Jacek Dehnel
Języki obce
Biuro Literackie, Wrocław 2013
Tomasz Cieślak-Sokołowski
Stary szelma, Dehnel
„Ech, wierz ty, dziewczę, Larkinowi!
Przecież to stary szelma”
(Jacek Dehnel)
W swoim zbiorze felietonów Młodszy księgowy, w tekście otwierającym tę książkę, Jacek Dehnel tłumaczył swojemu czytelnikowi, że – jako „człowiek leniwy, skłonny do wygodnictwa i [jednocześnie] szanujący krytykę literacką” – świadomie rezerwuje dla siebie miejsce czytelnika: oddającego się lekturze powoli, niepodlegającego dyktatowi bliskich terminów omawiania nowości wydawniczych, stronniczego – skłonnego „używać słów ostrych i gwałtownych, zarówno w pochwałach, jak i w przyganach”, wreszcie – odkładającego książkę choćby w połowie tylko przeczytaną. Swoją lekturę tomiku Języki obce, nominowanego do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej, spróbuję organizować według prawideł tej charakterystyki (przy czym – być może poza ostatnim jej elementem – opisywana przez Dehnela pozycja czytelnika jest – moim zdaniem – bliższa współczesnym praktykom krytycznoliterackim niż recenzenckim czy blogowo-recenzenckim; być może krytyka współcześnie staje się niczym więcej niż po prostu niespiesznym, stronniczym czytaniem…).
Złoto czy tombak
Piotr Śliwiński w głośnym szkicu Dehnelizacja – pisanym w momencie, gdy Jacek Dehnel był autorem dwóch zaledwie książek poetyckich – zadawał dwa ważne dla oceny tej twórczości pytania – o konstytucję, podstawowe uzasadnienie tej poezji („Tylko skąd w takim razie to poczucie wyższości, którym przesiąknięte jest pisarstwo Dehnela?”) oraz strategię krytycznej lektury („Ależ, ależ, czy tak się godzi mówić, o tym chłopaku jak ze złota szczerym?”). Krytyk, piętnując arystokratyzm Dehnela („arystokratyzm pochodzenia tłumaczący arystokratyzm wykluczeń” oraz „dość żenującą protekcjonalność wobec tego, co pospolite i nieświadome siebie”), zauważał jednak, że w tej postawie zaznacza się kpina – być może nie tyle z samego arystokratyzmu, ile raczej z „obserwatorów zaaferowanych jego odważnym urokiem”.
Gdy czytam recenzje Języków obcych, mam wrażenie, że – jakby nad głową cytowanego szkicu Śliwińskiego – odżywa potyczka krytyków „zaaferowanych” wzniosłym arystokratyzmem Dehnelowych wierszy i krytyków, którzy (równie wzniośle, choć tego zdają się nie zauważać) od takiego „zaaferowania” się odcinają. Przy czy, moim zdaniem, nie ma co się zżymać na te powroty, na ciągłe odnowienia starych sporów – wskazują one bowiem na wciąż pobudzające u progu XXI wieku składniki dyskusji o literaturze. Rzecz zatem nie tyle w tym, czy Janusz Drzewucki anachronicznie i sentymentalnie stwierdza „Majstersztyk!”, wyliczywszy wszystkie 13-, 11- i 10-zgłoskowce Dehnela, zauważywszy jego „perfekcyjne” układy rymowe; rzecz nie w tym, by Bartoszowi Suwińskiemu wypominać zachwyt „czystym, donośnym tembrem” wybrzmiewającym z – ponownie rzeczowo wskazanych – Dehnelowych „jedenastozgłoskowców, trzynastozgłoskowców, vilanelli, sonetów, tercyn, precyzyjnych rymowań”; rzecz także nie w tym, by spierać się z Markiem Olszewskim, który tę poetycką sprawność Dehnela nazywa „rażąco sztuczną, estetyczną błyskotką, która staje się częścią pięknej kolekcji, budzącej najpierw krótki podziw, później pełne obojętności wzruszenie ramion”. Fascynujące w tej sytuacji odnowionego, „starego” sporu wydaje mi się raczej samo uparte krystalizowanie się tych stanowisk i co za tym idzie – nierozstrzygalność samego sporu. I choćby zewsząd płynęły głosy o tym, że ów spór jednak rozstrzygnięto (na rzecz jakiejś modnej w danym momencie ideologii lektury bądź ideologii politycznej) czy unieważniono (w postmodernistycznym zluzowaniu napędzającego go napięcia) – krytycy „zaaferowani” i ci, którzy „zaaferowanie” wyszydzą, staną ponownie do krytycznej debaty. Ta debata trwa już natomiast od ponad stu lat…
Rzut kostką cukru
