Jerzy Pilch
Wiele demonów
Wielka Litera, Warszawa 2013
Katarzyna Trzeciak
Demony śmierci według Pilcha
„Mam tęsknotę za zdaniem realistycznym, a pociąg do zdania nierealistycznego” – wyznawał Jerzy Pilch w jednym z niedawnych wywiadów. Na pytanie, o czym jest jego ostatnia powieść, odpowiedział natomiast: „U mnie jest wszystko w obrazie. Jest obraz, przychodzi do głowy”. Obie te deklaracje odnosić się mogą nie tylko do ostatniej powieści autora Innych rozkoszy. Realistyczna tęsknota i zarazem pociąg do tego, co odrealnione, zniekształcone, oglądane niejako z ukosa – to właściwość całego pisarstwa Jerzego Pilcha.
Zdiagnozowana już przez krytykę jako najmroczniejsza z dotychczasowych książek Pilcha (tak pisał o Wielu demonach Dariusz Nowacki na łamach „Gazety Wyborczej”), powieść stoi zdecydowanie silniej po stronie śmierci niż życia. Nie oznacza to jednak, że pisarz rezygnuje z czarnego humoru, charakterystycznego także dla jego poprzednich książek.
W połowie minionego wieku, na poczcie w siglańskiej wsi pracował Fryderyk Moitschek. Fryderyk miał tę osobliwą właściwość, że „znał sekret ludzkiego życia”, a przypadłości mieszkańców wsi przebiegały zgodnie z jego przepowiedniami. Fryc ujawnia czytelnikom swoją wszechwiedzę w rękopisie, który włączony zostaje w opowieść (czytelnik poznaje we fragmentach wplatanych w fabułę zasadniczej historii).
Ta zasadnicza historia dotyczy życia różnych mieszkańców luterańskiej wsi i związanych z tą codziennością niecodziennych perypetii. Stopniowo, spośród galerii postaci znanych z innych opowieści Pilcha (pan Naczelnik czy pan Trąba, by wymienić tylko te najbardziej rozpoznawalne), najobszerniejszej charakterystyce poddane zostają siostry Mrakówny, córki pastora Mraka. Ola i Jula to ekscentryczne nastolatki, które jedni mają za „zupełne bezbożnice”, inni (choć jest ich zdecydowanie mniej) – za wzorowe luteranki. Ich piękno jest równie dyskusyjne, co obyczajowość. Zniknięcie Oli staje się największą zagadką fabularną całej opowieści, ponieważ sprawiło, że „cała Sigła zamieniła się w jedną wielką nieobecność Oli Mrakówny”. Wraz z jej zniknięciem stabilność wsi ulega naruszeniu. Wszystko zostaje naznaczone stygmatem braku.
Jednak ten wybrakowany świat nie osuwa się w nicość, ponieważ dalej trwa opowiadana historia, która napędza jego istnienie. Puste miejsce Oli zajmuje na dłuższą chwilę Jula i jej osobliwy, oparty na burzliwych ekscesach erotycznych, związek z Kornelem. Kilka stron całej książki zajmuje opis niepohamowanej miłości fizycznej pary kochanków, którzy szokują całą wieś swoim nieobyczajnym zachowaniem. Ten znaczący fragment poświęcony szczegółowemu (i trzeba przyznać – udanemu) opisowi seksualnych uniesień, ma jednak do przekazania istotną prawdę: Jula i Kornel odganiają w ten sposób demony (co przywodzi na myśl aktywność Gustawa ze Spisu cudzołożnic, który z kolei zażegnywał fenomen obojętności świata).
Jedna z niejasności całej książki dotyczy statusu tytułowych demonów. Pojawiają się one w kilku miejscach; przede wszystkim zaś w rękopisie Fryca, który pisze: „Demony nasze historie opowiadają. (…) My opowiadamy historie. My, czyli nasze demony. Piszemy błotnymi piórami na wilgotnym papierze”.
