014 „rozpętano” przez nowego wydawcę (Muzę) nową osobowość w postaci niesłusznie niedocenianej wcześniej Katarzyny Bondy. Bonda zrobiona na celebrytkę wyznaczyła nowy trend dotyczący roli i funkcjonowania medialnego pisarza gatunku, a za ciosem poszli tacy autorzy jak Katarzyna Puzyńska albo Remigiusz Mróz. W tym rozdaniu jednak nie chodzi już o literackość ani nawet o tematykę, ale o bycie cool i pulp. I poczułem się nareszcie starszym panem, prawie że Holoubkiem! On swego czasu na zaczepkę pijanego Himilsbacha: „Inteligencja, wypierdalać!”, miał ponoć odpowiedzieć: „Nie wiem jak wy, panowie, ale ja wypierdalam”.
Czy dostrzegasz jakieś elementy, które różnią polskie krymi od na przykład skandynawskiego czy anglojęzycznego?
Przed 2014 rokiem powiedziałbym Ci, że polski kryminał ma swoją niepodważalną specyfikę – polskie krymi jest statystycznie lepsze literacko niż jakiekolwiek inne. To odróżniało je zwłaszcza od anglojęzycznego, chociaż również od większości produkcji skandynawskich, które popłynęły w świat na fali kilku rzeczywiście ważnych nazwisk. Dzisiaj mam wątpliwości. Z jednej strony wciąż na polskiej scenie kryminalnej rodzi się szereg wartościowych powieści, jak – poza nazwiskami oczywistymi i ponagradzanymi (Krajewski, Mariusz Czubaj, Zygmunt Miłoszewski itp.) – ostatnie książki Małgorzaty i Michała Kuźmińskich, debiut Bartosza Szczygielskiego albo nowa literacka twarz Anny Kańtoch, bodaj najlepszej stylistki polskiej fantastyki po Sapkowskim; z drugiej mamy wysoce promowany zalew powieści coraz gorszych i pisanych w tempie ekspresowym. W sam raz do pociągu, z tą różnicą, że na przykład Mróz pisze swoje rzeczy szybciej niż jeździ PKP. Ze wszystkimi tego skutkami.
Dobrze, zostawmy już ogólne rozważania nad kondycją rodzimego krymi. Sam jestem ciekaw, jak to się rozwinie, choć jestem umiarkowanym optymistą. Niedawno pojawił się Czas Herkulesów, dziewiąta i ostatnia powieść z komisarzem Maciejewskim. Zmęczyłeś się Zyga?
Ostatnia powieść, ale nie ostatnia książka, bo cykl zamknie zbiór opowiadań – tak moich, jak i paru innych autorów ku pamięci Maciejewskiego. Zatem zdążę zmęczyć się jeszcze bardziej – ale serio: to nie jest dla pisarza idealna sytuacja, gdy przez 10 lat obcujesz z jednym bohaterem. Nie mówię, że przez 10 lat piszesz tę samą książkę, bo akurat ja wybrałem ten mniej popularny sposób na cykl – zamiast przyzwyczajać czytelników do trwałości, co i raz próbuję pozyskiwać ich nowym tematem, nową okolicznością i lekko zmodyfikowanym stylem. Mimo wszystko coś z tym fantem musiałem zrobić, bo czuję, że pojawiły mi się historyczne klapki na oczach, jakbym miał Alzheimera – lepiej wiem, co było przed wojną, niż co było wczoraj. Dlatego w przyszłym roku koniecznie muszę zmierzyć się z tematem współczesnym w thrillerze politycznym albo powieści sensacyjnej.
A jeśli chodzi o serię z Maciejewskim – bardziej Cię pisarsko wyjałowiła czy rozwinęła?
Bardziej rozwinęła. Gdy patrzę na jej początek i późniejsze powieści, konstrukcyjnie widzę milowe kroki, ale to też jest zbieżne z tym, jak pisało się kryminały 10 lat temu i teraz. Jurorzy najbardziej prestiżowej polskiej nagrody w tym gatunku, Nagrody Wielkiego Kalibru, wtedy wybierali laureata spośród kilkudziesięciu, teraz spośród kilkuset książek. Cykl o Maciejewskim sprawił, że zostałem zawodowym pisarzem – czyli utrzymującym się z pracy pióra, a nie z chałtur i grantów – a równocześnie dzięki niemu jestem gotów do pisania wielu innych rzeczy, i gatunkowych, i niekoniecznie tylko takich.
Nie dziwię się, mówiąc szczerze, gdybym miał napisać tak długą serię, najpewniej bym oszalał. Ale mniejsza o mnie. Zyga jest postacią ze sztancy kryminału noir… Coś dodałeś mu od siebie?
