Marcin Świetlicki
Jeden
Wydawnictwo EMG, Kraków 2013
Tomasz Kunz
„Osobność osobliwa”
Uwagi na marginesie Jeden Marcina Świetlickiego
„Wiesz chciałbym się podzielić”
Marcin Świetlicki, Wierszyk dla Piotra
Marcin Świetlicki na swoje pięćdziesiąte urodziny sprawił sobie i swoim czytelnikom okazały, lecz mocno kłopotliwy prezent, wydając przeszło sześciusetstronicowy tom Wierszy, zbierający cały jego poetycki dorobek, i dopełniając tę imponującą publikację równie obszernym tomem Powieści, na który złożyły się trzy jego książki prozatorskie, opowiadające o osobliwym krakowskim detektywie zwanym mistrzem i spuentowane metafizycznym grand finale: opowiadaniem Plus nieskończoność. Świetlicki dokonał w ten sposób symbolicznego zamknięcia swojej twórczości pisarskiej. Wielu twierdziło, że definitywnego. A jednak pogłoski o jego (artystycznej) śmierci okazały się mocno przesadzone. Wydany w 2013 roku tom Jeden, zawierający 88 nowych wierszy, jest książką spójną i przemyślaną, precyzyjnie skomponowaną, umiejętnie łączącą najlepsze, znane z poprzednich tomów cechy poetyki Świetlickiego (emocjonalną szorstkość, ironiczny dystans i liryczną czułość) z pełną kontrolą nad formą wiersza, która pozwala poecie powściągać tak dobrze znaną (i tak niegdyś ujmującą) skłonność do mocnych, dramatycznych efektów i brawurowych, estetycznych kontrastów. W najnowszym tomie większość wierszy zmierza do wyrazistszej niż to bywało wcześniej regularności rytmicznej. Świetlicki z dużą wprawą i świadomością wykorzystuje możliwości metryczne – jak choćby w wierszu Niespodzianka, w którym katarynkowy rytm trocheicznego czterostopowca, przywodzący na myśl dziecięcą wyliczankę, łamie krótszymi wersami, wzmacniając w ten sposób niepokojącą wymowę przedstawionego w utworze obrazu. Z upodobaniem stosuje też w nowych wierszach złożone, często wielowersowe aliteracje. Wsłuchuje się w brzmienia słów, wyprowadza z nich fałszywe etymologie, bada nieprzystawalność między podobieństwem brzmieniowym i semantyczną różnicą. Wyczulony na dźwiękowe walory słowa i muzyczność wersu nie wpada jednak nigdy w łatwą melodyjność. Rytm jego wiersza jest zdyscyplinowany, lecz nie monotonny i służy raczej powściąganiu emocji niż ich eskalacji. Dlatego też liczne dysonanse brzmieniowe zamiast razić i drażnić, raczej intrygują i niepokoją. Mocne, wyraziste, zapadające w pamięć puenty, będące jednym ze znaków rozpoznawczych poezji Świetlickiego, pojawiają się równie często jak dawniej, ale wydają się dyskretniejsze, harmonijniej połączone z całością wiersza, nawet gdy oddzielone są graficznie podwójną interlinią.
Czytaj dalej
To wyliczenie można by z powodzeniem i pożytkiem kontynuować, ale sekret wyjątkowości poezji Świetlickiego, podobnie jak sekret każdej wybitnej twórczości, mieści się w tym, co wykracza poza najbardziej nawet skrupulatny opis poetyki wiersza. To dlatego Świetlicki „w gorszej formie”, nadekspresyjny, demonstracyjnie drażniący niedbałym stosunkiem do poetyckiego rzemiosła, nadal pozostawał poetą ważnym i poruszającym. Może właśnie w momentach poetyckiej słabości, niespełnienia, porażki – bo przecież nie brakowało takich momentów, choćby w Czynnym do odwołania czy w Niskich pobudkach – pokazywał szczególnie dobitnie, że w jego twórczości chodzi o coś więcej niż tylko o słowa, że udane, dobrze zrobione wiersze nie są ostateczną miarą i horyzontem jego pisarstwa. Że jego ambicje sięgają dalej i w jakiś niepokojący, intymny i bolesny sposób splatają się z ubywającym z każdą chwilą życiem, przenikają się z nim i wchodzą z nim w miłosno-nienawistny uścisk, przypominając nieustannie o nietrwałości i rozpadzie (także języka, także samego wiersza) w imię pragnienia jakiejś innej formy istnienia – wyjętego spod panowania powszechnej reguły rozkładu za sprawą jednostkowego głosu, który zaprzecza śmierci, i za sprawą miłości, która odbiera śmierci ostatnie słowo. Bo historia, którą opowiada w swojej najnowszej książce Świetlicki, jest właśnie historią miłosną, a jej bohater jest przede wszystkim „wytrawionym” i „przegranym kochankiem”, ale prawdziwym jej tematem pozostaje – jak to już wielokrotnie u autora Schizmy bywało – problem jednostkowości istnienia, sprowadzający się do pytania o możliwość wymknięcia się bezosobowym prawom biologicznej i społecznej fatalności oraz o cenę, jaką trzeba zapłacić za to, by – jak to pisał Białoszewski – móc „być sobie jednym”.