Głosy demonów, czyli głosy nas odpowiadających, łączą się jeszcze z jednym głosem i kolejnym poziomem wątpliwości – kim jest narrator Wielu demonów? To niewątpliwie postać identyfikująca się z siglańską społecznością – już pod koniec pierwszego rozdziału mówi przecież: „I zachwyceni pięknem naszych stron przybysze…”; daje też sygnały, że należy do grona domowników Pana Naczelnika. Równocześnie jednak ma do całej opowieści dystans, który pozwala mu oceniać bieg opisywanych wypadków. Równie problematyczny okazuje się jednak status odbiorcy tekstu, projektowanego „ty”, które nierzadko pojawia się na kartach opowieści. Owo „ty” jest czasem włączane w bieg wydarzeń, jakby było związane z życiem opisywanych bohaterów, znało ich i razem z nimi tworzyło opowieść. Innym razem jednak, co widoczne jest zwłaszcza pod koniec książki, „ty” pochodzi z zewnątrz i wydaje się oczarowane siglańską rzeczywistością. Do tak zaprojektowanego „ty” narrator zwraca się z przestrogą, by nie dało zwieść się widokiem pięknych, zasypanych śniegiem wiejskich domków. Niejasność instancji nadawczej i odbiorczej Wielu demonów wciąga czytelnika w opowieść i tworzy łańcuch postaci „my”, „ja”, „ty”, „demony”, które trudno ostatecznie odróżnić. Każdy w tej historii może być demonem i każdy może opowiadać swoją mroczną historię.
A jest o czym opowiadać i czego słuchać, ponieważ demony mają wiele historii, w których groza i mrok miesza się z właściwą Pilchowi groteskowością, dotykającą najbardziej fundamentalnych spraw ludzkiego losu. I tak na przykład śmierć Wzmożka staje się absurdalnym spektaklem zmagania z oporem materii – podczas pogrzebu nie można wynieść z domu trumny z ciałem, gdyż nie mieści się ona ani w drzwiach, ani w oknie. Ta groteskowa niemożność przysłania cały rytuał i doprowadza do kłótni o odpowiedzialność za ten niefortunny incydent. Spektakl śmierci przeradza się w spektakularną awanturę, której winnym okazuje się sam nieboszczyk. Bo umarł i stąd całe zamieszanie.
Równie zadziwiający jest tym razem Pilch w opisie ciężko chorującego ciała, które okazuje się koncertem organów wewnętrznych. Niedrożne nerki wygrywają najpiękniejsze duety, a opuchnięta otrzewna zachwyca swoimi smętnymi kantyczkami. W umarłym ciele również nie ma ciszy, ponieważ zamierające życie ma swoje odgłosy – zastyganie krwi, drewnienie płuc, kamienienie mięśni. Ten minitraktat o umieraniu rozbija zbudowaną chwilę wcześniej powagę skupienia nad zmarłym. Wystarczy bowiem, że popatrzymy na jego ciało innym spojrzeniem, przenikającym powłokę ciała, a odsłoni ono nie spodziewaną duszę zmarłego, ale jeszcze głębszy poziom cielesności, w którym „odbywa się wielkie zdejmowanie firan, składanie prześcieradeł, narzut i innych tkanin”. Ta groteskowa hipersomatyczność ujawnia jeszcze jedną, ważną rzecz – to akt niewiary w jakąkolwiek atrakcyjność „tamtego”, pośmiertnego świata. Wszystko, co dzieje się w śmierci, wydarza się właśnie z ciałem, czy też raczej – w ciele.
Ten rodzaj deklarowanej niewiary w możliwość wejrzenia w jakąś metafizyczną nadbudowę świata tłumaczy również utożsamienie demonów z nami. Nie ma żadnych demonów, które opowiadałyby historie, bo to przecież nasza domena. I jeśliby istotnie nazywać Wiele demonów najbardziej ponurą i mroczną książką Pilcha, to być może właśnie dlatego, że w poszukiwaniu prawdziwych, przerażających demonów bezwiednie natrafiamy na samych siebie. Ale i wówczas jest nadzieja – na przykład dumka ślepej kiszki, wygrywana w ciele złożonym w trumnie, której nie można wynieść z domu. Trumna zostanie zarysowana, w ciele po zdjęciu wszystkich dekoracji ostaną się tylko gołe ściany, ale my z naszymi demonami będziemy żyć i opowiadać dalej.