…nie będzie zatem nadużyciem przenieść się do Paryża okolic roku 1910. Odnajdujemy w nim T.S. Eliota, mieszkającego w tym czasie w pensjonacie przy Rue St. Jacques pod numerem 151, spisującego wiersze, które następnie weszły do debiutanckiego zbioru Prufrock i inne obserwacje. Z 1911 roku pochodzi następujący fragment z listu do Eleanor Hinkley: „Właśnie wróciłem z Londynu ostatniej nocy i znalazłem stos listów czekających na mnie, z Twoim na wierzchu. Wdrapałem się do swojego pokoju, żeby je przeczytać; potem moja przyjaciółka femme de chambre wpadła, żeby mnie zobaczyć. […] Powiedziała mi, że utyłem. Miała też mnóstwo nowin o pozostałych mieszkańcach. Monsieur Dana pojechał do L’École Normale, gdzie musi wstawać każdego dnia o siódmej. To nas nieźle ubawiło. Monsieur Verdenal zajął jego pokój, ponieważ jest większy niż jego dotychczasowy i wychodzi na ogród. Czy byłem już w ogrodzie, by zobaczyć, jak drzewa poussent? Musiałem więc pójść do pokoju M. Verdenala, by zobaczyć, jak miał się ogród. Ale nastąpiła przerwa w oglądaniu, bo M. Verdenal był w ogrodzie, a ja rzuciłem w niego kostką cukru. A Monsieur americain nazwiskiem Ladd wziął pokój M. Verdenala. On nie mówi po francusku zbyt dobrze. Mówi tak jak Monsieur mówił w listopadzie. I wkrótce usłyszałem Monsieur Ladda krzyczącego przez hol: »A-vous monté mes trunks à l’attique?« – Załatwiam sprawę, wrzeszcząc: »les malles au grenier!«”. Marjorie Perloff, komentując ten list w swojej książce Modernizm XXI wieku, w tekście znacząco zatytułowanym Awangardowy Eliot, zauważała, że trudno w autorze Prufrocka – pełnym werwy, rzucającym kostką cukru w swego przyjaciela, dowcipnie poprawiającym amerykańskiego pensjonariusza – rozpoznać skrępowanego Anglika (często z laseczką i w meloniku).
Oczywiście, autor Czterech kwartetów (powstających w trzy dekady od okolic roku 1910) przebył długą (biograficznie) drogę, by stać się poetą otwarcie antysemickim, politycznie reakcyjnym, manifestującym jawną pogardę dla kobiet. Ta lekcja wczesnomodernistycznych biografii sporo jednak – jak mi się wydaje – mówi o na pozór sprzecznych składnikach portretu takiego pisarza współczesnego, jakim jest Jacek Dehnel. Czy poeta we fraku i cylindrze musi okazać się skrępowanym, niezdolnym do werwy i odważnego dowcipu konserwatystą, czy też staje się nim jedynie w oku „obserwatorów zaaferowanych jego odważnym urokiem”?
Stary szelma…
Uwagę czytelnika Języków obcych przykuwać musi cykl tytułowy tomiku, z wtrąconym w nawias podtytułem: „(notatki na marginesie programu Międzynarodowego Festiwalu Poezji)”. W zamykającym go wierszu – o zobowiązującym tytule – Literatura bohater tego utworu najpierw przysłuchuje się rozmowie Amerykanki i Słowaka, by następnie zrelacjonować tok swojego myślenia (w domyśle zobowiązanie, które nakłada tytuł, podpowiada, że tak czynić powinna / czynić zwykła literatura). Bohatera tego zajmuje nie tyle sama anegdotyczna sytuacja „przy śniadaniu” (Amerykanka opowiada Słowakowi o malarce Zuzannie, Słowaczce, która emigrowała z rodzicami do Niemiec i Stanów; po rozwodzie jej rodziców do ojczyzny wrócił tylko ojciec), ile status ludzi, także rzeczy („Myślę o jego dłoni, o łyżce w dłoni”), którzy w takich „rozmowach obcych ludzi, przy śniadaniu” tracą swoją konkretność, wymazana im zostaje cała masa szczegółów na co dzień ich określających („piękne kręcone włosy”, „łyżka dzwoniąca o talerz”). Bohater tego wiersza ów status nazywa „przypisem do anegdoty”. Usłyszeć w utworze Literatura można oczywiście echa, patetyczne echa projektu poezji, która ma ocalać rzeczywistość. To jednak tylko dalekie echa – sprawa jest bardziej skomplikowana. Na prosty patos (także tego odczytania) nie pozwala sama koncepcja (czy mniej patetycznie – koncept) literatury jako „przypisu” – czyli czegoś na marginesie tekstu głównego (już niedostępnego?) – do codziennych „anegdot”.