Od siebie? W żadnym razie, może nikotynizm i poczucie humoru! Właśnie postać z amerykańskiej sztancy w zetknięciu z polską historią XX wieku nadała jej nowego wymiaru, tak sądzę. Nie wiemy przecież z Chandlera, dlaczego Marlowe jest taki zgorzkniały. Przyjmujemy to na wiarę, bo to fajne, a pierwsi czytelnicy tym bardziej nie zadawali pytań, bo widzieli w tym znamię dobrze im znanej traumy Wielkiego Kryzysu. Natomiast my doskonale rozumiemy, dlaczego zgorzkniały jest Zyga Maciejewski, który tylko dzięki ciotce nie został socjalpokraką jako dziecko rodziców, którzy ponad obowiązki wychowawcze przedkładali walkę o socjalizm i niepodległość. Zyga miał przez chwilę wizję swoich szklanych domów, ale na wojnie polsko-bolszewickiej wyleczył się ze złudzeń. Nadałem mu tylko jeden rys idealistyczny: policyjną robotę, jednakże też podszytą poczuciem winy. Czy to nie ładne? I czy to nie polskie?
Wyborne! Wielu pisarzy rodzimych i zagranicznych idzie w masakrę. Stosy trupów, coraz bardziej wymyślne sposoby zabijania, litry krwi. Ostatnie Twoje powieści takie nie są. Myślisz, że to właściwa droga?
Bardzo niewłaściwa, bo bardzo niekomercyjna. Współczesny kryminał generalnie odchodzi od realistycznej powieści o człowieku, zbrodni i karze na rzecz dance macabre. O ile jednak na przykład Pierre Lemaitre robi z tego tylko sztafaż do treści – nie w moim guście, ale jednak – to najmniej bliski mi mentalnie sort epatatorów nic nie robi, tylko kombinuje nad zbrodnią możliwie ohydną i nieprawdopodobną. Ja dotąd, na miarę wytrzymałości gatunku, trzymałem się policyjnego realizmu. To nie jest łatwe, bo trzeba mieć świadomość, że zbrodnia w gruncie rzeczy nie jest ciekawym zjawiskiem – dowodem świeżo nagrodzony koszalińskim Wielkim Jantarem film Bartosza M. Kowalskiego Plac zabaw. Dlatego ktoś taki jak ja musi balansować na granicy wymysłu i prawdopodobieństwa. Czytelnicy jednak coraz bardziej przyzwyczajani są do zbrodni teoretycznie możliwych, lecz absolutnie nierealnych. W tym kierunku idzie cały fun.
Kryminał, jaki jest mi bliski, to taki, który wypośrodkowuje między tym, co jest naprawdę (chociażby po to, aby – jak każda dobra powieść realistyczna – mógł zdiagnozować społeczeństwo), a czysto intelektualną grą detektywistyczną.
Jak sądzisz, w którą stronę pójdzie polski kryminał? Masakra i współczesność?
Tak. Pozostaną na rynku do wymarcia mastodonty sprzed roku 2014 i o ile zdążyły umocnić swoje nazwiska, będą sobie radzić jakiś czas w nowym klimacie. Generalnie jednak rynek krymi idzie i pójdzie w stronę pulpy z prostego powodu – tego jeszcze nie było i tego niewyrafinowany czytelnik jest zwyczajnie spragniony, bo wreszcie rozumie polskich autorów spoza fantastyki i romansu, ich basic Polish oraz brak wymagań poznawczych. Wydawcy zaś, szczególnie ci przebijający się, będą tym grali z prostego powodu: na rynku książki powstała potworna nadprodukcja, czego efektem jest krótkie życie książki, zatem co i raz trzeba produkować kolejną. Autorzy gotowi dostarczać powieść co dwa miesiące są w tej sytuacji manną z nieba!
Smutną wizję snujesz na koniec. Dziękuję za rozmowę.
Jestem smutny od dziecka. Dziękuję Ci bardzo!
Leszek Koźmiński
Czas pożegnań
Nie sposób nie rozpocząć recenzji ostatniej powieści Marcina Wrońskiego zatytułowanej Czas Herkulesów od smutnej refleksji, zwłaszcza dla fanów twórczości lubelskiego pisarza, których niemało pojawiło się w ostatnich latach, że to już naprawdę ostatnia powieść kryminalna z komisarzem Zygą Maciejewskim. I nie będzie żadnym pocieszeniem, zapowiadana przez autora, finalna dziesiąta książka serii wydawnictwa W.A.B., która składać się będzie z opowiadań kryminalnych, w których historie przedwojennego policjanta z pewnością jeszcze zagoszczą. Czas Herkulesów to prawdziwy czas pożegnań, jakże godny, ale – nie ukrywam, choć dla wielu zabrzmi to obrazoburczo – jakże jednocześnie właściwy i w punkt trafiający w ścieżkę rozwoju literackiej kariery autora Skrzydlatej trumny.