Chciałoby się powiedzieć, że z mroku Wielu demonów prześwituje ostatecznie pewien jasny imperatyw życia: „Będziemy żyć dalej, ponieważ żyć trzeba”. Z rękopisu proroka Fryderyka wiemy jednak, że to tylko kolejna zasłona przed zrozumieniem bezsensowności każdego ludzkiego trwania, skazanego już od początku na śmierć. Wiemy, ale przecież w to nie wierzymy, bo nie ma innych demonów – jesteśmy tylko my i historie, które opowiadamy.
Katarzyna Trzeciak
Sabina Misiarz-Filipek
„Mózg jak rzeszoto”
Powiedzieć, że najnowsza powieść Jerzego Pilcha jest mroczna – to nic nie powiedzieć. Jest bowiem mroczna w najlepszym wydaniu mroczności. Mroczna pomrocznością jasną. To powieść, która pierwszorzędne nasze demony narodowe budzi. Fakt, że demony wciąż żywe – to jedno. Inna sprawa, że wcale nie tak łatwo jest je dobrze obudzić. Joanna Bator w Ciemno, prawie noc również próbowała budzić, powoływała do życia proroka, a wszystko to jakby… mniej skutecznie. Powiedzmy pojednawczo – z pewnością bez takiego jak u Pilcha epickiego zacięcia.
Czy współcześnie da się jeszcze czytać Sienkiewiczowską frazę? Dalibóg, nie da się! Nie bez przymrużenia oka. Humor tej książce towarzyszy, co jednak nie zmienia faktu, że jest bardzo poważna. Pierwsza liga humoru, do której musiał też pewnie należeć Wyspiański – tańczyć nie tańczył, ale tańczących ze wsi Bronowice opisać umiał. W ogóle, nie da się nie zauważyć, że nasze narracje narodowe to są epopeje o zaściankach, żeby nie powiedzieć – dramaty w jednej izbie.
Opowieść dla Pilcha to sposób istnienia w świecie. Istniejemy o tyle, o ile mamy swoją opowieść. Paradoks polega jednak na tym, że – choć opowieść jest w Wielu demonach znakiem istnienia, treścią tej opowieści – śmierć. Snucie historii służy przede wszystkim oswajaniu się ze śmiercią. W żadnym jednak wypadku – oswajaniu śmierci. Ta pozostaje obca. W mówieniu – wybujałym, dziwnym, przesadnym – można pozbawić ją właściwości. Dopóki trwa mówienie o śmierci, dopóty nie ma jej samej.
Opowieść jako coś, co konstytuuje ludzkie istnienie, pojawia się u Pilcha również w perspektywie wspólnotowej. Jest wyrazem świadomości zbiorowej (i podświadomości), w której mity mieszają się z uprzedzeniami.
Czym jest Sigła jako wspólnota i czy nadaje się ona na miejsce do życia? Nie sposób przecież nie zauważyć, że jest głównie miejscem do umierania (niedoszłe i „doszłe” samobójstwa, śmierci naturalne i nienaturalne).
Jeden z najważniejszych związanych z umieraniem epizodów to ten z trumną pana Wzmożka zaklinowaną w odnowionym domu. Żałoba już była, odśpiewano, co trzeba, ale kiedy przychodzi co do czego i trzeba się trumny pozbyć, okazuje się, że ta nie mieści się w zbyt wąskich drzwiach. Trzeba się pozbyć zwłok, by móc dalej żyć – to oczywiste. A jednak – krępujące. Zwłaszcza, gdy nie idzie gładko i trzeba podejmować niewygodne decyzje. Decyzje dotyczące tego, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by pozbyć się zmarłego. Zburzyć ścianę czy zniszczyć trumnę? Inna sprawa, że – jak się okazuje – sam dom nie jest tutaj bez winy. Niejedno w nim niepoprawnie zbudowano, niejedno nie działa, nie gra albo nie grzeje, a jednak mimo wszystko – szkoda burzyć. Niebłaha to scena, chociaż bardzo wesoła. Co domem? co trupem? – nasuwają mi się pytania i natychmiast widzę ją jako integralną część Wesela Stanisława Wyspiańskiego. Choć to oczywiście – przede wszystkim ze względu na tytuł – niestosowne.
W mitotwórczym szale jest ucieczka przed naturalizmem życia. Ucieczka w sztuczność opowieści, w ramach której także naturalizm jest konstruktem. Za pomocą odpowiedniej konstrukcji można oswoić każdą traumę, co więcej – nadać jej pozór atrakcyjności. To też robią bohaterowie Pilcha – przerabiają swoje traumy.