Cykl Języki obce, który tym razem dał tytuł całej książce, Dehnel drukował już w roku 2011 w zbiorze Rubryki strat i zysków. Przedruk w najnowszym tomiku ma jedną znaczącą zmianę – dodany został utwór Roman à clef. Poeta od dawna w taki właśnie sposób kojarzy, zestawia swoje stare i nowe wiersze (sam tę technikę określa mianem „paciorkowców”: „po trzy wiersze, po pięć, po dwanaście, i manipuluję nimi tak długo, aż się złożą w całość”) – dzięki temu w niewielkiej przestrzeni cyklu łatwo zauważyć najnowsze ewolucje, kierunki rozwoju tej poezji; czy mniej patetycznie – to, co aktualnie zajmuje poetę. W tym sensie warto przyjrzeć się osobno wierszowi Roman à clef:
Ja go znam! – wykrzykuje Islandka, która
pisze wiersze o drakkarach rudobrodych wojów – poznałam go
na festiwalu w Indiach. Mnóstwo ludzi, pierrwszy wieczórr,
ja barrdzo nieśmiała. Ja nie chcę rrozmawiać, ja idę do
pokoju, kładę się na łóżku, ja przez trzydzieści minut
oglądam Spiderrman 3 w TV. Po trzydzieści minut ja
myślę: tak nie może być, nie możesz być barrdzo nieśmiała.
Ja idę na dół, siadam przy stole, obok niego, on mi się
przedstawia, ja znam to nazwisko i mówię: Jesteś poetą!
I sięgam do kieszeni i wyciągam takim dużym gestem
wizytówkę i kładę przed nim. A to nie wizytówka, tylko
klucz od pokoju. Więc przeprraszam, a on się śmieje
i wszyscy się śmieją.
Potem milczy i dodaje: Terraz klucz nie jest prrawdziwy klucz,
jest plastikowa karrta.
Z dopisku pod całym „paciorkowcem” wiemy, że wiersz został dopisany (dokomponowany) do cyklu w Londynie (1–2 sierpnia 2012) – tyle fakty. Sama anegdota jest prosta – relacjonuje żartobliwą sytuację, w której nieopatrznie położony na stole zamiast wizytówki klucz do hotelowego pokoju zamienia – wbrew intencjom Islandki – zaproszenie do rozmowy (komunikacji) w zaproszenie do szybkiego, niezobowiązującego seksu. Tyle mówi anegdota. Ciekawsze jednak niż fakty i anegdoty okazują się same porządki wiersza. Dehnel oddaje swój utwór niemal w całości (o czym za chwilę) niezgrabnej angielszczyźnie Islandki, z drobną wadą wymowy. Tłumaczy ją jednak na język polski i dzięki temu uzyskuje efekt znaczącego odróżnienia. Z jednej strony stają zatem rekwizyty współczesności (z samej puenty wiersza: „terraz”, „prrawdziwy”, „karrta”), które – niezręcznie, niezgrabnie, choć żartobliwie (to już wiemy) – podmieniają stare tradycyjne klucze (roman à clef, powieść z kluczem). Ta zamiana porządków nie staje się przyczynkiem do narzekań poety, współczesne komunikacyjne nieporozumienia nie skłaniają Dehnela do patetycznych, arystokratycznych gestów unieważnienia tego, co aktualne. Autor Języków obcych wydaje się pogodzony z tym, że ważne pytania, duże sprawy wiersz musi sprytnie przemycić jakby przypadkiem, niejako drugim głosem; w każdym razie – tłumiąc patos mową żartobliwą, przygodną, codzienną.
Zaryzykuję większe jeszcze uogólnienie – choćby nawet Jacek Dehnel widział naszą najbliższą współczesność jako epokę wyjałowienia (także duchowego), zrytualizowanej codziennej komunikacji, zasadniczo nie pozwala swoim wierszom na patos tego typu gruboskórnych diagnoz. Wybiera raczej zderzanie, kontrastowanie „języków obcych” (ze świadomością, że żaden język nie jest „naszym własnym”); i te dopiero gesty mogą skutecznie przemycić poważne diagnozy.
