Remigiusz Ryziński
Hiacynt
PRL wobec homoseksualistów
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2021
Piotr Sobolczyk
14251 hiacyntów między Klio a Apollinem
Według jednej z wersji mitologii greckiej Hiacynt był synem Klio, muzy historii (kleiein – wysławiać, kleos – sława). Muza Klio nie dość skutecznie jednak jak dotąd namuzowywała swoich podopiecznych w Polsce, ignorujących badawczo akcję wymierzoną w jej syna. Historycy nie zajęli się akcją „Hiacynt”, trzyetapowym procesem zatrzymań, przesłuchań i tworzenia „różowych akt”, „kart homoseksualisty” (1985–1987). Bo też co tu „wysławiać”, jaka „sława”, czyja? Zatrzymano tych, którzy w przeważającej większości chcieli żyć w ukryciu; zatrzymującym i zakładającym teczki także zależało na utrzymaniu tych osób w sferze ukrycia (szafy), ponieważ ta stwarza duże możliwości szantażu (anglosascy teoretycy queer użyliby tu słowa blackmailability, czyli w zasadzie „szantażowalność”); po latach szczycić się, „sławić” udziałem w tej akcji po stronie opresorów też jednak niezręcznie. I tak to musae silent nie tylko inter arma. Chyba że myślimy w kategoriach „wojny kulturowej”. Tak się przy tym jakoś składa, że w polskiej humanistyce musa silet, Clio silet, także bez wojny (chyba że od stuleci jesteśmy na wielkiej wojnie kulturowej…), gdy styka się z tematem homoseksualności (wyjątek stanowi działalność Joanny Ostrowskiej), stąd wiedza o historii nienormatywności na naszych ziemiach pochodzi z badań literaturoznawców, biografów, socjologów, prawników (historyków prawa), muzykologów, a także pisarzy; i nie ma ona charakteru syntetycznego, a rozproszony.
Ale – jak pamiętamy z lekcji mitologii (?) – Hiacynta uwiódł także Apollo, patron poezji i muzyki, natchnienia, przewodnik muz; albo też to Hiacynt uwiódł Apolla. W swojej czwartej książce reprezentującej literacki reportaż, Hiacyncie, Remigiusz Ryziński już w drugim akapicie wstępu Od autora tak objaśnia jeden z wyborów stylistycznych obowiązujących w książce: „[…] niekiedy, żeby złagodzić wydźwięk słów używanych w dokumentach – homofobicznych, okrutnych – oraz wydarzeń, które tu opisuję, stosowałem narrację typową dla prozy. W ten sposób szukałem schronienia przed tym, co wspomniany system robił i nadal robi z człowiekiem”. Wiele tu jednak chybionych założeń. Najpierw uznajmy, że „proza” znaczy tu „proza fikcyjna/fabularna” – w odróżnieniu od „prozy reportażowej”. W istocie bowiem chodzi autorowi o ucieczki w fabularyzacje, rozpisywanie scenek i dialogów. Ale owo ogólne pojęcie „proza”, już zawężone do fikcji, trzeba dalej zawężać, nie ma bowiem zgody, że „literackość”, fabularyzacja w każdym wypadku równa się paliatywności, że wyklucza obecność okrutnego języka (albo że włożenie okrutnego słowa w usta „postaci” umniejsza to okrucieństwo w stosunku do wersji z „suchym zacytowaniem”, albo i „zacytowaniem lekko nawilżonym”, powiedzmy). Trudno też uznać, że czytelnik, który wie, że aktualnie fabularyzowana scenka jest zrekonstruowana na podstawie źródeł, a więc dotyczy tzw. faktu, a nie jest zmyślona, a wie to, bo fikcji w tej książce z założenia nie ma – odczuje mniejszy dyskomfort przy – powiedzmy – „przykrych momentach” tylko dlatego, że wygląda to jak scena z powieści. Wszakże nie o brak precyzji w deklaracjach odautorskich tu idzie, a o realizację. Problemem dla mnie nie jest to, że Ryzińskiego pociągnęło w stronę Apollina, podczas gdy adepci Klio nie narratywizują historii „Hiacynta” we właściwym sobie języku. Problemem dla mnie jest to, że owe fabularyzacje stylistycznie popadają w – będę brutalny, trudno – „popłuczynę postlubiewną”. Kiedy w Foucaulcie w Warszawie w kilku miejscach parę postaci zdawało się mówić frazami à la Lubiewo, napisałem, że to wyrafinowana literacka gra (co podtrzymuję) – oto autentyczne postaci w reportażu niejako „potwierdzają” autentyczność języka fikcyjnych-niefikcyjnych w fikcyjnym „reportażu” pisanym przez „pana dziennikarza” Michała, w istocie zaś prozie; przy czym jest jasne, że Witkowski tego języka nie wymyślił ab ovo, to jest autentyk, czasem skondensowany, czasem podkręcony, acz każdy kto słyszał bardzo prywatne rozmowy insiderskie gejów przeginających się (nawet bez alkoholu), wie, że sami potrafią oni znakomicie kondensować i podkręcać. Jakkolwiek ślady tego języka w pewnych dozach przydarzały się i w kolejnych książkach Ryzińskiego (tj. Dziwniejszej historii i Moje życie jest moje), to nigdy nie irytowały tak jak w Hiacyncie. (Potrzebny przykład? Materiału jest bardzo dużo, dobieram tak, żeby było krótko, choć powie ktoś, że tendencyjnie: „Najpiękniej jest, jak się wyhaczy luja. Według legend o luja nie było wybitnie trudno ani w latach osiemdziesiątych, ani w dziewięćdziesiątych, ani specjalnie nigdy. Przysiąść albo schować się gdzieś za krzakiem można było na ławce albo na podmurówce kościoła Świętego Krzyża przy Plantach”. Przy czym, podkreślam, słowo „luj” istniało długo, długo przed Witkowskim, są poświadczone użycia w międzywojniu). Mógłby ktoś oponować: Ryziński nagrał wypowiedzi danego bohatera na dyktafon, ta osoba po prostu tak mówiła (bo, jako zastrzegłem, geje mówili językiem à la Lubiewo i przed tą powieścią, i po; być może, sapienti sat, nawet i sam Ryziński umiał mówić takim stylem nim ktokolwiek na świecie przeczytał Lubiewo), a on to odtworzył. Problem polega na tym, że styl ten nie trafił wyłącznie do dialogów. A gdy trafił do narracji, to nie wyłącznie do „mowy pozornie zależnej”. Dochodzi do tego maniera uogólniania, owo „się” (się robiło, się chodziło, wszyscy/wszystkie myślały tak, robiły owak) – zżymali się na to już krytycy literaccy (oprócz mnie np. Wojciech Szot), jasne że jest to figura stylistyczna i nie ma co jej nadmiernie przyszpilać o uchybianie faktom (bo przecież nie wszyscy itd.), problem w tym, że nic (prócz irytacji) dla mnie ta maniera nie wnosi; autor zaś upatruje w niej solidnego wehikułu literaturyzującego. Z drugiej strony, kontruję sobie, kontruję siebie, idea, aby skampować język historiografii, przegiąć reportaż jest co do zasady dobra, ciekawa, twórcza. Połechtać, podbechtać tak tę faktograficzność, kojarzącą się z (męskim) logosem i powagą. „Jest cała abstrakcją i cała dowodem. Nie pragnie wzruszać, wstrząsać, zachwycać czy pochlebiać duszy obrazując jej niepokoje, cierpienia i ambicje. Jest jałowa i zimna, doskonale mózgowa. Nie budzi żadnych uczuć i nie wtrąca w rozmarzenie. Stara się tylko niczego nie zostawić w zawieszeniu czy niejasności”. To Roger Caillois – nie, nie o historiografii, nie o archiwach, nie o reportażu nawet, a o powieści detektywistycznej. A przecież stosuje się to do pewnej postaci historiografii (tak zwanej „metonimicznej”), a podobne do powieści policyjnej reguły występują także w konstrukcji reportażu kryminalnego czy „detektywistycznego” (reporter jest detektywem). Całej tej charakterystyce Caillois Hiacynt oczywiście zaprzecza. Chcę jednak powiedzieć, że wydaje mi się, że nie ma jednego jedynego sposobu przeginania, kampowania, także historiografii i reportażu, że twórczo byłoby poszukać stylu nowego, innego niż postlubiewny, a nadal krytycznie przegiętego.