Opowieść Pilcha rozłazi się w wielu miejscach – co chwila dygresja, co krok retrospekcja, szkatułka w szkatułce. Fabuły bardzo dużo, akcji prawie żadnej. Koło narracji stale powraca do porzuconego punktu (konsekwencji narratorowi odmówić nie można), by znów potoczyć się o pół cala naprzód i raz jeszcze się cofnąć lub zboczyć. Nic się nie dzieje – chocholi taniec. Raczej jest tylko mowa o tym, że się będzie działo. I to nie byle co – apokalipsa.
„O końcu świata ciągle się słyszało. Kolejne daty wciąż się pojawiały; a to zielonoświątkowcy, a to badacze Pisma, a to jehowici nieustannie podawali jakieś absolutnie pewne terminy: szósty kwietnia, dziesiąty sierpnia, drugi, w ostateczności dwudziesty października. Na ogół dni sądu przechodziły bez echa”.
Funkcję Pana-Dziada z lirą pełni miejscowy wieszcz – Fryc Moitschek, który wyznawców wprawdzie ma niewielu, lecz kreować rzeczywistość potrafi.
„Kłamię i przemilczam? No faktycznie, faktycznie nie da się ukryć… Trochę zawracam głowę… Prawdy nie mogę powiedzieć…” .
Jest apokalipsa i prorok, a jeśli dobrze poszukać – znajdzie się też Pan Młody. Dla znawców tematu musi być zupełnie jasne, że jest również bohater epizodyczny – sznur. Wszystko to jednak „lalki, szopka, podłe maski,/ farbowany fałsz, obrazki”: „Wszyscy […] tańczyli jak w amoku; nie tylko melodie i nie tylko figury polek i walczyków były przekształcone – tancerze też zmienieni! Jedna para za drugą dziwaczne figury zaczynała przybierać, osobliwie podskakiwać, szaleńczo pląsać i pomimo szału bystro kombinować: co by tu jeszcze? […] Jak już tańczymy, nuże! przebierajmy się! Nadawało się wszystko, co było pod ręką, w biedzie każdy drobiazg bogactwem, w ascezie wszystko rozpasaniem. Marynarki i koszule obrócone na nice, mężczyźni w apaszkach, kobiety w męskich kapeluszach. […] Twarze usmarowane sadzą, burakami i kompotem z borówek, mokre włosy na sztorc, maski z tektury; na łeb nasadzone kartony z otworami na oczy, pocztowe worki w funkcji ekstrakostiumów, w kącie ktoś podobny do manekina […]”.
Jeśli coś Pilchowi można zarzucić (a dla porządku – trzeba), to przede wszystkim – że „podłe maski” i „fałsz obrazki” bardzo go pociągają. Że nie tylko masek zedrzeć nie chce, ale wręcz w nich upatruje sensu snucia opowieści. Że owe maski ponad prawdą stawia. „Nawet pełne bólu i głupstwa życie bywa dobrze ułożonym zdaniem” – czytamy. To raz. A dwa – że jest niesprawiedliwy: „żeby pojąć, musi uprościć, sprowadzić do nienawistnej karykatury, bo tylko taką postać jest w stanie – w sumie nie wiem: zrozumieć? przyjąć? zaakceptować?” Jak zapamiętały karykaturzysta tylko wyolbrzymione obrazy malować potrafi, a odmalowaniem człowieka zwykłego się brzydzi, co więcej, jak Madame Wzmożek – jeden tylko obraz człowieka widzi – wykrzywiony – i innego widzieć nie chce.
A kiedy tak sobie poczyna, co się dzieje z traumą? Czy zbiorowa trauma zostaje przepracowana, jakoś rozbrojona? Czy problemy siglańskiej społeczności jakoś się rozwiązują? Czy liczne opowieści, śledztwa, przestrogi a nawet proroctwa przynoszą odpowiedź?
Cóż, „Prawdy nie mogę powiedzieć… […] Z jednej strony ważnego, z drugiej też ważnego, ale zarazem niepoważnego… Ale… Ale przedtem o co pani pytała? Przepraszam, ale sama pani widzi: mózg jak rzeszoto…”.
Sabina Misiarz-Filipek