Powiedzieć mógłby ktoś, że brak w tej strategii rewolucyjności kubistycznych zestawień z Prufrocka Eliota. To prawda. Powiedzieć chciałbym jednak za Jerzym Jarniewiczem, czytającym Larkina Vers de Société, że podobnie jak „[w]arto jest czytać Larkina z Eliotowskim Prufrockiem w pamięci”, tak nieco bardziej czytelne (i mniej patetyczne) stają się utwory Dehnela, gdy mamy w pamięci wiersze Larkina sprzed niemal 50 lat (i te Eliota sprzed lat ponad stu): „Ten szczególny, przetykany ironią splot krytycznej samoświadomości, metodycznych zwątpień, poczucia jałowości towarzyskiego życia zbliża wiersze Larkina do wczesnych utworów Eliota, a Larkinowskich bohaterów bez bohaterskości do równie pozbawionych heroizmu podmiotów z poezji Eliota”. W tej linii warto, jak mi się zdaje, czytać najnowsze wiersze tłumacza poezji Larkina, Jacka Dehnela.
Zastrzeżenie
Wątek eliotowsko-larkinowski w poezji autora Języków obcych z jednej strony naprowadza na kierunki rozwoju tej poezji (wprowadzaną w jej obręb komplikację), z drugiej zaś – pozwala rozmontować łatwe etykiety, którymi te wiersze mogłyby być obsługiwane (np. klasycyzm, konserwatywny klasycyzm). Te eliotowsko-larkinowskie strategie wierszowe często ożywiają utwory Dehnela. Nie zawsze jednak. I tu miejsce na zastrzeżenie.
Na okładce Języków obcych zreprodukowano zdjęcie, które poeta odnalazł w internecie i wokół którego spisał wiersz Odkopanie posągu Antinousa w Delfach, 1894. Z autorskiego komentarza do tego utworu, opublikowanego na stronie wydawcy książki, wiemy, że sam tekst miał co najmniej cztery wersje. Zwrócę uwagę na drobiazg. Dehnel relacjonuje wypracowywanie ostatecznej wersji jednej z fraz następująco: „Zostały też – bo musiały, ponieważ to wiersz o wariacjach, o nieznacznych z pozoru, a wiele znaczących przemianach, o podobieństwach między odległymi sprawami – aliteracje. Jest zatem i »odcisk od oskardu«, »chmury chmurnych«. Za radą jednego z pierwszych czytelników tomu, czyli Maćka Woźniaka, »kształt tkanek« przeszedł w mniej skaczący, w gładszy w wymowie »kształt ramion«”. Cały newralgiczny wers brzmi tak: „Imię zachował przypis, a kształt ramion – ziemia”. Jeżeli poezji, literaturze rzeczywiście miałby przysługiwać status „przypisu” do codziennych i historycznych anegdot, to niech to, co „nieznaczne z pozoru”, raczej stara się o (skoczne) intensyfikacje, nie zaś wygładzenia (w wymowie). Choćby w aliteracjach.
Mówiąc najprościej, bardziej mnie przekonuje w najnowszych wierszach Jacka Dehnela to szelmowskie, mądre komplikowanie (od pojedynczych fraz, po całe „paciorkowe” cykle) niż wszelkie gesty wygładzania. Tych mądrych zwodów, pogrywań na nosie swoim i czytelników jest w Językach obcych całkiem sporo!
Tomasz Cieślak-Sokołowski
Przeczytaj także:
O wprowadzaniu wierszy do arki
Z Jackiem Dehnelem rozmawia Sylwia Kluczewska
Sylwia Kluczewska: Mówi się sporo na temat postępującej marginalizacji poezji, niektórzy nawet wieszczą jej koniec. Jak Pan wyobraża sobie rynkową sytuację poezji za kilkanaście, kilkadziesiąt lat? Jako coraz bardziej hermetyczny obieg? A może przeciwnie – pojawiać się będzie więcej akcji skierowanych do masowego odbiorcy, akcji typu „Szymborska czyta Szymborską…”?