Ale też wszystkie dotychczasowe samodzielne publikacje o akcji „Hiacynt” dawały przestrzeń dla fabularyzacji i fikcji. Zostawiam na boku partie Gejerelu Krzysztofa Tomasika, zawierające garść podstawowych informacji. Myślę o trzech samodzielnych dziełach: Kryptonimie „Hiacynt” Andrzeja Selerowicza (2015), Różowych kartotekach Mikołaja Milckego (2015) oraz filmie Hiacynt w reżyserii Piotra Domalewskiego ze scenariuszem Marcina Ciastonia (2021). Selerowicz, który z „Hiacyntem” zetknął się już jako naturalizowany obywatel austriacki i działacz HOSI (austriackiej organizacji LGB), odpowiedzialny za Europę Środkową, napisał jako „powieść” czy „opowieść” coś w rodzaju docudramy, bardzo ściśle trzymając się dat i dokumentów oraz relacji przyjaciół (osób z Polski, z którymi naonczas był w kontakcie). Tu znów akurat styl autora zdawał się dość skromny, by nie rzec zgrzebny, ale ranga tematu ratowała całość. Można by zatem rzec, że Ryziński sięgnął wyrywkowo – albowiem po konwencję fabularyzowanych scenek sięga tylko od czasu do czasu, gdy Selerowicz niemal stale – po tę samą technikę, ale chciał przydać takiej fabularyzacji, literaturyzacji poloru, pisarskiej klasy. W przypadku Milckego fikcja była w pewnym sensie koniecznością, napisał on bowiem political fiction dziejące się w XXI wieku, a ukazujące „różowe teczki” w użyciu we współczesnym życiu politycznym – jako element szantażu, co dotyczy prawicowego polityka i oficjalnie homofoba (kto wie, czy tylko dla zmylenia tropów żonatego i dzieciatego w powieści). Milcke był przez lata dziennikarzem politycznym i reporterem sejmowym – można wnosić, że fikcję wprowadził w celach ochronnych, a nie dlatego, że nie posiadał dość wiedzy. Po więcej uwag o tych dwóch książkach odsyłam do swoich dwóch recenzji (zob. The Hyacinth Beneath the Foot [rec. książki A. Selerowicza], „Arterie” 2015, nr 2 oraz Różowe i brązowe [rec. książki M. Milcke], „Arterie” 2016, nr 1). O możliwym „współczesnym życiu” hiacyntowych teczek parokrotnie wspomina także Ryziński: „Czy istnieje możliwość, że kontakty, które wówczas pozyskali funkcjonariusze, ci wszyscy geje, którzy stali się TW, są nadal czynne? – reportażysta zapytał dawną osobę ze służb. – Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć. – Dlaczego? – Bo dotyczy sytuacji po 1989 roku, a więc odpowiedź „tak” lub „nie” byłaby naruszeniem tajemnicy”. Co w zasadzie znaczy „tak” – jak rozumiem – bo gdyby materiałów nie używano po 1989, nie byłoby żadnej tajemnicy. Potwierdza to Ryszard Kisiel (lub Ziobro, bo Ryziński używa obu nazwisk niekonsekwentnie, czego nie wyjaśnia), znany aktywista gejowski z lat 80., albowiem gdy już w latach 90. wylegitymowała go policja, usłyszał po sprawdzeniu w rejestrach, że był „notowany, nie poszukiwany” (a nie był nigdy zatrzymywany poza akcją „Hiacynt”). Największy problem z fikcjonalizacją widzę w przypadku filmu. Hiacynt bowiem z jednej strony uwodzi – charyzmatycznym aktorstwem Tomasza Ziętka i Huberta Miłkowskiego, angażującą love story między granymi przez nich bohaterami, wreszcie wizualnie, zdjęcia interesująco kreują (odtwarzają?!) ponurą atmosferę listopada 1985. Z drugiej strony owo skupienie na fikcyjnym wątku romansu milicjanta z inwigilowanym gejem odwraca uwagę od nieścisłości faktograficznych, ba, w ogóle odsyła samą akcję „Hiacynt” w zasadzie do roli „interesującego tła”, „scenerii”, tak jakby scenarzysta i reżyser uważali, że widz się wynudzi i nie wytrzyma na filmie pokazującym element historii. Tak jakby – szukając analogii – reżyser filmu o obozie koncentracyjnym uznał, że „nie będzie miał filmu”, jeśli jedna z więźniarek nie będzie miała romansu z więźniem lub kapem, albo gdyby w filmie o masakrze górników w kopalni „Wujek” na pierwszy plan wysunięto problemy małżeńskie zomowca. Czemu zomowca? To kolejny problem z Hiacyntem: prowadzi on narrację z perspektywy milicjanta i szerzej milicji oraz oficjalnych instytucji państwowych, a więc z perspektywy oprawcy, zaś ofiary, geje, w kadrze obecni są mniej i w bardziej ograniczonym zakresie uzyskują podmiotowość ekranową. Ma to swoje konsekwencje poznawcze – jeśli bowiem ktoś słabo zna realia gejów w PRL-u, nawet będąc (domniemanie młodym) insiderem i w filmie pierwszy raz gejów widzi w szalecie-pikiecie, inspirowanej zapewne mitycznym „grzybkiem”, na którą milicjanci szykują nalot, a potem widzi, że geje owi warszawscy spotykają się w jakimś półoficjalnie „swoim” lokalu (inspirowanym zapewne mityczną Alhambrą), to może się słusznie zastanawiać, po co oni latają do kibla, żeby się poznawać, skoro mogliby w kawiarni; film na to nie odpowiada (implikacje tego niedopowiedzenia nie są zbyt korzystne); z odpowiedzią mógłby natomiast pospieszyć Ryziński: „[…] jak świat światem i gdziekolwiek spojrzysz, kibel to miejsce seksu dla gejów. […] W tym zakresie od zawsze panowała wśród gejów zgoda. Ktoś mógłby się zdziwić – dlaczego kible? Przecież śmierdzi i wstyd. Ale nie! – dla gejów to jest nakaz i wybór jednocześnie. Ohyda i rozkosz. Strach i radocha. Wszystko tu jest: i miłość, i zbrodnia”. Uznaję ten fragment za jedno z miejsc, gdzie Ryzińskiego poniosło, literaturyzacja go poniosła, w tym wypadku ta oparta na chwycie wielkich uogólnień i mityzacji (to bardzo częsty chwyt we wszystkich jego książkach). Zupełnie się jednak nie dziwię obruszeniu recenzenta „Repliki” (2021, nr 11/12), Mariusza Kurca, znanego aktywisty LGBTQ: „[…] tyle że przecież nie wszyscy, lecz zdecydowana większość gejów nie chodziła na żadne pikiety ani do żadnych klubów […]. Podobnie jak toalety publiczne jako miejsce podrywu były niczym innym, jak dowodem upokarzającego zepchnięcia na margines. Tymczasem autor pisze, jakby to wszyscy uwielbiali”. Podniecenie literackie Ryzińskiego może mieć podłoże postlubiewne; trudniej to wytłumaczyć w przypadku filmu, który daje raczej migawki z życia ówczesnych gejów, aniżeli pokazuje w umotywowany sposób ich sytuację i wybory. Co więcej, nie chodzi w nim o jednego milicjanta, który akurat przechodzi przemianę – to by uwiarygodniało inspirację kultowym filmem Cruising Williama Friedkina z wybitnym Alem Pacino, skojarzenie to wydaje się dość oczywiste i scenarzysta w wywiadzie dla „Repliki” o tej inspiracji wspomniał (podpowiedzianej mu, jak się okazuje, przez jurora „Script Wars”, gdzie scenariusz nagrodzono, Michała Oleszczyka). Jakkolwiek społeczność gejowska oprotestowała ten film wówczas, a dopiero później go rewindykowano, to wszelkie zestawienia tej inspiracji z polską nowością wypadają na korzyść amerykańskiego klasyka. Po pierwsze, Friedkin pokazuje przede wszystkim środowisko gejów, głównie BDSM-owców i tych żyjących „rozwiąźle”, co prawda, ale