Ziemowit Szczerek
Siódemka
Korporacja Ha!art, Kraków 2015
Olga Szmidt
Polska to Polska
Faktycznie niewielka zmiana zainteresowań literackich, jakiej dokonał Ziemowit Szczerek w swojej najnowszej powieści wydanej – po przerwie na flirt z Wydawnictwem Znak – ponownie w Korporacji Ha!art, waży ostatecznie bardzo istotnie na kształcie Siódemki. Książka ta ujrzała światło dzienne już po wysoko ocenionej przez krytykę debiutanckiej książce Przyjdzie Mordor i nas zje. Tajna historia Słowian (2013), ale także po kolejnej, znacznie oszczędniej dyskutowanej przez recenzentów Rzeczpospolitej zwycięskiej. Alternatywnej historii Polski (2013). Pierwsza z nich nie tylko eksplorowała różne – w tym te mniej popularne turystycznie – zakątki Ukrainy, wciągając czytelnika w bardzo niejednoznaczną grę poznawczych oczekiwań i kolonialnych perspektyw, ale także pokazywała wstydliwie zamiatany pod dywan temat relacji polsko-ukraińskich. W praktyce oznaczało to udanie się wraz z umiarkowanie wiarygodnym narratorem na szaloną wycieczkę po rozległym kraju, podczas której ujawniał się stosunek Polaków do wschodnich sąsiadów – pełny pychy, protekcjonalności, szyderstwa i jednoczesnego sentymentu. Szczerek, nie bez dwuznacznych etycznych wyborów w tej powieści, śmiało stawiał kompromitujące wielu polskich turystów tezy o wykorzystywaniu Ukraińców – do odgrywania tandetnych wyobrażeń o pijanym Wschodzie, poprawiania swojego narodowego humoru zmanipulowanymi zestawieniami polskiej „zachodniości” z ukraińską „wschodniością”, a także do załatwiania własnych tożsamościowych interesów. Książka ta spotkała się z wielkim entuzjazmem czytelników i krytyki nie bez powodu. Szczerek nie tylko postawił ważny, zbyt długo nieobecny w polskiej literaturze problem, lecz także zrobił to z reporterską żarliwością i literacką nonszalancją. Trafił w punkt, otrzymując zarazem – także w efekcie niewiele późniejszego wybuchu rewolucji, która domagała się rozległych komentarzy – status eksperta do spraw Ukrainy.
Autor nie został jednak za wschodnią granicą nazbyt długo. Zatrudniony przez tygodnik „Polityka” jako etatowy przewodnik po Polsce (teksty o poszczególnych regionach i miastach ukazywały się w ubiegłym roku), ostatecznie osiedlił się literacko w ojczyźnie. Warto opowiedzieć tę krótką i bardzo intensywną pisarską drogę Szczerka, aby uświadomić sobie, jak szybko zyskał przekonanie, że można zostać specjalistą od Europy Środkowej i Wschodniej, ze szczególnym uwzględnieniem Polski. To, że w Mordorze nachalnie i skutecznie przystawiał Polakom ukraińskie lustro, w którym widzieć mogliśmy siebie przede wszystkim jako odstręczające kreatury, było bardzo skutecznym sposobem rozbicia naszych tożsamościowych „snów o potędze”. Skutecznym, ponieważ autor wykorzystał bardzo skrupulatnie konwencje autentyczności, pokazując za pomocą swojego bohatera, co widzimy, czego nie chcemy widzieć i jakie schematy tym samym uruchamiamy. Tak było w Przyjdzie Mordor i nas zje, ale przyszedł czas na Siódemkę.