Lektura Czasu Herkulesów to prawdziwa przyjemność i w żaden sposób czas niestracony. Nie przez przypadek parafrazuję jednego z największych europejskich pisarzy. Wroński do kanonu literatury kontynentu europejskiego jeszcze nie należy (póki co nic tego nie zapowiada, lecz z sympatią dla jego talentu i pracowitości życzę mu tego), ale dziewiątą powieścią ze znanego cyklu kryminalnego niejako potwierdza swoją pozycję we współczesnej prozie polskiej. Nie chodzi wyłącznie o kryminał retro ani też o gatunkowe mistrzostwo spod znaku zagadek kryminalnych. Lubelski pisarz w Czasie Herkulesów udowadnia po raz kolejny, że artystyczne słowo, czy szerzej – styl jest dla niego materią nie dość że wyjątkowo wdzięczną, to również niejednokrotnie kunsztownie i doskonale ukształtowaną. Podczas lektury Czasu Herkulesów łapałem się bowiem niejednokrotnie na tym, że tropienie kryminalnej intrygi czy podziwianie bogactwa literackich postaci nie jest tak ważne, jak samo smakowanie poszczególnych słów, zdań czy ukazywanych za ich pomocą scen powieściowych. W prowadzonej przez autora Kwestji krwi narracji ukrywa się cała gama emocjonalności i plastyczności. W wielu miejscach czuć, jak Wroński bawi się słowem, bawiąc przy tym nas, ale też i bawiąc się nami. Mrugnięcia okiem do swoich bohaterów są tak samo częste, jak mrugnięcia do czytelników, nie mówiąc o mrużeniu tych samych oczu w akcie autoironii czy nawet prowokacji. Gra z czytelnikiem to stały element powieściowych narracji prawie we wszystkich książkach w cyklu z Maciejewskim. Z każdą kolejną ten rodzaj literackiego chwytu Wroński doprowadza wręcz do perfekcji.
Narracja u autora Morderstwa pod cenzurą nie jest jednak tylko formą dialogu z odbiorcą. Jeszcze większe wrażenie robi dbałość o poziom artystyczny prowadzonej opowieści oraz autentyzm i bogactwo osobowościowe właśnie na poziomie języka dialogów. Charaktery wykreowanych przez Wrońskiego postaci to jedno, o czym za chwilę. Bohaterowie różnią się między sobą i „żyją” także na poziomie języka. Pisarzowi taka troska o „żywotność” swoich postaci przychodzi dość lekko i daje poczucie dużego realizmu. Jeszcze dobitniej jest to widoczne w warstwie opisowej świata przedstawionego, którego w ostatniej powieści serii główną scenerią jest Chełm z końca lat 30. XX wieku. Nieustannie czujemy, że w przeciwieństwie do ukochanego Lublina, a nawet wcześniej sportretowanego Zamościa (w powieści Kwestja krwi), Chełm jest typową prowincją z ówczesnymi zadatkami na wybicie się do pierwszej ligi wielkomiejskich aglomeracji. Wroński bardzo trafnie i przekonująco uchwycił te niespełnione aspiracje małego miasteczka. Począwszy od barw i zapachów ulicy, mieszkań czy wyszynków, a skończywszy na zachowaniach i przemyśleniach jego mieszkańców. W tym lubelski pisarz jest prawie doskonały. „Retro” w jego wykonaniu żyje, skrzy się i – powtórzę jeszcze raz – przekonuje autentyzmem. Mam wrażenie, że Wroński lekcję historycznego realizmu, zamkniętego w ogólnej scenerii powieściowej i jeszcze silniej w mocy drobiazgu, odrabia od kilku lat jeśli nie sprawniej, to ciekawiej niż Marek Krajewski. Nie sądzę zresztą, by obaj przyjaciele po piórze uprawiali jakąkolwiek konkurencję. Inaczej tylko stawiają akcenty podczas kreowania przestrzeni literackiej w kryminale retro. U autora Głowy Minotaura z powieści na powieść twórcza wizja przesuwa się ku gonitwie idei, a u autora Haiti wyraźniej liczy się obraz, dźwięk czy smak terytorium literackiego. W Czasie Herkulesów – pomimo wielkich i wnikliwych starań o oddanie realizmu przedwojennego Chełma, co potwierdzają liczne i gorące podziękowania w posłowiu skierowane do historyków i miłośników miasta – wyczuwalny jest jednak drobny dystans emocjonalny. Może to tylko czytelnicze wrażenie po lekturze kilku powieści z Lublinem w tle, ale wydaje mi się, że Chełm stanowi wyłącznie zadanie literackie, uprawdopodabniające biografię Maciejewskiego i wzbogacające mapę pisarskich peregrynacji Wrońskiego. Lublin wyglądał mimo wszystko autentyczniej i czuć było na kartach bicie „serca miasta”.