to od tego środowiska wychodzi, policja nie jest de facto bohaterem zbiorowym (i zresztą jest bohaterem negatywnym, a w demokratycznym kraju przecież); po wtóre, bezpruderyjne sceny seksu, które wtedy w 1980 roku oburzały („chcą nas pokazać jako zboczone maszynki do seksu”), powodują, że w zestawieniu polski film wydaje się pensjonarski. W Hiacyncie chodzi tedy o PRL-owskie służby jako podmiot zbiorowy. Trzymając się analogii z „Wujkiem”, to trochę tak, jakby Kutz przez pół filmu pokazywał przygotowania milicji i ZOMO do akcji, a górników pokazał dopiero naprzeciwko luf. O ile od biedy można by spekulować, że „gdyby reżyser był insiderem” (a nie jest), to może…, ale Ciastoń, autor scenariusza, jest wyoutowanym gejem, więc ten argument podupada. Podobnie rzecz sproblematyzował Bartosz Żurawiecki w „Dwutygodniku” w celnym eseju Wszystkie nasze ofiary o tegorocznym „zwrocie gejowskim” w kinie polskim (określenie nieco na wyrost, oczywiście): „[…] wypełniający Hiacynta klimat kina noir trochę za bardzo kojarzy mi się ze swojską «kryminogenną» narracją, która obowiązywała w latach 80. w polskich mediach, gdy mowa była o homoseksualistach. Zgodnie z nią każdy homoseksualista albo musiał popełnić jakieś przestępstwo, albo stać się jego ofiarą. Albo jedno i drugie”. Komplikacji jest więcej: nie wiadomo w filmie w ogóle, kto i dlaczego zlecił tę akcję, to znaczy – jeśli ktoś nie posiada żadnej wiedzy historycznej (nie czytał np. Gejerelu albo – od niedawna – Ryzińskiego), to może odnieść wrażenie, że powodem akcji była homoseksualność wysoko postawionego esbeka i trzeba było dotrzeć do świadków, a część z nich zlikwidować. Faktograficznie to nieprawda na nieprawdzie: po pierwsze, w filmie nieustannie miesza się SB z milicją (w istocie to milicja prowadziła akcję „Hiacynt”, nie SB, a formacje te, jak pisze Ryziński, raczej nie przepadały za sobą – w filmie zaś wydają się ściśle współpracować przy akcji, gdy Ryziński dowodzi, że SB nie była zaangażowana; istnieli zarówno TW milicji, jak i SB, wydaje się, że w filmie oni się mylą, faktycznie zaś w „Hiacyncie” pozyskano TW milicji, nie SB). Po drugie, nikt wskutek działań akcji „Hiacynt” nie zginął, a już finałowy pościg i strzelanina w porcie to po prostu science fiction obliczone czysto pod publiczkę, tj. jako atraktor (Ciastoń w wywiadzie udzielonym Adamowi Krukowi dla „Repliki” [2021, nr 11/12] tak objaśniał swoje decyzje scenariuszowe: „Prawo gatunku to usprawiedliwia. Ale także okoliczności historyczne – bo one wcale nie były różowe”; zwracam uwagę, „prawa gatunku” idą przed ścisłością faktograficzną, pytanie tylko, jaki to gatunek?, police procedural?, romans…?). Po trzecie wreszcie, sposób ukazania akcji „Hiacynt” wywołuje nieścisłe faktograficznie wrażenie, że trwała ona tygodniami czy miesiącami (formalnie w 1985 „Hiacynt” odbył się 15 i 16 XI); Ciastoń nie pokazał też, jak najczęściej wyglądały zatrzymania, tj. że milicja przychodziła do domów i zabierała na komisariat, a tylko część osób zatrzymano na pikietach, gdy w filmie stworzono wrażenie, że milicja w zasadzie nieustannie te pikiety najeżdżała. Słowem, wydaje się, że scenarzysta pomieszał „zwykłą” inwigilację osób homoseksualnych pod pretekstem ich kryminogenności, która faktycznie trwała przez niemal cały PRL – z „niezwykłą”, czyli skomasowaną akcją. Ale to właśnie ta akcja dała tytuł filmowi. Jedna rzecz mogłaby się zgadzać – jak ustalił Ryziński – planowano IV odsłonę „Hiacynta” w 1988 roku, ale został odwołany gwałtownie i w zasadzie nie bardzo wiadomo dlaczego; dawny oficer służb występujący pod pseudonimem Konrad „nie potwierdza, nie zaprzecza”, gdy Ryziński pyta, czy mogło chodzić o to, że działania w ramach akcji doprowadziły do kogoś bardzo wysoko postawionego: „Tylko że w pewnym momencie coś się stało i akcję wstrzymano. Trudno sobie wyobrazić, żeby tak duża akcja trwała tylko dwa czy trzy lata – musiało ją coś przerwać, bo na przykład ktoś nie pozwolił ciągnąć tego dalej lub wystarczyło to, co uzyskano. – Intuicja podpowiada, że aby przerwać akcję musiał zainterweniować ktoś naprawdę ważny albo musiano trafić na kogoś o niezwykłej pozycji, z samej góry. – Tego nie mogę potwierdzić. – Może ktoś ze struktur Kościoła? – Tego nie mogę potwierdzić”. A jednak nie mogę zignorować uwagi widzki nie-insiderki, tj. mojej Mamy („film wbija w fotel”), ani też swojego odświeżonego wrażenia po drugim obejrzeniu filmu krótko po przeczytaniu reportażu Ryzińskiego – kiedy to owe słuszne pretensje intelektu co do faktografii właściwie straciły dla mnie znaczenie. Podsumowując, ze wszystkich tych czterech dzieł książki Selerowicza i Ryzińskiego dają najwięcej wiedzy, danych, może to od nich należałoby zaczynać zapoznawanie się z hasłem akcja „Hiacynt”, przechodząc następnie na grunt pełnej fikcji.
Krąży mi po głowie jednak taka myśl: może owo parcie na fabularyzację, fikcjonalizację „Hiacynta” jest symptomem? Oczywiście psychoanalitycznym. Colette Soler podała taką definicję symptomu u Lacana: „swego rodzaju wiadomość, zakodowany szyfr zakneblowanego dyskursu zawierającego w sobie rdzeń prawdy”. Symptom to szyfr traumy i sposób zaspokojenia. Być może „naga prawda” – by tak rzec – o akcji „Hiacynt” jest nie do zniesienia dla wszystkich, którzy chcieli podjąć ten temat. Być może tak należy rozumieć psychologiczny mechanizm, z którego na początku książki zwierzył się Ryziński (gdzie, znów, wskazany przezeń styl raportów milicyjnych byłby symptomem odsyłającym w zasadzie do całokształtu traumy „Hiacynta” – a do którego się przyczepiłem). Po przeczytaniu pierwotnej wersji niniejszego tekstu Bartosz Żurawiecki zasugerował mi hipotezę dokładnie odwrotną. Mianowicie, „że za tą akcją kryje się pustka, że właściwie nic z niej wynikło, była jakimś incydentalnym działaniem MO, w gruncie rzeczy źle pomyślanym i bezcelowym” (cytat z maila Żurawieckiego za Jego uprzejmą zgodą). Zainspirowany tą myślą rozwijam ją w alternatywną (względem „czysto traumatycznej”) hipotezę, nie potrafiąc się opowiedzieć za którąś z nich: otóż być może mamy do czynienia nie tyle z traumą faktyczną (u twórców „rekonstruujących” w każdym razie), ile „wymuszaną”, „Hiacynt powinien być traumą”, „powinien być dla nas nie do zniesienia, dręczyć nasze wyobraźnie” itp., być może nawet podskórnie kryje się tu myśl, że gdyby taką traumą był, dałoby się go uznać za „polskie Stonewall” (w jednym akapicie próbował takiej paraleli Ryziński), co jednak jest karkołomne, o ile nie absurdalne, abstrahując już od dekonstrukcji założenia, że powinniśmy mieć swoje Stonewall itp. – stąd literaturyzujące „podkręcanie” i fikcja mające w zasadzie „stworzyć” tę traumę, czy jej aurę.