Szczerek od pierwszych stron swojej najnowszej książki bardzo wyraźnie daje do zrozumienia czytelnikowi, czego chce, jakie wnioski wyciągnął z czynionych przez lata obserwacji, a także do jakiego celu całe to przedsięwzięcie zmierza. Trudno wziąć te słowa za rekomendację, jeżeli mowa o – nawet jeżeli specyficznej – literaturze, a nie o publicystyce, czy nawet serii reportażowych felietonów publikowanych przez autora w tygodniku „Polityka”. I rzeczywiście, literacka śmiałość i przenikliwość refleksji, znane czytelnikom, ustępują tym razem… Polsce. Warto więc najpierw wziąć trzy głębokie oddechy i – jak zwykle w tym przypadku – nabrać cierpliwości. Szczerek decyduje się bowiem na – ponownie – długą podróż z umiarkowanie atrakcyjnym intelektualnie i światopoglądowo bohaterem. Tym razem akcja rozegra się na krajowej, a zarazem tytułowej „Siódemce”. Bohater w trudach i znoju rozmów przemierzał będzie trasę z Krakowa do Warszawy nie po to, aby zaznać przygód, wypełnić dziejową misję czy rozeznać się w nieznanych dotąd sprawach. Bohater wyjeżdża „od siebie”, ale tylko po to, żeby „do siebie” trafić i nigdy na chwilę siebie nie porzucić. Uporczywie uciążliwa narracja prowadzona jest w drugiej osobie wymiennie liczby pojedynczej i mnogiej. Relatywnie rzadko stosowany w najnowszej prozie chwyt często porusza się na krawędzi nie tylko dobrego smaku, ale także czytelniczej wytrzymałości na emocjonalną manipulację. W przypadku omawianej książki wykorzystanie schematu bliskiego opowiadanemu scenariuszowi o funkcjach niemal magicznych zrealizowane jest w bardzo dosłowny sposób. Czytelnik, który otrzymuje tekst w tej formie, postawiony jest niejednokrotnie pod ścianą. Albo się zindentyfikuje z wygłaszanym scenariuszem światopoglądowym, albo zmuszony będzie wykonać unik. Pozornie bardzo atrakcyjna strategia przybiera tu jednak dużo łatwiejszą formę, a to z tego prostego powodu, że ten tekst – jak wiele wskazuje – literacki, bardzo łatwo przełożyć na publicystyczne obserwacje i refleksje lub równie często dość klarowną krytykę przestrzeni albo strategii obrazowych w polskim krajobrazie: „Ale z drugiej strony – pomyślałeś – czy rzeczywistość naprawdę musi być ładna i wylizana, żeby była cool? Ameryka – myślałeś (czkawka ci się z jakiegoś powodu włączyła) – za cholerę nie jest ładna, ale tak jest zmitologizowana, że wszyscy ją uwielbiają, a elementy jej przestrzeni to, czyk – czknąłeś – ikony światowej kultury. Stacja benzynowa na zadupiu z dyndającym zardzewiałym szyldem i redneckiem za kontuarem” (s. 88).
Właśnie dlatego narracja tej powieści bywa kłopotliwa na niezbyt pobudzającym intelektualnie poziomie – autor, dostrzegając w Polsce wszystko to, co dostrzegają choćby twórcy setki stron internetowych eksponujących polski bałagan, chaos i bieżączkę architektoniczną, stawia czytelnika nie tyle w niekomfortowej sytuacji, ile w przesadnej oczywistości refleksji. Wszyscy znają pejzaże i przydrożne bary, które z nieskrywaną uciechą opisuje autor. Wszyscy znają ton klientów zapyziałych spelunek w mniejszych i większych miasteczkach. Wszyscy znają też tę strategię literacką, która polega na tym, żeby pojechać dokądś i już wcześniej wiedzieć, co się zobaczy i skrytykuje. Niezgoda na podążenie za Siódemką, która w tym zderzeniu powstaje, nie polega na oddzielności spostrzeżeń czytelnika i narratora, bo naprawdę trudno odmówić tej książce adekwatności opisu. Problem polega raczej na radykalnej pobieżności w zakresie rozpoznawania problemów i strategii krytycznej: widoczny tu sposób podróżowania i pisania polega – w pewnym uproszczeniu – na szukaniu przyjemności i głębokiej satysfakcji w oglądaniu tego, co niedoskonałe, niepoddające się modernizacji estetycznej, przaśne, egocentryczne w swojej małomiasteczkowości, kiczowate i pospiesznie splatające amerykańskie tandety z polską siermięgą. Ową przyjemność osiąga się w tym przypadku w stanie niemal ciągłym, jedyną przerwę organizując na czas oddania się narkotycznym