Świetlicki, uznawany słusznie za poetę „osobnego”, czy może raczej za poetę „osobności”, często krnąbrnej i najeżonej, egotycznej i narcystycznej, autor jednej z najbardziej nośnych i najpopularniejszych formuł tej szorstkiej osobności, twórca, w którego wierszach kwestia autonomii podmiotu pozostaje nie tylko podstawowym motywem, ale przede wszystkim najwyższą być może stawką pisania, miałby jednak, jak sądzę, poważny problem z zaakceptowaniem przywołanej formuły Białoszewskiego.
Po pierwsze, „bycie jednym” – zakładające jakiś podstawowy poziom wewnętrznej integralności, tożsamości odpornej na rozpad i rozproszenie – wydaje się w poezji Świetlickiego całkowicie nieosiągalne. Wbrew potocznej opinii o „mocnym”, autobiograficznym podmiocie tych wierszy, jego ostentacyjnie eksponowana, skrajna subiektywność wydaje się manifestacją nie tyle oczywistej i władczej obecności, ile poczucia egzystencjalnej niepewności, która w swoistej formie językowego narcyzmu poszukuje dla siebie oparcia.
Podmiot wierszy Świetlickiego jest nie tylko oddzielony od świata, choć zarazem trwale w nim zanurzony – na tym między innymi polega jego schizmatyczność, oznaczająca rozłam, nie będący odrzuceniem, lecz dokonujący się w łonie tego, co rozłamowi podlega – ale także źródłowo i na rozmaite sposoby pęknięty, czy też podzielony wewnętrznie. Podzielony właśnie za sprawą autobiografizmu, który pozwala Świetlickiemu wygrywać w wierszach to podwojone – empiryczne i tekstowe – istnienie, czynić z siebie „bohatera”, poetyckie alter ego, „Marcina”, „M”, obiekt obserwacji, a zarazem objawiającą się w języku i poprzez język figurę innego wymiaru podmiotowej obecności. W Jeden ten motyw sobowtórowego rozdwojenia pojawia się wprost tylko raz, ale za to w szczególnie uprzywilejowanym miejscu: w samym środku książki, w wierszu Nieczule, będącym czterdziestym czwartym wierszem tomu złożonego z osiemdziesięciu ośmiu utworów (a czytelnikom poezji Świetlickiego nie trzeba przypominać o jego szczególnej, niemal zabobonnej predylekcji do tej – nieobojętnej wszak dla polskiej poezji – liczby). A zatem jeden, ale wewnętrznie podzielony, choć właśnie dzięki temu podziałowi, tej podmiotowej schizmie, jaką wnosi w życie poety wiersz, zdolny zachować i obronić swoją pojedynczość, zdolny oprzeć się rozpadowi, niekontrolowanej dezintegracji lub zawłaszczeniu przez to, co pospolite i powszechne.
Po drugie, wątpliwości Świetlickiego wzbudziłby też zapewne tak lubiany przez Białoszewskiego zaimek zwrotny „się”. „Bycie sobie jednym” nie wydaje się bowiem celem ani pożądanym, ani osiągalnym dla bohatera tych wierszy, który, choć skoncentrowany na sobie, narcystyczny i wsobny, potrafi jednak istnieć tylko dzięki drugiej osobie, a ściślej dzięki kobiecie zdolnej obdarzać miłością, a więc de facto życiem (potrafiącej „robić mu życie”, jak to określa poeta w wierszu O.). Bohater Świetlickiego sam nie potrafi „zrobić sobie” życia. Dlatego po utracie domu, którego synonimem i racją istnienia jest właśnie kobieta, staje się (znowu!) widmem, upiorem pozbawionym odbicia w lustrze. Upiór wynajmuje wprawdzie mieszkanie, w którym zamierza po raz kolejny powrócić do życia, ale jeśli ośmiela się nazywać to miejsce domem, to tylko ze względu na owo żeńskie „ty”, którego istnienie i pojawienie się projektuje:
O, tędy wejdziesz! Bo po to są drzwi!