Bo też trzeba zbalansować. Po pierwsze, fikcjonalizacje występują miejscowo, a są też i inne zabiegi literaturyzujące – choćby natury kompozycyjnej. Narracja ma swoje przeskoki. Najlepiej odbieram przeplatanie historii rodzącego się ruchu gejowskiego i towarzyszących temu zinów „Filo” i „Etap” z opisami działań represyjnych, co wygląda tak: rozdział Pierwszy „Hiacynt” – rozdział „Filo” – rozdział Drugi „Hiacynt” – rozdział Etap – rozdział Trzeci „Hiacynt” – rozdział Biuletyn. Forma ta odpowiada jednej z hipotez, po co władze zleciły akcję „Hiacynt”, mianowicie – aby zdławić w zarodku rodzący się ruch gejowski (jak zauważa w innym miejscu Ryziński, raporty z 1972 roku pokazują, że służby wiedziały już wtedy, że na świecie zaczął się formować ruch praw gejów i lesbijek). Cytowany wyżej „Konrad” twierdzi jednak, że celem akcji nie było pozyskanie nowych współpracowników, bo tych było dostatecznie wielu: „Istotą mogło być doszukiwanie się, kto z kim, żeby określić to środowisko i zobaczyć, jak ono przenika do świata politycznego, kościelnego albo do opozycji”. Cóżby jednak miało wynikać ze stwierdzenia, że po części przenika? Sądzę raczej, że chodziło o znalezienie tzw. kompromatów na wskazane właśnie środowiska. Więc nie o gejów samych. Jednak pułkownik Jabłoński, któremu zlecono wówczas, w 1987, napisanie raportu o mającym powstać Warszawskim Ruchu Homoseksualnym, zanotował, że będzie on prowadzić działalność antypaństwową. Tyle że tu znów można by skontrować, że zdaniem paranoidalnych służb PRL-u zdumiewająco wiele zaskakujących niekiedy działań mogło ujść za „działalność antypaństwową”. Hipotez, jak widać, jest więc mnóstwo i to rozproszenie znajduje odbicie w narracyjnych skokach Ryzińskiego. Nie podoba mi się tylko jeden taki gest, mianowicie samo otwarcie książki. Koresponduje ono z tezą, że milicja musiała przeprowadzić „Hiacynta”, albowiem w (czy na) środowisku gejowskim dokonywano wielu morderstw (teza ta zostaje podana także w filmie Hiacynt, pisał o niej też – krytycznie – Selerowicz). Przed-pierwszy rozdział książki Ryzińskiego to fabularyzowana opowieść z 1973 roku o (autentycznym) morderstwie na niejakim Stanisławie, czego dokonała męska prostytutka (zresztą hetero), nastoletni Leszek. Oprócz tego, że widzę w niej kryptocytat z powieści Zakazana miłość Tadeusza Gorgola (obecnego w dalszych partiach książki), to nie bardzo dostrzegam funkcjonalność tej opowieści w książce o akcji „Hiacynt”, szczególnie w otwarciu: czy chodziłoby o pokazanie stylu myślowego organów w PRL-u? Który doprowadził do „Hiacynta”? Ale to by niejako uzasadniało akcję, wyjaśniało ją. Ostatecznie wszak książka kończy się bez uzyskania jasnej odpowiedzi, wskazania etiologii akcji. (Inna rzecz, że zakończenie jest nieco kiczowate).
Najbardziej doceniam tedy te partie Hiacynta, w których Ryziński stoi po stronie Klio, referuje zawartość teczek, rekonstruuje życiorysy, składa wyrywki, przedstawia swój proces dochodzeniowy. Czyniąc to udało mu się postawić kilka ważnych tez, niekiedy zupełnie odkrywczych. Spróbuję je zrekapitulować zwięźle i systematycznie, wprowadzając obcy tej narracji (bo i nie niezbędny) porządek omal scjentyczny.
(1) Udało mu się potwierdzić, to, co wcześniej sugerowano, mianowicie, że nie było tylko jednej akcji „Hiacynt” 15–16 listopada 1985. W istocie „Hiacynt” odbywał się co roku – w sumie trzy razy. Ryziński jako pierwszy dotarł jednak do planów i czwartego „Hiacynta” z 1988, który nie doszedł do skutku.
(2) Udało mu się rozwinąć i pogłębić kwestię, którą sam zarysował już w książce o Foucault, mianowicie, że władze zbierały informacje o homoseksualistach i tworzyły ich listy oraz teczki także wcześniej. W świetle aktualnych ustaleń wygląda na to, że przed akcją „Hiacynt” powstały cztery listy. Pierwsza w 1954, druga w 1966, trzecia w 1972, czwarta w 1982. Na listach tych znajdują się zresztą także nazwiska pochodzące z inwigilacji środowisk twórczych, a nieoczekiwane nawet dla badaczy literatury queerowej w Polsce (Jan Dobraczyński, Artur Maria Swinarski, Adam Schaff; co do pierwszego z tych nazwisk – Krzysztof Tomasik w poszerzonym Gejerelu stwierdzał, że dowodzi to dużej dezorientacji służb).
(3) Udało mu się po części wyjaśnić, dlaczego nie można znaleźć teczek z „Hiacynta”. Otóż po 1989 roku odtajniono teczki SB, ale nie milicji. Dlatego teczki po „Hiacyncie” jeśli istnieją – a przekonanych, że istnieją jest wielu rozmówców Ryzińskiego (Selerowicz, Kisiel, ludzie z dawnych służb) – nie mogą zostać ujawnione. Oczywiście nasila to spekulacje, o których mówiłem już wyżej, tj. czy mogą dalej być w użyciu (operacyjnym bądź do szantażowania). Zdaniem Ryzińskiego, szczególne zainteresowanie tymi teczkami przejawiali politycy prawicowi (cytowany przezeń Ryszard Kalisz twierdzi, że po dojściu do władzy przez PiS w 2005 roku zbiór zastrzeżony został otwarty). W pewnym miejscu autor dodaje informację wręcz szokującą, a pozostawioną bez komentarza: działania milicji były kontynuowane przez policję do 1999 roku. Ale jakie konkretnie działania…?! (Tu wyobraziłem sobie, że gdy w 1999, miesiąc przed rozpoczęciem studiów na UJ, ogłosiłem recenzję książki w miesięczniku gej-les „Inaczej”, a w numerze kolejnym, dodajmy, ukazał się blok nt. Hiacynta, mogłem wejść w orbitę sekretnych zainteresowań policji…).
(4) Liczbę teczek zwykle szacowano na ok. 11000, taką liczbę podał między innymi prof. Mikołaj Kozakiewicz w liście do generała Czesława Kiszczaka. Ryziński dotarł do informacji, że podczas trzech edycji akcji „Hiacynt” wylegitymowano 14251 osób, choć nie wiadomo, ile na tej podstawie utworzono teczek. Oficjalnym celem była walka z przestępczością w tym środowisku jako „kryminogennym”. W 1987 roku po akcji zatrzymano 202 osoby za dokonanie przestępstw, do kolegiów skierowano 746 spraw, sfotografowano 640 osób, daktyloskopowano 875, na 48 h „do wyjaśnienia” zatrzymano 499 osób. Wiele z tych osób to była młodzież „na gigancie”, rozboje i kradzieże stanowiły tylko pewien procent „przestępstw” (odpowiednio: 7 i 141). Nie wiadomo wciąż, do czego miały służyć te teczki. Ryziński pyta: „Co się stało z teczkami przesłuchiwanych, skoro służyły one w znikomym stopniu do wykrywania zabójstw homoseksualistów czy do pozyskiwania informacji na temat środowiska?”.
(5) Powrócił Ryziński do Tadeusza Gorgola – do niedawna tajemniczej postaci w historii polskiej literatury gejowskiej. Takich autorów jest dwóch, napisali oni dość komplementarne powieści w latach 70., obie ukazały się jednak dopiero po transformacji ustrojowej. (O obu pisałem w swojej książce Queerowe subwersje). O Antonim Romanowiczu, autorze Nieznanego świata, wiemy, że książkę podpisał pseudonimem, kilka informacji padło w rozmowie Odetchnąć od udawania Krzysztofa Tomasika z autorem w ebookowym wznowieniu powieści – notabene pojawia się tam także i wątek Hiacynta: „Ja to opisuję, mnie też ciągali po komisariatach. Ktoś – nawet chyba wiem kto – zakapował i podał moje dane, ale szedłem w zaparte, pomógł mi papier z uczelni, że zbieram materiały, bo pisałem pracę magisterską z zakresu zagadnień patologii społecznej”. Powieść Romanowicza jest bowiem sfabularyzowanym niedoszłym doktoratem z politologii… Do teczek Gorgola przed Ryzińskim dotarł wcześniej Tomasik w poszerzonym wydaniu Gejerelu (2018) i zrekonstruował jego życiorys zresztą obszerniej (Ryziński nie odwołuje się do Tomasika). Ustalenia obu nakazały mi przeformułować moje wcześniejsze stwierdzenia. W przeciwieństwie do innych badaczy stawiałem tezę, że autor w istocie napisał Zakazaną miłość jako „powieść milicyjną”, w której powielił szereg milicyjnych stereotypów nt. mężczyzn homoseksualnych – dodajmy, że dokładnie tych samych, które odtworzył Ryziński na podstawie teczek… – ale też w narracji swojej uprzywilejował punkt widzenia władzy i milicji (w stopniu znacznie mocniejszym, dodajmy, niż Ciastoń i Domalewski w filmie), a nawet jako język gejów opisał… grypserę więzienną. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Dane Gorgola znajdują się w jednym z milicyjnych spisów mężczyzn homoseksualnych – tym z 1972 roku. Był on więc insiderem i był inwigilowany, przesłuchiwany i dwukrotnie siedział w więzieniu. I choć nie zmienia to faktu, że światopogląd jego powieści jest zgodny z linią władzy, jest milicyjny, to rzuca to inne światło na podmiot, który tę narrację wypowiada: raczej niż agent provocateur jest on ofiarą, postacią w zasadzie tragiczną, która zinterioryzowała homofobię tamtego systemu. Ofiarą, która siedziała w więzieniu, co może tłumaczy ową grypserę. Do pewnego czasu był także księdzem polskokatolickim (przypomnę, to odłam katolicyzmu, który mocno współpracował z władzami ludowymi). Ta znów informacja rzuca jakieś światło na scenę w Zakazanej miłości, w której ksiądz udziela ślubu parze mężczyzn – co wcześniej wiązałem z esbeckimi próbami ośmieszenia homoseksualności, podobnymi na przykład do słynnej fałszywki Jerzego Andrzejewskiego. Ryziński w swojej książce zdaje się w pewnym miejscu składać hołd czy robić ukłon w stronę Gorgola, dając kryptocytat, podejmując jego styl – jest to scena fabularyzowana, dzieje się w areszcie, gdzie siedzą podejrzani o szantażowanie gejów (Gorgol opisał takie postaci fikcyjne, Ryziński opisuje autentyczne, ale językiem Gorgola, tj. dokładnymi frazami z grypsery obecnymi w Zakazanej miłości). Gorzej, że w innym fabularyzowanym fragmencie u Ryzińskiego, opisującym z kolei pikietę, luj przemawia do ciot gwarą więzienną („się zadzwoni do pracy, poinformuje żonkę że nastawiasz w kiblach styję” – to ostatnie znaczy „dajesz dupy” w gwarze więziennej), a one ją rozumieją; przy czym nie wynika, aby autor-badacz w jakimś źródle wykrył informacje, że geje zwykli się posługiwać tym slangiem. Mam więc z tym chwytem pewien problem.