Jacek Dehnel: Po pierwsze, nie wydaje mi się, żeby akcja dołączania wierszy Szymborskiej do luksusowych mercedesów była przeznaczona dla odbiorcy masowego, ale nie znam się na motoryzacji, może samochody ostatnio bardzo potaniały. Sądzę, że większą jednak rolę w promowaniu czytelnictwa poezji mają festiwale literackie, które coraz bardziej „wychodzą do ludzi” i odczarowują poezję, której przypięto łatkę hermetycznej mowy dla nielicznych – podczas gdy w ogromnym korpusie dzieł poetyckich mamy naprawdę wszystko: od zawiłych tekstów przekraczających granice rozumienia nawet wyrobionych czytelników, po wierszyki dziecięce, teksty discopolowych piosenek i reklamowe slogany. Ze sporą różnorodnością pomiędzy tymi skrajnościami.
Po drugie, odróżnijmy marginalizację poezji od jej miejsca w obiegu rynkowym. Poezja żyje, jeśli jest czytana: czy przynosi zyski autorom, wydawcom, koncernom medialnym i pośrednikom, jest tylko częściowo z tą prawidłowością związane. Przez całe stulecia wiersze funkcjonowały – czy to z powodu kosztów druku, czy z powodu różnorakich cenzur – w obiegu prywatnym, odpisywane, zapamiętywane, recytowane, przekazywane między ludźmi w rękopisach. Względnie masowy druk poezji to właściwie tylko sprawa dwóch minionych stuleci. Oczywiście, nie wrócimy do czasu sztambuchów, nie ma zresztą takiej potrzeby – ale też należy pamiętać, że dziś rolę sztambucha spełnia często ścianka na fejsie, a rolę literackiej kawiarni i salonu – portal literacki. To też jest obieg poezji i nie ma sensu go pomijać w oglądzie sytuacji. Najważniejsze wydaje mi się przekonanie czytelników, że wiersz nie musi być magiczną formułą dostępną poznawczo tylko dla nielicznych.
Ja też nie znam się na motoryzacji. Wskazując na masowy charakter akcji „Szymborska czyta Szymborską…”, myślałam o tym, że choć sam produkt jest elitarny, to jego promocja zorientowana jest na dużą liczbę odbiorców. Nie bez znaczenia wydaje mi się też fakt sprzęgnięcia poezji z technologią i biznesem – dzięki temu zrobiło się dość głośno o tej sprawie, a rozgłos to przecież forma promocji. W związku z tym chciałabym dopytać, czy uważa Pan takie połączenia za uzasadnione.
Naprawdę tak to Pani odbiera? Owszem, wiadomość o tej aplikacji do samochodu była w różnych serwisach, ale docelowa grupa jest bardzo wąska, to raczej gadżet towarzyszący czemuś, co jest zupełnie normalne: wspieraniu kultury przez biznes. Takich umów, jaką podpisała Fundacja Szymborskiej z Mercedesem, jest na całym świecie mnóstwo: kultura ma z tego pieniądze, biznes – pewien polor. U nas może nie jest to aż tak rozpowszechnione, bo to społeczeństwo przeorane, na dorobku, w którym nie ma starych pieniędzy, rodzinnych trustów dostarczających niewyobrażalnych środków kolejnym pokoleniom, więc budujemy to bardzo powoli, na zasadzie pozytywnego snobizmu.
Podczas jednego z paneli Portu Literackiego został Pan zapytany o frazę „daj językowi palec, weźmie całą rękę”. Odpowiedział Pan, że to dobrze, że weźmie i że świetnie się Pan czuje w języku (powtarzam z pamięci, pewnie niedokładnie). Nigdy nie pojedynkuje się Pan z językiem, gdy ten odmawia współpracy? Nie zdarzają się Panu zastoje podczas pracy nad utworem? Interesuje mnie to również z tego względu, że – jak zauważyło wielu przede mną – jest Pan wyjątkowo płodnym artystą; co więcej, artystą „z tych, którzy wierzą w ciągłe poprawki, korekty, wątpienie” – jak sam Pan niegdyś napisał.
Z powtarzaniem z pamięci zawsze jest ten problem, że znikają rozmaite zastrzeżenia i dopowiedzenia. Oczywiście, że zdarzają mi się i przestoje (czasem bardzo długie), zdarza mi się porzucić wiersz i wrócić do niego po paru latach (a bywa, że nigdy zgoła), zdarza mi się też walczyć z językiem. I na poziomie konkretnym, to jest polszczyzny – która, jak każdy język, ma różne swoje obostrzenia i osobliwości, powoduje właściwe sobie kłopoty – i na poziomie bardziej ogólnym: niemożności wyrażenia czegoś słowem, niezależnej od tego, czy chciałbym to doświadczenie zapisać po polsku, po angielsku czy w innym, nieznanym mi jeszcze języku.