Więc biorę! O, dom! I jeżeli ty
istniejesz, dom istnieje!
(O, dom!)
Jeżeli robi to wszystko, to tylko dlatego, że nadal wierzy, „że dom to kobieta” (Po remoncie). To jej robi przez sen miejsce na swoim „ogromnym/ materacu”, to na nią czeka, „wsłuchując się w ciszę,// nieprzerwaną dźwiękiem domofonu” (Jeden plus). Tytuł tego wiersza o wieczornej wizycie w „pustym mieszkaniu” bohatera przypadkowo spotkanej barmanki „z już nie istniejącej/ knajpy” przywodzi na myśl dodawanie z jedną, ale za to kluczową niewiadomą: niedokończone równanie, którego poprawne rozwiązanie wymaga odnalezienia brakującego składnika. Wynik tego równania pozostaje jednak zagadką, ponieważ w świecie miłosnych relacji bohatera tych wierszy warunkiem odzyskania poczucia istnienia, warunkiem powrotu do życia okazuje się nie dodawanie, lecz dzielenie, oznaczające w tym przypadku zarówno „dzielenie się” własnym życiem z drugą osobą, jak i wewnętrzny podział własnej osobności, wprowadzający weń ożywcze poróżnienie, pokrewne temu, które przynoszą wiersze. Rzeczywistą zasadą istnienia podmiotu wydaje się zatem podział, a nie utopijna mistyczno-cielesna unia – „kochająca się dwójca” z dawnego wiersza Świetlickiego. Podział pojęty symbolicznie (w źródłowym znaczeniu słowa „symbol”) jako znak więzi i łączności, pozwalający jednak także ustanowić granicę oddzielającą osobistą, wydzieloną przestrzeń (życia, domu) od wrogiej, bezimiennej przestrzeni świata, w której zasada indywidualności poszczególnego istnienia musi ustąpić pod presją dwóch sprzecznych z sobą, lecz podobnie destrukcyjnych reguł: bezlitosnego, niszczącego upływu czasu oraz powszechnej, biologicznej i społecznej powtarzalności. W Jeden to napięcie wpisane zostało za sprawą konsekwentnej kompozycji tomu w linearny porządek roku kalendarzowego, odmierzającego bieg ludzkiego życia, a zarazem w rytm następujących po sobie, cyklicznie i obojętnie przenikających się pór roku.
Wszystko zaczyna się od roztopów zwiastujących nadejście wiosny. U Świetlickiego jednak wiosna jest nie tylko porą odradzania się życia, ale także czasem rozkładu i gnicia, w którym świat, zmieniając skórę, traci niejako spójną konsystencję, obnażając swoją nietrwałość i tymczasowość. Świat, który zdaje się nie posiadać właściwego mu, gotowego kształtu, ujawnia tym samym swoją plastyczną naturę: okazuje się nieuchwytny i niemożliwy do przedstawienia, ale zarazem uległy, poddający się twórczemu działaniu wyobraźni.
„Dzisiaj odwilż./ I wszystko cieknie. Wszystko cieknie./ Niszczeją wszelkie trwałe formy” – pisał poeta w debiutanckich Zimnych krajach. „Przed wiosną idzie śmierć” – napisze w wierszu otwierającym tom Jeden, bo właśnie śmierć jest w tej poezji ironiczną zwiastunką i akuszerką życia, miłości i poezji: ich nieodłączną towarzyszką. Jest makabryczną niespodzianką, skrywającą się pod powierzchnią uładzonej i pozornie spójnej rzeczywistości, objawiającą się w najbardziej nieoczekiwany sposób, jak chociażby w Jeden: za sprawą groteskowego zderzenia idyllicznego toposu „przebudzenia wiosny” z – nawiązującym ironicznie do tak lubianej przez Świetlickiego konwencji kryminalnej – motywem odkrycia zamaskowanych zwłok.
Zima minie, wiosna przyjdzie
Ukochana.