(6) Próba psychologicznego wyjaśnienia, dlaczego niektórzy z zatrzymanych donosili i nawet stawali się TW, jest w wykonaniu Ryzińskiego bardzo trafna. Jednocześnie oczywiście stanowi podjęcie, potwierdzenie, ale i pogłębienie i „userioznienie” (jeśli można tak powiedzieć) kampowego serio-żartu Witkowskiego, który w Lubiewie rzucił mimochodem na temat akcji „Hiacynt”: „[…] to cioty zaczęły na siebie nawzajem kablować obyczajówce jak dzikie, choć ci je tam poniewierali potwornie. Miały tę potrzebę opowiadania, zmyślania, co zwykle w obgadywaniu zaspokajały, a teraz znalazły uważniejszych słuchaczy”. Ryziński tłumaczy: w systemie, który ustami władzy definiuje jakąś klasę ludzi jako zdegenerowaną, odpad społeczny, gdy ta sama władza wyciąga rękę i przekonuje, że jednostka nawet tak zdefiniowana może się okazać przydatna społecznie, jakoś ważna, zaakceptowana, poczuć się częścią całości, człowiekiem, podmiotem, partnerem w rozmowach dla przedstawiciela władzy – to często daje takiej jednostce coś, czego nie może jej dać nikt inny. „– Taka osoba – mówi Konrad – po raz pierwszy w życiu przestaje się bać, czuje się bezpieczna, akceptowana i wręcz potrzebna. Czuje się częścią większej całości. Czuje, że coś znaczy i szybko zaczyna wierzyć, że faktycznie tak jest i że faktycznie postępuje słusznie. Nie jest już odmieńcem, zboczeńcem, wyrzutkiem społecznym, obrzydliwcem, grzesznikiem i ludzkim śmieciem. Staje się «jednym z nich», jednym z «prawdziwych facetów», kolegą, figurą, no dobrze, może i ciotą, ale męską! Ciotą szanowaną przez mężczyzn, przedstawicieli władzy!”. Przy czym trafił Ryziński i na takie historie w aktach, jak ta o mężczyźnie szantażowanym ujawnieniem przed żoną i w pracy – który zamiast się złamać, sam się ujawnił; inni zaś zatrzymani podczas „Hiacynta” kampowali i przeginali sytuację, przybierając na przykład nienaturalne pozy (łatwo sobie wyobrazić, jakie) do zdjęć czy żartując między sobą i z milicjantów. Warto przy tej okazji przypomnieć zapomniany już dziś materiał nt. „Hiacynta”, jaki dla pisma „Gejzer” przygotowali Krzysztof Garwatowski i Artur Cezar Krasicki na początku XXI wieku. Obok podstawowych informacji i relacji świadków w tonie serio zamieścili cykl zdjęć pt. Noc długich pałek, gdzie – jeśli się nie mylę – współczesnych modeli przebrano w mundury i wyposażono w groteskowo długie tytułowe pałki, inni modele zaś na półnagich ciałach demonstrowali napis (najprawdopodobniej namalowany zresztą szminką) „ZOMO” w erotycznych pozach, wyginając ciała ku „oprawcom”. Tytuł oczywiście czyni aluzję do nazistowskiego mordu, więc nie unika traumatycznego czy okrutnego aspektu wydarzenia, a tym zestawieniem dokonuje hiperboli, choć „heroikomicznej”, ale też przypomnijmy, że „noc długich noży” była zwalczeniem wroga we własnym obozie, co może prowokacyjnie sugerować podniecenie milicjantów stosujących przemoc. Odgrywanie scenariuszy z historycznymi oprawcami (inkwizycja, gestapowcy) jest notabene jedną ze strategii S/M, tyle że stosowaną zwykle serio. Oto klasycznie kampowe przepracowanie opresji i traumy!
(7) Ważne jest wreszcie zdemitologizowanie sprawy wniosku z 2007 roku aktywistów gejowskich, Szymona Niemca i Jacka Adlera, do IPN-u o przeprowadzenie śledztwa w sprawie akcji „Hiacynt” jako zbrodni komunistycznej. IPN wówczas odmówił. Do tej pory w środowisku przedstawiano tę odmowę jako przejaw homofobii prawicy, historyków w ogóle, a przede wszystkim samego IPN-u; nie gasły też plotki o tym, że komuś „ważnemu” musi zależeć, aby akta się nie znalazły, śledztwa nie było. W tym duchu pisał między innymi Krzysztof Tomasik i Andrzej Selerowicz. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. IPN do wniosku podszedł zgodnie z procedurami i wszczął wstępne śledztwo, które jednak doprowadziło do odmowy. Odmowa ta była napisana jednak w taki sposób, że doprowadziła aktywistów i środowisko do furii: stwierdzała bowiem, że IPN ściga zbrodnie popełnione przez Służbę Bezpieczeństwa, nie zaś kryminalne, którymi zajmowała się milicja; skoro więc akcję prowadziła milicja, to była ona legalna; nadto homoseksualność nie była „działalnością przeciwko państwu komunistycznemu” (akurat nad tym ówczesne władze jednak deliberowały). Brzmi fatalnie. Mimowolnie (być może) powiela kalkę łączącą homoseksualność z przestępczością. Najpewniej zabrakło odrobiny empatii, ponieważ – jak dowodzi Ryziński – jest to argumentacja zgodna z obowiązującymi procedurami, a prokurator prowadząca rozpoznanie naprawdę się przyłożyła (sam IPN zaś był Ryzińskiemu bardzo pomocny i tu, i przy projekcie Foucault). Po konsultacji z prof. Moniką Płatek Ryziński wespół z tą znamienitą prawniczką doszli do wniosku, że – niestety – wniosek aktywistów był źle napisany (pisali go sami, nie pomagał żaden prawnik). Dodajmy, że jako główny poszkodowany wystąpił wówczas znany aktywista gejowski Waldemar Zboralski (także jeden z głównych bohaterów książki Selerowicza – zaś dziś gwiazda mediów Tadeusza Rydzyka jako „nawrócony z homoseksualizmu”) – Ryziński odtworzył rozliczne meandry jego drogi życiowej, wśród których jest i ten, że po inicjalnych odmowach Zboralski został TW „Stanisław”. W kategoriach IPN-owskich niespecjalnie więc nadawał się na „dobrą ofiarę”. „Z punktu widzenia prawa prokurator zrobiła wszystko, co do niej należało. Natomiast to nie zmienia faktu, że napisała złe uzasadnienie, bo stwierdziła, że nie było naruszeń, a trzeba było powiedzieć, że niedopuszczalne jest ukrywanie tego typu działań za parawanem prawa. Minimum tego, co powinna była zrobić prokuratura, to przyznanie, że działania tego typu oznaczają, że władza zachowywała się niewłaściwie” – podsumowała Płatek. To bardzo cenny aspekt dochodzenia Ryzińskiego.
*
Próbując finalnego bilansu: Ryzinski wykonał bardzo dużą i dobrą pracę dokumentacyjną. Lepszego źródła informacji o akcji „Hiacynt” nie ma. Temat nie jest wszakże zamknięty. Natomiast co do poetyzmów Apolla – szczęśliwie przegrał z Marsjaszem.
Piotr Sobolczyk
Piotr Seweryn Rosół
Archiwum plotek zamiast „różowych kartotek”. Jakiej przeszłości potrzebują polskie „elgiebety”?