Chełmska opowieść autora Pogromu w przyszły wtorek, wycyzelowana pod względem pisarskiej dbałości o autentyzm i wypieszczona językowo, z punktu widzenia fabularnej atrakcyjności zamkniętej – jak przystało w kryminale – w poprowadzonej intrydze, jest chyba jednym ze słabszych dokonań pisarskich Wrońskiego. Od razu dodam, że życzę takiej „słabości” autora Kina Venus innym, nie tylko debiutującym pisarzom, którzy zaczynają zapasy z literackim gatunkiem kryminału. Czas Herkulesów, który stawia Zygę Maciejewskiego w bardzo ciekawej, jednak nie w pełni komfortowej, bo związanej głównie z papierkową robotą, sytuacji bycia po prostu polskim „rewizorem” policyjnym, proponuje historię kryminalną z początku wciągającą. Wraz z lekturą, gdzieś od połowy książki, jakby trochę przeciągniętą, na granicy znużenia czytelniczego „nosa” śledczego. Czytelnik nie zdąży się znużyć, ale jest bliski postawienia pytania, czy naprawdę tak trudno pozlepiać policyjnym bohaterom kawałki prowadzonego śledztwa. Czy tak częste braki śladów zbrodni i namnażające się zniknięcia świadków – po pierwsze – są uzasadnione realizmem toczącej się fabuły i – po drugie – nie ograniczają możliwości i kompetencji, nawet tych najbardziej kontrowersyjnych, policjantów? Nie mówiąc już o samym Maciejewskim. Po raz pierwszy miałem podczas lektury kryminału Wrońskiego drobne przekonanie, że kryminalna zagadka i proces jej rozwiązywania został rozciągnięty (by nie powiedzieć „naciągnięty niczym guma do żucia”) bardziej pod układankę fabularną, tworzącą strukturę całej książki, niż pod wymogi intrygi kryminalnej.
Kłopot z kryminalną warstwą Czasu Herkulesów jest dla mnie wyraźnym sygnałem, że dziewiąta historia powieściowa z Zygą Maciejewskim faktycznie powinna być ostatnia. To bardzo trafny wybór Wrońskiego – przynajmniej w tym miejscu kariery lubelskiego pisarza. Czas Herkulesów dowodzi bowiem, że literacki kunszt narracyjny, wyrażający się w bogactwie charakterologicznym bohaterów i wypracowanym realizmie przestrzeni powieściowej, a już niekoniecznie w konstrukcji intryg kryminalnych, jest niezbywalnym atutem Wrońskiego. Jedni nazywają to wnikliwą i prawdziwą obyczajowością, inni nadprzeciętnym realizmem pisarskim, a jeszcze inni mówią o mistrzostwie prozatorskiej sztuki. Czas Herkulesów utwierdza w przekonaniu, że moment pożegnań nie musi być czasem smutku i żalu, lecz może dawać nadzieję na kolejne, jeszcze lepsze literackie spotkania z czytelnikami. Zostaje jeszcze tylko pytanie, czy będą to ci sami czytelnicy, zorientowani gatunkowo i zamknięci w świecie kryminalnych zagadek, czy też rzesza odbiorców powiększy się wraz z nową formułą pisarskiej propozycji Wrońskiego. A akurat tego pisarza stać na wszystko!
Leszek Koźmiński
Twórca Kryminalnej Piły
Marta Matyszczak
Długie pożegnanie z Zygą
To już ostatnie pełnometrażowe spotkanie z przedwojennym śledczym z Lublina. Komisarz Zyga Maciejewski po raz dziewiąty wystąpił w powieści Marcina Wrońskiego. Kto zatęskni jednak za Zygą, będzie miał jeszcze w perspektywie zbiór opowiadań z jego udziałem, którego wydanie autor już zapowiedział.
Maciejewski awansował na inspektora. Wcale mu to nie w smak, ponieważ musi jechać do prowincjonalnego Chełma i skontrolować działalność tamtejszej komendy. A przecież wolałby prowadzić, jak zwykle, śledztwo. Ganiać za bandziorami, maczać nogawki spodni w miejskich rynsztokach, przepytywać prostytutki i po prostu czuć puls ulicy. Nie dla niego nudna, papierkowa robota.