Owszem, wierzę w korekty, ale też za Picassem powiem, że „obrazy poprawia się malując kolejne obrazy”; tekst w jego zasadniczym kształcie planuję, buduję, koryguję i przerabiam właściwie w głowie, zanim go zapiszę; potem jest tylko szlifowanie, polerowanie szczegółów (rzecz jasna – ważne, ale raczej nie zdarza mi się wprowadzać potem kluczowych zmian). A co do wątpienia – no jasne, wątpienie nigdy mnie nie opuszcza.
Języki obce – tomik, który w dużej mierze jest o samym mówieniu i komunikacji – prowokuje pytania: jakimi językami powinna posługiwać się współczesna poezja, aby była słyszalna? I w jakim stopniu poeci powinni mieć na względzie takie instrumentalne kwestie, jak przyciąganie do siebie odbiorców?
To jest pytanie, na które każdy twórca może i musi sobie odpowiadać we własnym zakresie; nie da się tym sterować odgórnie, nakazywać, przekonywać, to zawsze kwestia osobistego wyczucia poety, potrzeb tego, co chciałby wyrazić. Oba skrzydła poezji – i to awangardowe, hermetyczne, mało zrozumiałe, i to klasyczne, zrozumiałe łatwiej – mają swoje cenne funkcje i niosą pewne zagrożenia: z jednej strony, zasilanie języka nowymi wynalazkami, oryginalność, połączona jednak z ryzykiem zniechęcenia czytelników i osunięcia się poza granicę bełkotu; z drugiej zaś, pakt z czytelnikiem, bliższa komunikacja – ale często za cenę banału i wtórności. Oba te skrzydła są bezwzględnie konieczne, by poezja zrzucała kolejne skóry i wciąż nas zaskakiwała, ale żeby równocześnie nie stała się jałową przez oderwanie od czytelnika. Na szczęście w obrębie całego życia literackiego te dwa nurty w kolejnych odsłonach istnieją od niepamiętnych czasów i nic nie wskazuje, by któryś z nich miał zaniknąć.
Wyjaśniał już Pan, że tytuł najnowszego tomiku wziął się z poematu opublikowanego w Rubrykach strat i zysków i że nawiązuje on do wielości znajdujących się w nim form i dykcji literackich. Rzeczywiście, jest ich tutaj sporo, ale na tytuł można chyba spojrzeć także w innym wymiarze? Zwłaszcza z pierwszej części tomiku wyczytuję przeświadczenia, oswojone na gruncie lingwistyki, że język, z którego korzystamy, wpływa na nasze postrzeganie, że ma on kreacyjny charakter. Widzę tu także dystans wobec jego systemowości. Dopiero użycie (obcego) języka – jak w In Translation – powoduje wyjście „poza”. Dobrze to widzę? Autoryzowałby Pan taki opis?
W poezji, i nie tylko tam, zawsze należy spoglądać w innym wymiarze. Na tym trochę polega czytanie. Owszem, przyjąłbym taki opis, przede wszystkim dlatego, że czytelnik ma prawo do swoich odczytań – jeśli tylko nie kłócą się z literą tekstu albo nie opierają się na czymś, co w tekście ewidentnie się nie pojawiło, a tu takich niezgodności z tomikiem nie widzę. Ale powiedziałbym może szerzej jeszcze: że Języki obce opowiadają również o tym, że każdy język jest obcy, że nasze wspólne narzecze, polszczyzna, powiedzmy sobie dla uproszczenia, jest sumą języków obcych. Czy to osobistych, idiolektów, które sprawiają, że każdy z nas mówi w sposób niepowtarzalny, rozpoznawalny, czy to rozmaitych językowych form (jak form poetyckich choćby) i rejestrów. Czy język polskiego języka urzędowego jest naszym głównym językiem? Wątpię. A język pytań dziennikarskich w wywiadzie? Raczej też nie. Ale przecież potrafimy się oboje na ten język przestawić, kiedy zachodzi potrzeba – tak jakbyśmy się przestawili na niemiecki czy holenderski. Dobieramy słowa, skreślamy albo mówimy raz jeszcze, zatem: wybieramy ten wyraz czy konstrukcję, które bardziej pasują nam do sytuacji, są lepszym przekładem naszej myśli na ten właśnie język. Nie ma innego języka niż język obcy.