Na monografię tak niesławnej, jak legendarnej akcji „Hiacynt” z pewnością czekaliśmy zbyt długo, a zarazem zbyt niecierpliwie. I nie jest wykluczone, a nawet jest wysoce prawdopodobne, że z tej oto przyczyny Remigiusza Ryzińskiego Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów, pragnąc tymże oczekiwaniom wyjść naprzeciw (przynajmniej w jawnych zamierzeniach, tudzież wydawniczych zapowiedziach jako „pierwszy tak kompletny i wnikliwy opis akcji”), nieoczekiwanie uświadamia nam, że jeszcze sobie poczekamy albo i – co gorsza, że się już chyba nie doczekamy.
„Chyba”, „prawdopodobnie”, „niewykluczone”…, po które sięgam tu raz empatycznie, raz ironicznie (jak i po inne – bliskie tej literaturze – środki wyrazu, czasem też metodę, by także na jej polu – tym skuteczniej – oddalić się od jej dorobku), to słowa kluczowe dotychczasowej twórczości filozofującego reportażysty. A właściwie powiedzieć trzeba odwrotnie, tylko nie wiadomo jak i z tej niemocy sam język się zabawia, a na koniec – słusznie zresztą – podpowiada „raportującego filozofa”. Czyli bardziej pana od raportów (przytaczanych niemal in extenso i wypełniających niemal całą książkę) niż od reportażu (nawet w jego autorskiej wersji z wyraźną, jeśli nie całkowitą, przewagą fiction nad non-fiction, nadto obficie okraszaną filozoficznymi sentencjami, w stylu: „Miłość, jeśli jest, bywa wszystkim” [H 223][i]). Niestety, nie wszystko wybacza. Ale i nie wyklucza, że filozof niedocieczonego wątku mógłby wziąć za dobrą radę, znaną mu zapewne sentencję filozofa zwięzłości i logiki: „o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. Bo dociekanie, jeśli traci wątek, bywa niczym. Nawet gdy milczenie, jak w tej sprawie, wcale nie jest wymowniejsze od mowy.
1
Gdyby jednak chodziło jedynie o lekkie, a niechby i głębokie rozczarowanie, które zazwyczaj pojawia się wskutek nadmiernych, ale długo niezaspokojonych oczekiwań. Zwłaszcza gdy autor zamiast je powściągnąć siłą wyważonych argumentów, rozciągnął ponad miarę, z zupełnie nieprawdopodobną biegłością naginając fakty do prawdopodobnie bezwiednie przyjętej przez siebie tezy. Gdyby nawet chodziło wyłącznie o to, że same te oczekiwania – co też doprawdy nierzadko się zdarza – zdążyły już na tyle ukształtować samo wydarzenie w jego zmitologizowanej wersji i to na długo zanim doczekało się swojego „pierwszego tak kompletnego i wnikliwego opisu”, że tenże z kolei nie zdołał tej wersji się przeciwstawić. I to nie tylko z powodu niedostatków wiedzy, której nie zgłębił i w sumie nie poszerzył, czy też wszechstronnej analizy, której nie zastosował do materiałów zgromadzonych wysiłkiem nielicznych poprzedników, lecz przede wszystkim z nadmiaru własnych, oryginalnych mistyfikacji. To jeszcze – mimo wszystko – nic wielkiego by się nie stało.
Owszem, praca Ryzińskiego nie wytrzymuje nawet najbardziej wyrozumiałej krytyki historycznej. Ale zgodzimy się chyba, że wcale mieć nie musiała, a nawet przypuszczalnie nie miała takich ambicji. Raz jako rutynowa praca popularnonaukowa, a dwa jako przedziwna hybryda, łącząca całkiem zgrabny literacki reportaż z rozwlekłym raportem o niewystarczającym zasobie bądź zawartości źródeł. Wprawdzie z pominięciem refleksji o ich wartości, stopniu czy zakresie wiarygodności, ale jakby na otarcie łez, ze szczególnym uwzględnieniem ich wymiaru materialnego (jakim np. flamastrem i na jakim papierze, a też co, gdzie i kiedy zostało podkreślone, a jakim skreślone [H 43–45]) oraz bieżącej lokalizacji („Notatki z legitymowania i zatrzymywania homoseksualistów zostały przekazane do pokoju numer 38, a zatrzymanych przesłuchiwano w pokoju numer 40 (świetlica)” [H 184]). A nawet samych – malowniczo nakreślonych, a i odpowiednio zdramatyzowanych – okoliczności, w których przyszło niestrudzonemu poszukiwaczowi zaginionych kartotek wreszcie się z nimi (no, niezupełnie z nimi) zapoznawać: „Jest rano, ale temperatura nagle skoczyła i robi się gorąco. Po weryfikacji wjeżdżam windą na szóste piętro, jeszcze kontrola i wreszcie siadam przy maleńkim biurku w sekretariacie” [H 267]; „Wchodzą tu też inni ludzie. Gra radio z rozrywkową stacją muzyczną, panuje straszny harmider, a jedna z pań ma katar i nieustannie pociąga nosem (w pandemii!)” [H 268].
Ten nadmiar zdawałoby się nikomu niepotrzebnych i na dobrą sprawę nic do sprawy niewnoszących konkretów, pojawiający się z braku tych, na które tu wszyscy (łącznie z autorem) czekamy, ale doczekać się nie doczekamy, przytłacza jednak – jak sądzę – zupełnie nieprzypadkowo. Gdyż – równie precyzyjnie rzecz ujmując – ma zastąpić nieobecne lub obecne w sposób niezadowalający, zarówno ilościowo, jak i jakościowo (nawet dla samego odkrywcy), i dlatego też w jego ujęciu coraz wyraźniej fikcyjne, coraz bardziej mityczne – archiwum. Jednakże rozbuchana forma – wbrew intencjom Ryzińskiego – nie pozwala zapomnieć o niedoborze treści, bo choć przedmioty zostają tu dookreślone aż do granic czytelniczej wytrzymałości, same stają się bezprzedmiotowe, gdy główny przedmiot zainteresowania, który miały jedynie wspierać, stopniowo zanika pod ich naporem. Tak wreszcie dramat poszukiwań zamienia się w komedię pomyłek.
Skoro jednak celem tej pracy raczej nie była analiza i interpretacja wydarzenia widniejącego w tytule, ani – szerzej – stosunku (władz) PRL-u wobec homoseksualistów, którego wydarzenie to – pewnie z braku innych – stało się wyraźnym symbolem (na co z kolei mogłoby wskazywać rozwinięcie tytułu). Skoro tym celem – odkrytym dopiero na drodze eliminacji – widocznie było upowszechnienie pamięci o pierwszym (wydarzeniu) oraz na tę okoliczność także przypomnienie drugiego (stosunku), to i na tym polu – przyznać trzeba od razu – ponosi Ryziński dotkliwą porażkę. A tego akurat darować mu ani zapomnieć się nie da.
A to dlatego, że przyszłość społeczności LGBT+ w Polsce, zmuszonej dziś do konfrontacji z anachronicznymi i ahistorycznymi narracjami (w tym m.in. słynną „ideologią”, dla nielicznych w swej absurdalności, a jak kraj długi i szeroki prędzej w swej politycznej doniosłości), zależy teraz – jak sądzę – w niemałym stopniu właśnie od jej przeszłości. Nieprzypadkowo chyba (choć mniej więcej już od roku 2010) przeszłości stanowiącej temat numer jeden literatury trzeciej, post-emancypacyjnej fali, do której zresztą Ryziński jest zaliczany[ii] (ja bym go akurat nie zaliczył i jeszcze powiem dlaczego). Minąć musiały więc co najmniej dwie dekady neoliberalnego czasu zapomnienia, by jasnym się stało także dla mniejszości seksualnych, że walcząc o przyszłość, dłużej nie można pomijać przeszłości. Wobec tego – zanim miną kolejne dwa dziesięcioleci – warto zapytać, jakiej mianowicie przeszłości potrzebuje w Polsce przyszłość w ogóle, a w szczególe – jakiej przeszłości my, polskie „elgiebety”, potrzebujemy. W tym oto kontekście akcja „Hiacynt” (nie bez powodu fabularnie podjęta już w 2015 niezależnie przez dwóch autorów, w odmianie political albo historical fiction[iii]) jawi się nie tylko dla owej literatury „zwrotu historycznego”, ale przede wszystkim dla (od)zyskania pamięci LGBT+ niewątpliwie wydarzeniem kluczowym.