Szybko jednak marzenie komisarza zostaje spełnione, gdyż w Chełmie ginie młody zapaśnik. Okazuje się też, że to nie pierwsza i nie ostatnia ofiara zabójcy. Miejscowi stróże prawa nie za bardzo palą się do dochodzenia do prawdy. Być może przyczynia się do tego fakt, że w sprawę jak się zdaje są zamieszani lokalni notable. Zyga więc na przekór wszystkim bierze się do pracy, szczególnie że jednym z chełmskich gliniarzy jest jego pierwszy przełożony sprzed lat, który zaszedł mu za skórę (przełożony pojawia się wcześniej w powieści Kwestja krwi, której akcja rozgrywa się w Zamościu u początków policyjnej służby Zygi). Okoliczności morderstwa są dla Maciejewskiego tym bardziej interesujące, że związane ze światkiem lokalnych zapaśników. A to przecież jeden z dwóch, oprócz boksu, ulubionych sportów komisarza.
Akcja toczy się dwuwątkowo. Z jednej strony śledzimy bieżące, osadzone w 1938 roku, wydarzenia, z drugiej zaś poznajemy wypadki z czasów dziecięcych Zygi, z roku 1912. Nic nie zapowiadało tego, że Maciejewski zostanie akurat policjantem. Raczej wyglądało na to, że Zyga znajdzie się po drugiej stronie barykady. Dopiero mądre wychowanie ciotki sprowadziło chłopca na słuszną drogę. Te retrospekcje są ciekawym uzupełnieniem życiorysu komisarza, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że to jedno z ostatnich spotkań z nim.
Wroński mówi czasem w wywiadach, że walczy z wizerunkiem samego siebie jako pisarza lubelskiego, gdyż jest pisarzem po prostu polskim. Pewnie mógł być to jeden z powodów, dla których akcję Czasu Herkulesów autor przeniósł do Chełma. Obraz przedwojennego miasteczka w książce nie jest bynajmniej wizją idylliczną. Unurzane w pyle kredowym miasto jest jednym wielkim placem budowy. Tamtejsze społeczeństwo, jak to na wschodnich terenach, stanowi mieszankę kulturową. Skupieni na tak małym terenie Ukraińcy, Polacy i Żydzi, katolicy i prawosławni nie żyją w przyjaźni. Jeden na drugiego patrzy wilkiem, a lokalne nastroje przedstawione są jako ksenofobiczne, antysemickie, generalnie wrogie. Ta hulająca w narodzie nienawiść dotyczy także mniejszości seksualnych – Czas Herkulesów homofobią stoi.
Fabuła ocieka kloaką. Nie uświadczymy tu międzywojennych dam i dżentelmenów odzianych elegancko i przesiadujących w salonach. Prędzej natkniemy się na postacie, które – oględnie mówiąc – mają problemy z gastryką. Tej oględności zresztą w powieści Wrońskiego nie ma. Jest dosadność i naturalizm, które jednych mogą przekonywać jako pokazanie rzeczy takimi, jakie są naprawdę, drugich zrażać i zwyczajnie obrzydzać.
Wroński, zanim zasiadł do pisania powieści, jak zwykle włożył mnóstwo pracy w przeprowadzenie research-u. To widać w detalicznie odwzorowanej topografii Chełma, siatce przecinających się ulic, opisanych szynkach, zakładach rzemieślniczych i innych punktach miasta, które dzięki barwnym przedstawieniom widzimy z niezwykłą wyrazistością i możemy się poczuć tak, jakbyśmy niemal sami popijali lokalne piwo i posilali się jajecznicą na maśle w chełmskim przybytku gastronomicznym. Czujemy zapachy (zazwyczaj nie nazbyt atrakcyjne dla zmysłu powonienia), nierówny bruk pod podeszwami butów, słyszymy tętent końskich kopyt (w tym czasie wciąż przeważały dorożki, taksówki w powieściowym Chełmie są tylko dwie, przy czym jedna należy do Polaka, druga do Żyda, co też nie pozostaje bez znaczenia).
Warstwa językowa jest tak samo skrupulatnie dopracowana jak faktograficzna (kryminał retro – jak sam autor zaznacza – jest przecież pewną odmianą powieści historycznej, więc tło dziejowych wydarzeń jest tu należycie zachowane). Wroński odwzorowuje lingwistyczną mieszankę tamtych lat i tamtych rejonów, wprowadza dialogi zarówno w języku ukraińskim, jak i w jidysz, stylizuje polszczyznę. Bawi się słowem i tworzy stylistyczną ucztę, nieco zakłóconą wspomnianymi rynsztokowymi wstawkami i wulgaryzmami.