Chciałabym wrócić do wielości. Języki obce chyba najbardziej ze wszystkich Pana tomików łączą różne porządki. Są tu odwołania do przeszłości i atrybuty współczesnego świata (choćby telefon komórkowy); dykcja wysoka i potoczność, metafizyka i sytuacje codzienne; wątki religijne i świeckie, miłość zwyczajna oraz daleka od zwyczajności (wyliczanie można oczywiście kontynuować). Żaden jednak z elementów nie przeciąga całości na swoją stronę. Czy zamysł był zatem taki, by pokazać różnorodność, ale z niczym nie przesadzić?
Nie, ja składając ten tomik nie miałem w głowie jakiegoś ekwilibrium, nie dokładałem systemowo: tu jeden wiersz rymowany, tu nierymowany, tu coś wysoką dykcją, tu niską, tu forma krótsza, tam dłuższa. Bez aptekarstwa. To raczej radość z różnorodności, wprowadzanie wierszy do arki, w której ma się ich znaleźć jak najwięcej gatunków. Choć niekoniecznie po parze – niektórych jest dużo, innych mniej, jeszcze inne tylko migają w kącie.
Pisał Pan, że praca przy wierszu Odkopanie posągu Antinousa w Delfach, 1894 trwała wyjątkowo długo, dłużej niż zazwyczaj. (Przypomnę – wiersz ten ma aż trzy warianty). Jakie inne utwory przeszły drogę do tej porównywalną?
Pisząc „wyjątkowo” miałem zapewne na myśli wyjątkowość, zatem inne utwory takiej ścieżki nie przechodziły. Owszem, tytułowy cykl poetycki zyskał – w stosunku do wersji z Rubryk strat i zysków – trzy nowe części, z których w ostatecznym kształcie zachowałem tylko jedną, różne wiersze z tego tomu wypadały i wchodziły do niego z powrotem, ale przeróbki Odkopania posągu… są jednak nietypowe dla mojego trybu pracy – bo po pierwszym zapisie nastąpiło nie polerowanie, ale napisanie kompletnie nowych wersji wokół tego samego zdjęcia z wykopalisk. Albo to pierwsza jaskółka zmian i jako starszy poeta będę tak pracował nad tekstami, albo kwestia niebywałej siły tej fotografii, wobec której kolejne próby wydawały mi się jednak nie dość dobre, zbyt błahe.
Wiersz Korzenie w dosłownym odczytaniu zwraca uwagę na istotność nazwiska. Czy dla Pana nazwisko jest ważne? I – jeśli nie jest to zbyt osobiste pytanie – czy ważna jest dla Pana możliwość posiadanie wspólnego nazwiska z partnerem?
Nazwisko jest, jak wszystko pochodzące z urodzenia, przypadkowe, więc żadna to nasza zasługa, że je nosimy. Przyzwyczaiłem się do swojego, chociaż w Polsce jest źródłem rozmaitych problemów z zapisem i wymową – jest za to rzadkie, co też ma swoje zalety. A jeśli chodzi o sprawy związkowe, to naprawdę nie kwestia nazwiska wydaje mi się tu najistotniejsza: to tylko jakiś mały odprysk tego, że w Polsce z powodu działania kościoła katolickiego i prawicowych posłów mamy do czynienia z faktyczną segregacją obywateli na kategorię pierwszą, heteroseksualną, i drugą, homoseksualną, której odmawia się podstawowych praw do założenia uznanego przez państwo związku. To, oczywiście, minie, bo taki jest kierunek zmian na w Europie i, szerzej, na świecie. Wstyd tylko, że Polska, która kiedyś była między pierwszymi krajami wprowadzającymi prawa wyborcze dla kobiet i depenalizującymi homoseksualizm, teraz wlecze się w ogonie.
Pańskie wiersze – zarówno te starsze, jak i nowsze – mieszczą w sobie określenia stricte chemiczne. Na przykład: w Odwilży z tomiku Brzytwa okamgnienia można przeczytać: „Związek: to, co trzyma razem/ dwa atomy wodoru, jeden atom tlenu”; z kolei Tkwi w szczególe, utwór z najnowszej książki, w całości poświęcony jest biochemii i niemożliwości ucieczki przed podstawowymi zasadami funkcjonowania węglowego organizmu. Zagadnienia te interesują Pana tylko z filozoficzno-literackiego punktu widzenia czy również w wymiarze naukowym?