Śniegi spłyną, lody zginą.
Wyjdzie trup z bałwana.
To, co skryte dotąd było,
Ujawnione wnet zostanie.
Wiosna przyjdzie. O, jak miło.
Trup w bałwanie!
(Niespodzianka)
W tej z pozoru tak egocentrycznej i spersonalizowanej poezji, w tych wierszach, których scenografię stanowi niemal wyłącznie miasto, właściwą scenę dramatu tworzy, jak się wydaje, bezosobowa przyroda oraz rządzące nią bezwzględne, obojętne wobec poszczególnego istnienia prawo natury, nieustanne przenikanie się życia i śmierci, umieranie i odradzanie się życia wypełnionego jednak nieuchronną zapowiedzią zgonu. Ta scena pozbawiona jest nie tylko dramatis personae, ale także dramaturga i reżysera. „Tu dramat nie ma osób […]/ […] bo tu jest osobność osobliwa” – czytamy w wierszu Tu. Zamiast osób – osobność; osobliwa, bo bezwzględna samotność w obliczu „kosmicznego dramatu” i kosmicznego osamotnienia pod obojętnym spojrzeniem dalekiego i obojętnego Boga, który przygląda się temu wszystkiemu z wyrozumiałym uśmiechem, jakby nie utożsamiał się z porzuconym, „poniechanym” przez siebie dziełem stworzenia. „Bóg tu był, ale to poniechał” (Tu) – pisze Świetlicki, podkreślając wzajemne wyobcowanie Stwórcy i stworzenia użyciem zaimka „to”, który przywodzi na myśl Freudowskie das Es: nieposkromiony, niezróżnicowany żywioł, pozbawiony jakiejkolwiek organizacji i rozpuszczający wszelką spójną tożsamość.
W rozedrganym, plastycznym świecie, rządzącym się – jak w Piosence Boga – regułą bezwzględnej przemocy i mechanicznej prokreacji, rozpadu i instynktownie ponawianego scalania, nieporuszony i niepodzielny („jeden”) pozostaje wyłącznie Bóg, przypominający raczej gnostyckiego Demiurga niż kochającego i miłosiernego Stwórcę. Tylko taki Bóg może być bowiem Bogiem świata codziennej faktyczności, w którym panują bezlitosne prawa biologii, prawa społecznej przemocy i społecznej hipokryzji. Taki świat wyłania się z wiersza Piosenka Boga, w taki świat wpisuje się – oparty na konformizmie i zakłamaniu – „kazirodczy spokój” rodzinnego życia z wiersza Śrubka. Plastyczność świata przemawiałaby jednak przeciwko jego ontologicznej „jedności”, otwierając dwie możliwości jego postrzegania: albo jako chaosu nieuformowanej, nieustannie niszczącej się i odtwarzającej materii, w której próżno szukać jakiejś transcendentnej zasady moralnej, albo jako czystej potencjalności będącej zaledwie materiałem dla twórczej wyobraźni człowieka. Wydaje się, że problem jedności i wielości światów, faktyczności jako niezmiennej i bezalternatywnej reguły istnienia oraz potencjalności jako erotycznej siły zdolnej – za sprawą jednostkowej, poetyckiej wyobraźni – naruszyć ową regułę, to jeden z głównych i najważniejszych wątków poezji Świetlickiego. Wyłomu w tej regule może dokonać język miłosnego pragnienia sprzeciwiający się niewzruszonej zasadzie rzeczywistości, rządzącej codziennym życiem człowieka. To właśnie on jest w stanie wyzwolić poszczególne istnienie spod władzy biologicznego fatalizmu, z upiornego „przekładańca” rozedrganej, rozpaczliwie i chaotycznie poruszającej się ożywionej – a jednak w jakimś sensie zawsze-już-martwej – materii.
W Piosence Boga Bóg zwraca się wprost do bohatera, który – nie godząc się na ów jedyny realny świat – stracił prawo do ubiegania się o Boskie względy i Bożą pomoc, stał się banitą i wygnańcem, pozbawionym udziału w dziele stworzenia, podporządkowanego w całości społecznej, materialistycznej pragmatyce:
To jest moja odpowiedź, ty wypadłeś poza
mój dywan, nie dla ciebie drukuję gazety
i kręcę filmy, nie dla ciebie mielą
pieniądze moje banki, nie ciebie ochrania
moja policja, już nic cię nie chroni,
wolno ci.