doznaniom, które – niestety – nie wprowadzają także zbyt wielu nowych jakości do tego tekstu. Oczywiście nie sposób powiedzieć, że książka Szczerka nie sięga tego, co rzeczywiste i narzucające się w polskiej rzeczywistości. Problem polega jednak na pozbawieniu tej powieści czegokolwiek, co przekraczałoby tę rzeczywistość. Tradycyjny, dość banalny problem czytelnika może polegać na tym, że dostrzeże, że jego życie nie jest skrojone na miarę literatury. W przypadku tej książki jest dokładnie odwrotnie – ta literatura skrojona jest wyłącznie na miarę tej rzeczywistości. W ostateczności projekt ten sprawia więc wrażenie szeroko zakrojonej tautologii: „[…] w renaultach, peugeotach, volkswagenach, oplach, patrzyłeś na ich twarze i wojna, to straszne i abstrakcyjne do dzisiaj słowo, w nich już była. Do tej pory walka, śmierć, zabijanie, niszczenie domów i bomby to był film. Fabuła, dokument, news. Ta rzeczywistość, polska rzeczywistość, w której są stacje benzynowe Orlen i bary U Grubego, w której są centra handlowe z h&m-em i Carrefourem, w której kioski Ruchu są ciemnozielone i leży w nich «Wyborcza», «Polityka», «Wprost», «Tygodnik Powszechny», «Newsweek», «Gazeta Polska Codziennie», «Nasz Dziennik» i tak dalej, w której asfalt jest albo nowy, głęboko czarny i porządnie oznaczony, albo połatany jak spodnie włóczęgi, w której salony piękności noszą nazwę Afrodyta albo Kleopatra, a siłownie — Spartakus, w której agencje ochrony nazywają się Gladiator albo Cerber (albo Kerberos, jeśli nazwa Cerber jest już zajęta), w której bloki są ocieplane styropianem i tynkowane na radosne kolory, w której stoją koślawe pomniki Jana Pawła II, gówniarze wciągają spida, a potem jeżdżą po mieście octaviami swoich rodziców” (s. 220).
I tak bez końca. Ukojenie, które narrator znajduje w tym nostalgiczno-rozpaczliwym krajobrazie, jest zastanawiające. Podobnie jak to, z jak wielkim przywiązaniem, żeby nie powiedzieć – obsesyjnym zapałem, książka eksploruje tematy narodowościowe. Każdy pojawiający się tu bohater jest emanacją swojej narodowości, nosicielem cech, bez których panorama europejska nie mogłaby istnieć w swojej najbardziej stereotypowej formie. Z pewnością ironia Szczerka ma ten obraz wydobyć z odmętów tak zakreślonej strategii, ale na niewiele się to zdaje. Ludzie są tu narodami i to właśnie o narodowości warto z nimi dyskutować. W Polsce najbardziej interesująca jest Polska, Polacy, polskość, polskie nadzieje, polskie obsesje, polskie kompleksy, polskie historie. Narodowościowa katarynka ma z pewnością urok – co ciekawe, tym większy, im krótszy fragment tej powieści się przeczyta. W niewielkich dawkach tekst Szczerka nieźle sprawdza się jako przebicie polskości, w większych – męczy skupieniem na tylko jednym poziomie rzeczywistości. W debiutanckiej książce pokazanie samego siebie w narodowym uwikłaniu było naprawdę ożywczą strategią. Tutaj jest już raczej napawaniem się szkaradnością nie tylko własnego portretu, lecz także tego, co widać za brudnym oknem samochodu. Dołożyć należy do tego bardzo konsekwentną strategię autora, która nie pozwala mi na entuzjazm podobny temu, który towarzyszył mojej lekturze Mordoru. Otóż jest on mędrcem. Mędrcem, który dowiedział się wszystkiego, co było do dowiedzenia się, a teraz opowiada swoim czytelnikom, jak jest. Jest źle, było nie lepiej, a najgorzej, że jest brzydko i przaśnie, a my wszyscy tacy z siebie zadowoleni w naszych małych biznesach spod znaku kaszanki i granitowego nagrobka. Paradoksalnie jednak wydaje się, że te narracje kierowane są przede wszystkim do czytelników dzielących obserwacje i opinie wyrażane w książce. Stworzenie swoistej „sztamy” z odbiorcą, który ma wszelkie możliwości, aby zostać równie przenikliwym krytykiem, nie wydobywa Siódemki poza schematy obserwacyjne, które chętnie wykorzystuje się jako anegdoty w rozmowach towarzyskich, kiedy akurat ojczyzna zajdzie bardziej za skórę. Może właśnie dlatego ta powieść intryguje tylko w małych dawkach.
Olga Szmidt