Naukowym – nie, bo nie jestem naukowcem; prędzej – z popularnonaukowej, to znaczy na poziomie wiedzy dostępnej dla laika, uproszczonej jakoś, ale mimo wszystko wyjaśniającej nam jak działa świat, w którym żyjemy. Wiedzy z działu „nauka” w gazecie czy tygodniku, w filmie przyrodniczym – kiedy oglądałem jeszcze telewizję, w poprzednim stuleciu, było pełno takich filmów w głównym programie telewizyjnym: o zwierzętach, roślinach, o tym, jak działa mikroskop elektronowy… To była część mojej edukacji. Jakiś czas temu ktoś wkleił na facebooku fragment dziennika telewizyjnego, tego strasznego, zakłamanego PRL-owskiego programu informacyjnego. I to był mini-esej o technologii, o wirusach komputerowych, o przyszłości – z cytatami z publikowanych niedawno prac naukowych, przybliżający zwykłym telewidzom w przystępny sposób nawet nie to, co było ich rzeczywistością, ale to, co stało się ich rzeczywistością dopiero po latach. Bardzo mi tego brakuje – jeśli jest jakaś misja telewizji publicznej, to bezwzględnie tworzenie takich programów do niej należy. A to zostało całkowicie zaprzepaszczone. Ludzie mediów, którzy z założenia mają nam tłumaczyć świat, przestawili się na dostarczycieli taniej rozrywki i sensacji. A ja na przykład chciałbym zobaczyć cykl świetnych dziesięciu programów o życiu grzybów. Albo o owadach i o tym, że karaluch postrzega rzeczywistość czternaście razy szybciej niż ja.
Niektórzy autorzy, aby zabrać się do pisania czegoś nowego, muszą najpierw „odciąć się” od swojego ostatniego dzieła, czasem nawet je znienawidzić. U Pana chyba nie wygląda to w ten sposób? Czy wraca Pan do swoich starych tekstów?
To brzmi jak jakaś straszliwa egzaltacja i dramatyzowanie. Odcinać się, nienawidzić? Z trudem mogę zrozumieć nienawiść do człowieka, ale do tekstu, do zbioru słów? Niektóre swoje stare teksty lubię, innych nie lubię, część wydaje mi się zbędna, ale bez przesady.
Jeśli chodzi o poezję, to wracam o tyle, że na spotkaniach autorskich czasem czytam wiersze – i są to te, które wydają mi się z całej puli najlepsze. Trochę nowych, trochę starych. Ale nie czytam sobie własnych wierszy ot tak, dla przyjemności – jest tyle cudzych wierszy, których nie przeczytałem, a przeczytać powinienem, że nie widzę powodu, by tracić czas na te, które znam najlepiej.
Na koniec chciałabym zadać pytanie z kręgu tych mocno przewidywalnych, koncentrujących się wokół Pańskiego wizerunku. Ale nie o melonik i laskę. Dlaczego wzbudza Pan tak wiele emocji u czytelników, komentatorów, użytkowników Internetu (wiem, że dużo udziela się Pan w Internecie)? Przecież w porównaniu do wielu współczesnych celebrytów i pisarzy wcale nie jest Pan kontrowersyjny.
A to ja jestem właściwym adresatem tego pytania? To chyba by należało, bo ja wiem, jakiś sondaż przeprowadzić, popytać tych, którzy się mną i moim pisaniem emocjonują. Ja mogę powiedzieć, dlaczego mnie poruszyło Wiele demonów Pilcha albo Guguły Grzegorzewskiej; za to nie poruszył tomik Pytlasińskiego. Niech każdy odpowiada za własne emocje i o nich opowiada.
Mogę tylko podzielić się takim oto spostrzeżeniem: większość kontrowersyjnych spraw wynika nie tyle z tego, jaki faktycznie jestem, ile z wyobrażeń na mój temat. Czyli: ubieram się wyłącznie we frak i cylinder, a najczęściej można mnie spotkać, kiedy wygłaszam perory na temat wyższości szlachty nad plebsem lub biję laską wygłodzone dziecko chłopa pańszczyźnianego. A potem jest sensacja, że chadzam na siłownię i biegam w dresach, na cmentarzu żydowskim karczuję krzaczory w brudnych dżinsach, przekonania mam z gruntu demokratyczne, gram na komputerze i tak dalej. Oczywiście, gdyby ktoś sobie zadał trud i choć trochę poczytał to, co piszę, to by o tym wiedział. No ale to już wymaga pewnego wysiłku, a przecież najłatwiej wypowiadać się z przekonaniem, kiedy się nic nie wie w przedmiotowej sprawie.
Dziękuję za rozmowę.