(Piosenka Boga)
Wypadając poza ramy owego „porządku”, poza „dywan”, na którym Bóg rozgrywa swoje okrutne zabawy, tworząc z nich naturalną i społeczną historię ludzkości, bohater stracił „prawo”: do ubiegania się o łaskę (Łaskę?), do uczestnictwa w owym porządku i do bezpieczeństwa, jakie daje czytelny i znany z doświadczenia obraz świata. Zyskał za to „wolność” od obowiązujących w tym świecie reguł i zakazów, a zarazem prawo do przeżywania własnego życia na własną odpowiedzialność i według przez siebie stanowionego prawa. Prawa, z którego skrzętnie korzysta, tworząc – poza granicami Państwa i „przeciwko Państwu”, pojętemu jako twór teologiczno-polityczny – swoje własne, schizmatyckie „nieformalne, nieforemne państwo”, twór niepodległej wyobraźni, zbudowany z wierszy i „śmiertelnych piosenek”, w którym możliwe jest nie tylko „umieranie z miłości”, lecz także wielokrotne z miłości „zmartwychwstawanie”. W którym możliwe jest autentyczne, jednostkowe istnienie „nie z tego świata” – zrodzone dzięki podziałowi, który oznacza zarazem oddzielenie się od „tego” świata oraz miłosne i poetyckie dzielenie się własnym, na własną rękę tworzonym światem (z drugą osobą – z ukochaną kobietą, lecz także z czytelnikiem), przełamujące opartą na nieufności zalęknioną i agresywną osobność. „Jeden przez dwa zostało podzielone” (Jeden dwa). I odzyskało swoją jedyność. Cyfra zmieniła się w osobę. A tytułowe „jeden” w „jednego”.
Tomasz Kunz
Jarosław Fazan
Jeden rok z życia mężczyzny (w najnowszym tomie Świetlickiego)
Tytuł najnowszego zbioru Marcina Świetlickiego prowokuje rozmaite skojarzenia. Od najbardziej banalnych, kuszących powracającą co jakiś czas w przypadku tego pisarza ideą „nowego początku”; swoistego resetu poety, obarczonego bagażem negatywnych przeważnie doświadczeń; do równie oczywistych, wynikających ze specyficznego, dekadenckiego, czy nawet katastroficznego egotyzmu Świetlickiego. Byłaby to nowa, nader lakoniczna wersja zawołania Białoszewskiego „być sobie jednym/ taki traf mi się”. Nie wiadomo zatem, czy chodzi o jeden jako liczbę porządkową, otwierającą, czy mającą – intencjonalnie – otwierać nowy cykl, a nawet nową epokę w twórczości coraz mniej młodego poety, czy też o ujawnienie, obnażenie principium individuationis, bez czego pisaniu wierszy brak, niezbędnej temu poecie, apologii autentyczności i pojedynczości.
Trzeba przyznać, że tym razem udaje się Świetlickiemu z wielkim wdziękiem osadzić ludzką i poetycką egzaltację własną podmiotowością w autoironicznym nawiązaniu do boskiego ja. Wiersz Piosenka Boga, w którym pojawia się tytułowy Jeden, jest znakomitym – zabawnym i poważnym jednocześnie – odświeżeniem odwiecznych motywów literackich: artysty-boga i człowieka boskiej zabawki.
Zarazem jednak w tomiku pojawiają się sygnały „zakłócenia jedności między mną i mną” (Jedność) i trzeba stwierdzić, że jest to doświadczenie radykalnie ambiwalentne. Z jednej strony jest bowiem źródłem lęku, a nawet przerażenia, które stanowi zresztą fundament poetyki niesamowitego, określającej cały tom, z drugiej zaś – umożliwia otwarcie się na innych, czy raczej innego (a właściwie, by sprawę dopowiedzieć do końca: na Inną). Zakłócenie jedności, oderwanie się od samego siebie, ujmuje zarówno proces destrukcji, będący zasadą egzystencji w świecie Świetlickiego, jak i stwarza przestrzeń spotkania z Nią.