Sporo też w powieści Wrońskiego odniesień do literatury czy kultury w ogóle. Zadowoleni będą fani Andrzeja Pilipiuka, odnajdując w Czasie Herkulesów jedną z postaci, która nazywa się… Jakub Wędrowycz. Jest też młody człowiek, uczeń, który jako jedyny z całej grupy kolegów wykazuje się pewnym patriotycznym gestem, nie zważając na konsekwencje, które mogą go spotkać. Ten dzielny zuch z kolei ma nazwisko…Wroński.
Zyga Maciejewski to bohater, po którego przygody zawsze chętnie sięgam. Ta Chandlerowska postać rodem z kryminału noir potrafi zjednać sobie czytelników. Oschły, lubiący dobrze zjeść, nigdy niepoprzestający na jednym kieliszku wódki, niedbający o wygląd (przekrzywiony, bokserski nos, garnitur kupiony dlatego, że wisiał jako pierwszy z brzegu i był tani) i oglądający się za spódniczkami protagonista budzi sympatię, ponieważ nieustannie dąży do prawdy i koniec końców szuka sprawiedliwości dla pokrzywdzonych.
Choć mam też wrażenie, że autor po dziewięciu tomach przygód nieco się już sam Zygą znudził, co poszło rykoszetem w czytelnika. Niemal na co drugiej stronie komisarz szuka niezużytej zapałki w wypełnionym spalonymi drewienkami pudełku. To wprawdzie jeden z jego znaków rozpoznawczych (jak i na przykład upodobanie do łowienia ryb), ale ileż można?
Niemniej jednak bardzo jestem ciekawa, jak zakończy się historia Zygi Maciejewskiego na kartach obiecanej antologii. Z pewnością lubelski komisarz jest jednym z najbardziej charakterystycznych, zapamiętywalnych i lubianych przez czytelników bohaterów rodzimej literatury kryminalnej. A same powieści Wrońskiego wnoszą nie tylko zwykłą, czytelniczą rozrywkę, ale i jakość merytoryczną. To z tak atrakcyjnych, a zarazem wartościowych tomów młodzież powinna się uczyć historii naszego kraju. Bo to najwłaściwszy przykład połączenia przyjemnego z pożytecznym.
Marta Matyszczak
Robert Ostaszewski
To już jest (prawie) koniec
Właściwie trudno jest zacząć omówienie nowej powieści kryminalnej Marcina Wrońskiego inaczej niż w ten oto sposób: to już jest koniec. Choć właściwie nie do końca. Czas Herkulesów jest – jak stanowczo zapewnia pisarz – faktycznie ostatnią (dziewiątą) powieścią w serii o perypetiach przedwojennego policjanta z Lublina Zygmunta „Zygi” Maciejewskiego, chociaż dziesięciotomowy cykl domknięty jeszcze zostanie zbiorem opowiadań. Nie sądzę, aby opowiadania w znaczący sposób wpłynęły na recepcję całości serii, myślę więc, że jest to dobry moment, aby pokusić się o wstępne podsumowanie, analizę i ocenę całości cyklu.
Na początek przypomnę kilka, jak mi się zdaje, istotnych faktów dotyczących prozy kryminalnej Wrońskiego i samego pisarza. Autor z Lublina miał swoje przedkryminalne życie pisarskie – w odróżnieniu od zdecydowanej większości zdeklarowanych „kryminalistów” (oczywiście, kiedy nastąpił boom kryminalny, wielu autorów czy to z tzw. mainstreamu, czy uprawiających inne odmiany prozy gatunkowej zaczęło pisać kryminały, ale to już inna bajka). Przed Maciejewskim pisał między innymi prozę postmodernistyczną, fantastyczną i – jestem o tym przekonany – te doświadczenia mocno wpłynęły na kształt jego kryminałów. Jako autor kryminału Wroński zadebiutował w roku 2007 powieścią Morderstwo pod cenzurą. Był to czas, kiedy niekwestionowanym liderem rodzimej prozy kryminalnej był Marek Krajewski, twórca kryminałów retro z policjantem z Breslau Eberhardem Mockiem. Nic więc dziwnego, że Wroński również – podobnie jak w tym okresie wielu innych pisarzy – postawił na kryminał reto, choć nie do końca poszedł ścieżką wyznaczoną przez pisarza z Wrocławia: zdecydował się na okres międzywojenny, a także wojenny jako czas akcji oraz prowincjonalny Lublin jako jej miejsce. W wywiadach lubelski pisarz wielokrotnie podkreślał, że projekt serii zakładał nie tylko dostarczanie czytelnikom ciekawych intryg kryminalnych, ale również ukazanie wycinka historii rodzimego miasta, które w dużym stopniu zmieniło się po II wojnie światowej. Od roku 2007 Wroński nieomal rok w rok wydawał kolejne części serii z Maciejewskim, stopniowo zyskując rzesze oddanych fanów i uznanie krytyków literackich (nie tylko specjalistów od prozy gatunkowej). Obecnie należy do absolutnego topu rodzimych twórców kryminałów. Co sprawiło, że cykl z Maciejewskim odniósł tak duży sukces?