Zanim jednak przystąpimy do dania głównego, na przystawkę polecam właśnie wspomniane wyżej kryminały oraz jak dotąd najobszerniejszy zbiór obiegowych opinii w tej sprawie, zamieszczony w 1999 w miesięczniku „Inaczej” (dostępnym w całości w sieci)[iv], a na deser – jeśli tym się nie nasycimy – oczywiście thriller Piotra Domalewskiego[v]. Stąd bowiem – jak podejrzewam – sam Ryziński zaczerpnął wyraźne inspiracje dla właściwej mu skądinąd poetyki skandalu, sensacji, plotki… trochę też apokalipsy, trochę epifanii, aby podkręcić dramaturgię mozolnego rozwiązywania nierozwiązywalnej (jak się zawsze okazuje) detektywistycznej zagadki: „[…] kwerenda w tym zakresie nie przynosi wyników, nie odnaleziono nawet jego karty ewidencyjnej członka PZPR – tak jak gdyby dokumenty nie istniały lub zostały zniszczone” [H 237]; „Natychmiast, powołując się na prokuraturę, IPN i prowadzone przeze mnie badania naukowe, piszę więc do archiwum Policji z prośbą o wgląd do tych danych […]. Wniosek podpisuję pełnym tytułem naukowym oraz afiliacją akademicką. Dołączam pismo rektora. Staram się, żeby Policja nie miała szansy nie spełnić mej prośby” [H 267–268]. No cóż, tyle wysiłku na marne…
Toteż nie dziwi, że Hiacynt zaczyna się, jak wiele innych opowieści o ciotach czasów przedemancypacyjnych, schematem wiodącym od pikiety do morderstwa. I właściwie mógłby się na tym – dojrzałym literacko wstępie – zakończyć. Gdyż tak wzorcowo zarysowany świat starego, samotnego pedała oraz szukającego łatwego zarobku młodego, pięknego luja (wszystko na tle epoki, która sprawiała, że byli niejako na siebie skazani) ani nie zostanie w dalszej części znacząco pogłębiony, ani podważony. Dziwi natomiast, że ukazany tu zwięźle i subtelnie nastrój oczekiwania, niepewności, wreszcie grozy i okrucieństwa (to akurat już w makabrycznych szczegółach z oględzin miejsca zabójstwa i sekcji zwłok) utrzymuje się w galopującej hiperboli aż do samego końca. Nie zważając zbytnio na prezentowany równocześnie materiał źródłowy, który akurat tak spektakularnie tragicznej wersji wydarzeń zdecydowanie się opiera. Ulegając tedy poetyce fabularyzowanych wspomnień bądź całkiem fikcyjnych opowieści, sam ponadto – dla wzmożenia dramatyzacji – Ryziński fabularyzuje archiwum, zamieniając je w ten sposób niemal w fikcję. I dopiero ta ścisła zależność raportu-reportażu od rozmaitych konwencji literatury popularnej okazuje się w doraźnych, a zwłaszcza dalekosiężnych skutkach naprawdę dramatyczna.
Na przykład. O ile w powyższych kryminałach, opartych na kilku fantastycznych relacjach oraz sensacyjnych „odkryciach” prasowych, opublikowanych w powyższym miesięczniku, świetnie się sprawdza w roli osi intrygi niesprawdzalna w praktyce hipoteza jakoby służby III RP wciąż wykorzystywały materiały zgromadzone w czasie akcji „Hiacynt” do szantażu ukrytych homoseksualistów piastujących ważne funkcje państwowe, o tyle Ryziński naraża się wyłącznie na śmieszność, gdy wypowiedziami swych informatorów (których nie ma zwyczaju weryfikować czy choćby komentować, a zazwyczaj pozostawia w dwuznacznym zawieszeniu) wielokrotnie sugeruje takie oto działania służb [H 178, 192, 204, 277]; a nadto kończy swe dzieło (bo nie omawiane zagadnienie) właśnie taką, otwartą klamrą, zwiastującą chyba (jak w dobrym horrorze, jak też w zwykłym serialu), że właściwy ciąg dalszy dopiero nastąpi [H 283–284]. A dokładnie nastąpi po 70 latach od zakończenia postępowań dochodzeniowych, gdy materiały operacyjne „Hiacynt”, znajdujące się w komendach wojewódzkich, jak wynika z odpowiedzi Komendy Głównej Policji (a wynika nawet „wprost” – jak pisze adresat tej odpowiedzi, choć niestety jej nie przytacza), wreszcie będą mogły ujrzeć światło dzienne. A to na podstawie Ustawy o narodowym zasobie archiwalnym i archiwach. Tyle że chodzi tu wciąż jedynie „w domyśle” (jak sam zaznacza) o teczki osobowe, które z kolei także w domyśle stanowić mają dopiero te „różowe”. Prawdopodobieństwo, że znajdują się tam jakieś inne materiały (prócz spraw kryminalnych), które przecież znajdować się tam – zgodnie z prawem – nie mogą, gdyż nie powinny, nie jest może zupełnie zerowe. Ale tego ani ja, ani nawet Ryziński wiedzieć nie możemy, a czy wiedzy tej się doczekamy (choćby w następnym półwieczu) też całkiem pewne nie jest.
Wystawia się tedy badacz w swej badawczej kompromitacji na złośliwe komentarze, ale właściwie zasługuje na stanowczą dezaprobatę, ponieważ wspiera w ten sposób – krążące także i wokół tego tematu – rozmaite teorie spiskowe. Tym bardziej że z pełną świadomością poświęca całe dostępne mu instrumentarium logiczno-analityczne na rzecz jednego, dosyć taniego i już wyświechtanego instrumentu poetyki, a – co gorsza – także polityki podejrzeń. W rezultacie instrumentalnie traktuje zarówno swe źródła (archiwalia, wywiady, literaturę), jak i samą przeszłość, a raczej pamięć o niej, która pamięta tu bardziej samą siebie (własną historię) niż historyczne wydarzenie, którego dotąd była główną depozytariuszką.
A już całkiem wiarołomne wydać się musi to, że sam Ryziński – jak sądzę – w istocie nie daje wiary powielanym przez siebie, a mocno podejrzanym hipotezom, mimo że (a może właśnie dlatego) zamienia je gwałtem nachalnych powtórek w jakoby niebudzące podejrzeń ani dłużej nieznoszące sprzeciwu tezy. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się bowiem i tak, że niektóre z nich wspaniałomyślnie podaje w wątpliwość, zaprzęgając na tę okoliczność jakże celną argumentację. Jak w komentarzu do zeznań „świadka” (w tamtym czasie 8-latka) Szymona Niemca, który składane w IPN-ie przed Główną Komisją Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu „świadectwo” czerpie „osobiście” (można by dodać „osobliwie”) zarówno z „relacji prasowych, które pojawiały się w latach 1998 do chwili obecnej” (czyli do godziny 12:05, 5 grudnia 2007), jak i rozmów z „bezpośrednimi ofiarami” (personalia wszelako zachowując dla siebie), a przede wszystkim – jak się wydaje – z nieprzebranych zasobów własnej wyobraźni. Co wcale nie wyklucza ogromnego zainteresowania naszego autora jego (tj. Niemca) autorską wersją wydarzeń, niemniej jednak – po raz pierwszy, jak żadną inną w Hiacyncie, i od razu z ogromnym rozmachem – poddaną tu wnikliwej a krytycznej analizie.
Oto więc owoce zatrutego drzewa, zebrane drzewiej przez MO z domniemanego poduszczenia SB, już raz przetworzone na kompot przez SZN, a teraz przez RR na powidła, którymi sam się zajada, a i nam obejść się smakiem nie pozwala, choć właściwie pozwala, gdy czasem – i wcale nie z przesytu, jak my – jest zniesmaczony. Niniejszym składa na ręce Niemca reklamację, choć prędzej sam winien uderzyć się w pierś: „Kiszczak [w nieodnalezionym wywiadzie, na który Niemiec się powołuje – przyp. moje, P.S.R.] nie mógł powiedzieć jednak, że podpisał rozkaz, bo tego nie zrobił, co oczywiście nie wyklucza jego wpływu, ale formalnie w aktach nie występuje” [wszystkie występujące powyżej i poniżej w trzech akapitach cytaty przepisuję z: H 269–272]; „Milicjant, który robiłby zdjęcia wszystkim, nie wykonałby wyraźnego rozkazu, poza tym to nie miałoby sensu, nie mówiąc o generalnych kosztach. Z drugiej strony milicjant, zawsze niejako stoi na czatach, a najgorszą jego przewiną jest niedostrzeżenie sprawy – wykazuje więc niekiedy nadgorliwość, bo, a nuż, to czy tamto się jeszcze przyda”; „Różowego koloru [teczek] nie da się potwierdzić, bo dokumenty dotyczące «Hiacynta» są szare, a zeznań nigdzie nie ma. Jednak raczej trudno sobie wyobrazić, że w latach osiemdziesiątych ktoś farbowałby specjalnie papier – czy chociażby teczki – na różowo tylko dla gejów. Tu działa raczej imaginacja”; „Widziałem wiele dowodów z PRL, wiele dokumentów dotyczących homoseksualnych mężczyzn, ale nigdy nie zauważyłem, żeby w którymkolwiek z nich znajdował się jakiś szczególny znak. Nie da się wydrukować specjalnych dowodów dla gejów, a jeśli już chciałoby się ich jakoś oznaczyć, to można wbić pieczątkę lub oznaczyć różowym trójkątem, ale raczej nie «po cichu», tylko jednak całkiem oficjalnie. Taki dokument musiałby przetrwać, a nie słyszałem, aby ktoś go miał. Jeśli istniałby taki rozkaz – co jest możliwe, ale dokumentów na to nie ma – to z pewnością nikt by go nie ukrywał, musiałby być oficjalnie ujęty w pismach, a ludzie by o nim mówili. Milicjant nie mógł sam zdecydować, że w dowodzie osobistym bez uzasadnienia (czytaj – rozkazu) cokolwiek wbija, wpisuje czy zaznacza, bo zostałby wówczas prawdopodobnie pociągnięty do odpowiedzialności”.