Czytaj dalej
Nieprzypadkowo po wierszu Jedność (w twórczości Świetlickiego związki pomiędzy tekstami sąsiadującymi bezpośrednio były zawsze wyraźne i znaczące) następuje utwór She said, she said, w którym ujawnia się – a może nawet konstytuuje – dwoista figura kobiety. Na zasadzie cytatu, męski podmiot oddaje jej tutaj głos. Kobieta próbuje, odbierając jednostkową niezwykłość męskiej egzystencji, dać mu poczucie sensu i bezpieczeństwa, próbuje pogodzić go z nieuchronną śmiertelnością. Kolejny wiersz For no one odsłania niezdolność do przyjęcia tej kobiecej perspektywy, niezdolność do rezygnacji z przywiązania do Ja, do siebie przeciwstawionego światu.
Jeden to także jeden rok, tomik ma bowiem wyraźnie zarysowaną formę pętli czasu. Zaczyna się Przedwiośniem, końcówką zimy przynoszącą Niespodziankę w postaci trupa wychodzącego z bałwana, a zamyka go wypowiedź bohatera lirycznego „ukrywającego się wewnątrz bałwana” (I Marcinowi na dobranoc). Wprowadza w ten sposób Świetlicki typowy dla swojej twórczości motyw żywego trupa, przemieszczającego się między różnymi wymiarami istnienia, wędrującego na granicy ludzkiego świata i mrocznej przestrzeni wewnętrznej. To przede wszystkim strefa poetycka, w której relacja życia i śmierci jest – inaczej niż w realnym świecie – odwracalna i powtarzalna, w której nieustanne umierania i powracania między żywych, uporczywie kwestionują konwencje i porządki (rzeczywistego) ludzkiego świata.
Literackie umieranie nie oznacza jedynie doprowadzonej do skrajności, histerycznej figury ucieczki. Jego radykalizm wynika z przeświadczenia (i doświadczenia), że człowiek taki, jak bohater Świetlickiego, nie ma dokąd uciec. W świecie nieustannej repetycji trywialnych zdarzeń i myśli, pozostają mu śmiertelnie poważne gry językowe, dzięki którym otwiera się granica między życiem i śmiercią, a umieranie poety nie jest definitywne, zapowiada jego powrót. Potoczność, zwyczajność wierszy Świetlickiego często ujmowana jest „z drugiej strony”, jakby spoza świata. Stąd jego „niezmiernie prosta piosenka” – można sądzić, że to jest ironiczna i poważna zarazem auto-identyfikacja poetyki „dojrzałego Świetlickiego” – budzi grozę, lęk i agresję; i nie należy jej śpiewać dzieciom (z finałowego wiersza Kto śpiewa?). Egzystencjalno-liryczne zabawy to nie tylko inkorporacja w przestrzeń poezji elementów horroru, ale gra w niesamowite, czy raczej – igranie z niesamowitym.
Znaczenie Świetlickiego w literaturze ostatniego ćwierćwiecza polega między innymi na świadomym, konsekwentnym i skutecznym, czyli artystycznie płodnym, kwestionowaniu granicy między obiegami kultury, stąd jego bohater żongluje z niezwykłą swobodą maskami Judasza, Wertera, spalonego Żyda z Kazimierza, Zbyszka Cybulskiego i Batmana. Dojrzała persona poetycka Świetlickiego zawiera rysy zarówno Mickiewiczowskiego Gustawa, jak i emerytowanego punka. Igranie z niesamowitym stanowi strategię wydobywania spod powierzchni banalnych zdarzeń i sytuacji grozy istnienia, określającej nieustannie kondycję człowieka. Powszednia groza Świetlickiego wynika z uwikłania w trzy zasadnicze doświadczenia. Pierwszym kręgiem lęku jest obsesja nietrwałości, każda sytuacja jest krucha, a jej skończoność zawsze przywołuje skończoność życia w ogóle; drugim – wskazującym na istotę pozycji artysty w dzisiejszej kulturze – niemożność przedarcia się przez języki, konwencje, style, czy też krótko mówiąc: fikcje – do autentycznych doznań; co z kolei wywołuje – po trzecie – niezdolność do nawiązywania i utrzymywania relacji międzyludzkich. Przerażenie kruchością życia uruchamia impuls poetycki, mający bronić przed unicestwieniem, on zaś kreuje sztuczność, uniemożliwiającą bycie z innym człowiekiem. Przerażenie nieciągłością, niespójnością, rozłażeniem się różnych wymiarów istnienia, łagodzą humorystyczne, budzące śmieszność – ludyczne po prostu aspekty ich zakłóceń, uchwytywanych przez poetę w językowe gry. Znakomitą realizację tej zasady widać na przykład w komiczno-lirycznym horrorze Upiórczywość.