Specyfiką długich serii powieści kryminalnych jest to, że są one zazwyczaj bardzo nierówne, jeśli chodzi o jakość literacką. Wrońskiemu udało się utrzymać wysoki poziom kolejnych części, co wcale nie jest łatwe. Oczywiście, oprócz wybitnej realizacji gatunku, jaką była powieść Pogrom w przyszły wtorek, za którą pisarz otrzymał zarówno Nagrodę Wielkiego Kalibru, jak i Kryminalnej Piły, zdarzały się książki wyraźnie słabsze, jak chociażby Portret wisielca. Jako się jednak rzekło, poniżej pewnego poziomu autor z Lublina nigdy nie zszedł, żadna z części cyklu nie okazała się ewidentną klapą.
Współczesne powieści kryminalne najczęściej są miksami różnych podgatunków. Nie inaczej jest w powieściach „maciejewskich”. Wydaje mi się, że sukces Wrońskiego w dużym stopniu zasadza się na umiejętnym wyborze i połączeniu podgatunków: kryminału noir, powieści historycznej i powieści z tzw. nurtu małych ojczyzn. Rodem z kryminału noir jest przede wszystkim postać głównego bohatera i część intryg kryminalnych; z powieści historycznej – opis przedwojennego Lublina, kreślony z niezwykłą, antykwaryczną wręcz, dbałością o historyczny konkret i detale; z prozy małych ojczyzn – próba uchwycenia ducha zróżnicowanej etnicznie, społecznie i religijnie społeczności przedwojennego Lublina. Przy tym z elementów składowych trzech podgatunków Wrońskiemu, co jest sztuką (pisarską), udało się stworzyć udaną autorską układankę. Autor Haiti zrezygnował z obecnej w prozie małych ojczyzn idealizacji i mitologizacji przeszłości, w czym pomocne były mu elementy kryminału noir, te zaś osadzone w świetnie oddanych realiach przedwojennego Lublina nabrały głębi i konkretu przedstawienia – inaczej rzecz ujmując, Maciejewski nie był kolejnym policjantem-twardzielem, który mógłby funkcjonować wszędzie. Zyga mógł się pojawić tylko w Lublinie. Z przesadą (lekką) mógłbym rzec: Maciejewski to przedwojenny Lublin, a przedwojenny Lublin to Maciejewski. Ważne jest to, że umiejętnie łącząc podgatunki powieściowe, Wroński „otworzył” swoją prozę na szerszą rzeszę odbiorców. Seria z Maciejewskim trafia zarówno do zdeklarowanych wielbicieli prozy gatunkowej, jak i tych, którzy po kryminały sięgają z rzadka, albo nawet nie sięgali wcześniej wcale.
Istotnym elementem cyklu – zresztą, jak to bywa w innych dobrych seriach powieści kryminalnych – jest główny bohater, Zyga Maciejewski. Na pozór jest kolejną odbitką ze sztancy policjanta/detektywa z kryminału noir. Zyga jest człowiekiem nieco oschłym i gburowatym, trochę osobnym, byłym bokserem ze złamanym nosem, niechlujem, skłonnym do bitki i do wypitki, wielbicielem podłych knajp i nieprzesadnie trudnych kobiet; policjantem, który niezbyt przejmuje się regulaminem służby, często przesłuchuje za pomocą pięści i który najchętniej wszystkie sprawy rozwiązywałby w pojedynkę. Jak na realia przedwojennej policji jest jednak dosyć wykształcony i inteligentny. Do tego przy całej swojej chropowatości – wrażliwy, co potwierdza choćby jego trudny związek z Różą, którą wyciągnął z nałogu morfinowego. Ma – jak to bohater noir – swój własny system wartości, którego konsekwentnie się trzyma, a w sobie elementarną niezgodę na zło, szczególnie czynione słabszym czy bezbronnym. Aby ochronić ich albo sprawić, by bestialscy przestępcy zostali ukarani, jest w stanie poświęcić wiele. Nawet własny życie czy zdrowie. Maciejewski należy do typu bohaterów wyrazistych, pogłębionych, a przy tym wewnętrznie spękanych, przez co interesuje i intryguje czytelników. Mimo iż momentami drażni, chce się śledzić perypetie policjanta z Lublina. Zainteresowanie Maciejewskim umiejętnie podsyca Wroński, obdarzając go ciekawą, skomplikowaną biografią i właściwie dawkując informacje o jego pokomplikowanych losach w kolejnych powieściach z serii.