Przed laty w poezji Świetlickiego czytelna była wiara w swoistą redukcję, poetycką destrukcję zużytych języków, która pewnego dnia przyniesie oczyszczenie i umożliwi Marcinowi wyjście na świat jasnej i czystej komunikacji (z innym człowiekiem). Upadek tych złudzeń, akceptacja ciągle na nowo kreowanej sztuczności jako jedynego wymiaru istnienia, jedynej broni przeciw grozie nicości i nudzie uporządkowanej, stabilnej egzystencji, odświeża poezję Świetlickiego. Paradoksalnie: nadaje jego tańcom miłości i śmierci lekkości i wdzięku. W jednym z wierszy – Ex-novio – znajdujemy swoistą proklamację nowej fazy w twórczości Świetlickiego. Poeta porzuca siebie dawnego, odebrali mu go – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, w tym kontekście oddaje istotę rzeczy – bowiem krytycy i znawcy: „Wszyscy są dzisiaj lepiej poinformowani,/ znają lepiej ode mnie historię mojego życia”. Tworzy więc nową poetycką opowieść, niedostępną dla banalizujących spojrzeń:
A ja jestem ex-novio. Wolny i złakniony.
Nocami sierpniowymi potajemnie tworzę
potajemną historię. Odcinam kupony
i stryczki. Tędy nie przejdziecie,
to mój dom.
Następny wiersz już w tytule ma zawołanie O, dom!. Literka „o” oznacza oczywiście wykrzyknienie, jest sygnałem – w tym wypadku radosnego – zawołania konstatującego niezwykłość. Jednocześnie – po kolejnych utworach, poświadczających „udomowienie” bohatera (Przeprowadzka i Nowe życie) – pojawia się wiersz O., subtelnie i dosadnie (współwystępowanie tych epitetów wydaje się jedną z właściwości poetyki Świetlickiego) ujawniający (erotyczną) fascynację kobietą. Wiersz, rozwijający zarysowaną we wspomnianym wcześniej ciągu utworów (Jedność – She Said… – For no one) kobiecą tożsamość, kończy się niezwykłym wyznaniem: „znowu/ mam życie, ona mi je robi”. Można sądzić, że „O.” w tym wypadku to nie tylko ponowne radosne zawołanie, ale – skoro jest z kropką – też inicjał. Być może rozszyfrowany w jednym z późniejszych wierszy Senne siostrzyczki 2, w którym znajdujemy (we śnie nadawcy) „Ole, wiele Ol”. To kryptonimowanie, a następnie niepewne, nieoczywiste odsłanianie imienia ukochanej (jak dziwnie to brzmi w odniesieniu do poezji Świetlickiego) ma coś z magicznego zabiegu, jakby proste ujawnienie najważniejszego imienia było niebezpieczne.
Jeśli już pojawia się temat miłości, w kontekście najnowszego tomu stwierdzić trzeba, że poeta współtworzący dotąd nurt negatywnej erotyki w poezji najnowszej, zmienia strategię, odkrywa inną perspektywę doświadczania i obcowania z kobietami. W Jeden – co prawda to rodzaj męski – spośród wielu na plan pierwszy wysuwa się jedna – równocześnie konkretyzowana i rozpraszana – postać kobieca. Jej obecność w ciągu całego roku to zbliża się, to oddala, ale cały czas pozostaje atrakcyjną – by nie rzec: zbawienną – alternatywą dla całkowicie samotnego, zagubionego między życiem i śmiercią poety. Parafrazując stwierdzenie Jacquesa Derridy z Ostróg, czyli studium „stylów Nietzschego”, w tomiku Jeden głównym „tematem będzie jednak kobieta”. Zabawny wiersz biesiadny, o przezwyciężeniu nieśmiałości w stosunkach z kobietami nosi tytuł, będący swego rodzaju korektę (nieprzyjętą ostatecznie) tytułu całego zbioru, Jeden plus. I właśnie świadomość, że to Jeden, a nie Jeden plus jest tytułem ostatniego zbioru Świetlickiego każe tonować radość. Wydaje się, że od oscylacji między rzekomo zużytym upiorem i nowonarodzonym kochankiem nie ma ucieczki.
Jarosław Fazan
Wkrótce opublikujemy kolejne omówienia tomu Jeden Marcina Świetlickiego; a także dwugłos/spór o wiersz Gotham. Zachęcamy do lektury!