Od czasu sukcesu skandynawskiej prozy kryminalnej nie jest niczym nowym, że autorzy kryminałów poruszają w swoich powieściach poważne tematy społeczne, obyczajowe, polityczne czy narodowościowe. Nie inaczej jest też w serii o Maciejewskim, tym bardziej że takich problemów w okresie międzywojennym nie brakowało. Jednak przy tym Wroński – chyba, jak mi się zdaje, jako jedyny polski autor – podejmuje w swoich powieściach konsekwentną grę z wymogami poprawności politycznej, która w sporym stopniu blokuje współczesny dyskurs. Widać to wyraźnie na przykładzie przewijających się nieomal przez cały cykl wątków żydowskich. Z jednej strony Wroński bez ogródek pisze o antysemityzmie Polaków, choćby w Pogromie w przyszły wtorek czy Portrecie wisielca, z drugiej jednak nie waha się przed ukazywaniem ciemnych stron społeczności żydowskiej czy nawet mroków żydowskiej duszy (np. w powieści A na imię jej będzie Aniela). Momentami autor Kina Venus pisze na ten temat bardzo wyraziście, nie przebierając w słowach. Podobnie zresztą jak w innych kwestia, na przykład homoseksualizmu, stosunku do kobiet czy relacji z innymi nacjami, które tworzyły skomplikowaną mozaikę narodowościową II RP. Przez co Wroński bywa oskarżany a to o antysemityzm, a to o filosemityzm, o homofobię czy mizoginizm. Tyle tylko że pisząc na ten temat, autor nie staje po żadnej ze stron, stara się tylko wiernie odtworzyć realia przedstawianych czasów i w ten sposób pokazuje, że przykładanie do nich kategorii poprawności politycznej jest błędne, bo zwyczajnie anachroniczne. Ta warstwa kryminalnego pisarstwa Wrońskiego jest jeszcze mało rozpozna, a wydaje mi się – warta uwagi i namysłu.
Na koniec zostawiłem kwestię być może najistotniejszą: Wroński tworzy kryminały literackie, które obecnie są – niestety – wypierane przez proste, by nie rzec prostackie realizacje konwencji pulp. Cóż to takiego kryminał literacki? Otóż taki, rzecz ujmuję oczywiście w dużym skrócie, w którym nie liczy się tylko i wyłącznie zachowanie reguł gatunku, zgrabna intryga i stosy trupów, ale nacisk kładzie się również na literacką jakość tekstu, a ta jest dla autora Haiti istotna, co nie dziwi, skoro przeszedł wcześniej szkołę postmodernistyczną. Wroński jest bez wątpienia najlepszym stylistą polskiego kryminału, a pewnie wielu autorów z tzw. mainstreamu mogłoby się wiele od niego nauczyć. W jego prozie widać dbałość nieomal o każde słowo, zdanie, mnogość stosowanych chwytów stylistycznych. A przy tym nie jest to jedynie sztuka dla sztuki, popis pisarskiej sprawności. Styl w cyklu o Maciejewskim ściśle zespolony jest z kryminalną intrygą, rzekłbym nawet, że nie tylko ją uatrakcyjnia, ale wręcz napędza.
Trochę w powyższym tekście wywinąłem się od opisu Czasu Herkulesów. W tej powieści zaciekawił mnie obraz prowincjonalnego Chełma, który przed wojną intensywnie się rozbudowywał, zaintrygowała wpisana w fabułę historia zapasów, o której nie miałem pojęcia, zauroczyła jedna z ostatnich scen, w której to w knajpie o wdzięcznej nazwie Niespodzianka Zyga rozmawia z kobietą swojego życia, Różą, oraz chełmskim tajniakiem. Jednak jeśli chodzi o całość cyklu, powieść uplasowałbym w strefie stanów średnich. Wroński niczym mnie nie zaskoczył, znalazłem w powieści to, co spodziewałem się znaleźć. Tyle tylko i aż tyle, bo nie twierdzę, że lektura mnie zmęczyła. Z jednej strony trochę jest mi więc żal, że nie będzie mi już dane przeczytać kolejnej powieści z Maciejewskim. Z drugiej jednak strony, jeśli pisarz chce zamknąć cykl, mogę mu tylko przyklasnąć. Lepiej zrobić to teraz, kiedy w serii „maciejewskiej” nie było wyraźnej wpadki. Do tego jestem pewny, że jest dla autora z Lublina życie po Maciejewskim. I nie będzie to złe życie. Wroński mnie i innych czytelników jeszcze zaskoczy. Tego jestem pewien!
Robert Ostaszewski