No proszę, jedno przynajmniej jest pewne (w dodatku wiemy, czyja to zasługa). „Różowe kartoteki” wcale NIE były w kolorze różowym, wbrew może samonarzucającym się przypuszczeniom, a przede wszystkim poświadczeniu samego zeznającego, opartym na wiedzy aż trzech osób, w tym dwóch, które niestety „nie wyraziły zgody na podanie nazwisk”, i jednej, która 8 lat wcześniej wyraźnie temu zaprzeczyła[vi] (czego Ryziński nie bierze pod uwagę, choć w kolejnych akapitach nie tylko potwierdza, że z tą wypowiedzią, dostępną zresztą w sieci, zdążył się zaznajomić, ale i szeroko ją przytacza, nie stroniąc jednak od licznych a ważnych, jak to, pominięć). Mało tego – dowiadujemy się, że mimo wszystko NIE jest prawdą jakoby „niektóre ofiary miały zaznaczone w dowodach osobistych na ostatniej stronie literę «P» w słowie Polska, jako znak rozpoznawczy dla patroli milicyjnych” (i to znów na przekór pewności zeznającego – nie dość, że płynącej wprost z autopsji, to jeszcze wspartej na domniemanych słowach wymienionego wcześniej naocznego świadka, który swoją drogą również tym razem zdaje się nie pamiętać tejże oczywistej oczywistości). „P jak Polska, P jak Pedał” – puentuje pisarz (i póki co nie wiadomo, czy puentuje Pozytywnie czy Pejoratywnie), dopiero przygotowując prawdziwą polemikę, w której jednak ponownie pójdzie podeptanym pasażem, między innymi (patrz powyżej): P jak „Po cichu”, P jak (z) Pewnością, P jak Prawdopodobnie itp. Wprawdzie tym razem niektórych pociągnie do odpowiedzialności (za słowo), ale i to niezupełnie. Znaczy się owszem, ale tylko do pewnego stopnia, jako że właściwie – jak wiadomo – nic nigdy nie jest wykluczone.
Przyjrzyjmy się raz jeszcze: Kiszczak, owszem, nie mógł powiedzieć o czymś, czego nie zrobił (to prawda!), ale to oczywiście nie wyklucza, że mógłby to powiedzieć, gdyby tylko to zrobił, a co więcej – jeśli nawet tego nie zrobił, to wcale nie jest wykluczone, że to zrobił, ale tak, aby wyglądało tylko na to, że tego nie zrobił. Milicjant, owszem, nie robił zdjęć wszystkim (prawda!), ale z drugiej strony – choć nie było ku temu wyraźnego rozkazu, to mógł być przecież rozkaz niewyraźny, a już na pewno rozkaz niejako wewnętrzny. Nie było specjalnych dowodów osobistych dla homoseksualnych mężczyzn (to prawda!), jeśli jednak by istniały, na co dowodów nie ma, ale wciąż jest to co najmniej możliwe, chociaż może niezbyt wysoce prawdopodobne, to raczej miałyby jakąś pieczątkę lub różowy trójkąt, a nie broń Boże podkreślone (chyba, że przekreślone?) P w Polska (gdyż Polska, jak wiadomo, nie jest dla Pedałów, co książka niniejsza potwierdza, a właściwie pobudza i potęguje). Z kolei „różowe kartoteki” nie były różowe (prawda!) i co więcej – skoro tym razem autor nie może sobie nawet wyobrazić, że mogłyby być różowe, to w konsekwencji, jeśli ktoś wciąż utrzymuje, że były jednak różowe, a one nie tylko nie były, ale i być dla autorskiej wyobraźni nie mogły, to ten, co tak utrzymuje, po prostu konfabuluje.
Słowem, gdy mitotwórca zabiera się do obalania mitów, to wprawdzie ich nie potwierdza, ale prawdę mówiąc, wcale im też nie zaprzecza. Jedną ręką niby zamyka temat, uciekając się do instrumentarium naukowego (no, po prostu zdroworozsądkowego), ale już w tym samym, a najdalej następnym zdaniu, drugą ręką otwiera furtkę dla swego (a w założeniu zbiorowego) imaginarium. W metodzie, którą wybrał, musi być wiele szaleństwa, bo gdy ją nieco koryguje, to wnet się okazuje, że w tym szaleństwie jest (wciąż ta sama) metoda. Tak wyobraźnia bierze władzę nad rozumem, a plotki o archiwum zamieniają się w archiwum plotek. I to od razu w kilku znaczeniach. Bo raz zamiast „różowych kartotek” otrzymujemy – usankcjonowane niejako tytułem naukowym czy autorytetem pisma – te same, dotąd rozproszone, a tu już zebrane, plotki o ich istnieniu (ewentualnie spaleniu). A dwa – jak poniżej jeszcze przeczytamy – zupełnie zdumiewająca lektura istniejącego naprawdę archiwum, całkowicie mu się sprzeniewierzając, dokładnie odwracając po kolei wszystkie jego sensy, wydobywa z „niego” niewiele więcej (a nawet nieco mniej) ponad krążące od dawna plotki w zakresie przyczyn, przebiegu czy skutków akcji „Hiacynt”. Gdy więc prawda częściej bywa pomijana niż przywoływana, nic dziwnego, że w jej miejsce wnet pojawia się plotka: „[…] nie mogę nic powiedzieć z pewnością, więc słucham plotek i wierzę im” [Dz 75]. Ale i to nie jest jeszcze największym problemem.
Biorąc jednak, mimo wszystko, za dowód powyższe zdolności oddzielania ziarna od plew, sądzę, że Ryziński wbrew powtarzanym sugestiom, wcale na sądzi, aby trzy dekady po lustracji, w dobie zaawansowanych technik inwigilacji, ale też w czasach radykalnej jak by nie było (w stosunku do PRL-u) zmiany w społecznym postrzeganiu osób homoseksualnych, legendarne „różowe teczki” odgrywać wciąż mogły jakąś zakulisową, polityczno-biznesową rolę. Tyle że również nieujawnione, ale w przeciwieństwie do nich na pewno istniejące, przesłanki jego własnej praktyki pisarskiej, nie pozostawiają mu większego wyboru. Czego nie można powiedzieć o czytelniku, który – wbrew intencjom autora – zamiast trwogi w obliczu bezmiaru homoseksualnej konspiracji oraz bezkresu post-esbeckiej manipulacji na najwyższych szczeblach władzy (a starszy polityk, biznesmen, celebryta… może i własnej odroczonej, acz nieuchronnej dekonspiracji?) wzbudzić w sobie zdoła co najwyżej litość względem naiwności (nawet jeśli fałszywej) takiego (nawet jeśli tylko domniemanego) mitomana.
I właśnie w tym rozziewie pojawiającym się zamiast klasycznego splotu litości i trwogi, jak również w mniej klasycznym, a w jego wydaniu wręcz kuriozalnym mariażu raportu i reportażu, pamięci i historii, wiedzy i głupoty, nauki i wiary, mitu i rzeczywistości, PRL-u i III RP… (co tylko podkreślać będzie rażącą różnicę między zamysłem a rezultatem), odnajdziemy przyczynę wszystkich kolejnych potknięć, pomyłek i niezręczności (łagodnie rzecz ujmując i póki co niczego nie dodając). Ale trzeba od razu uczciwie dać do zrozumienia (nie składać, jak on, obietnic bez pokrycia), że na końcu także żadne katharsis nie nastąpi. Zbyt ściśle bowiem ten nielitościwie eklektyczny kompilator połączył to, co zazwyczaj rozdzielone (epoki, rejestry, języki, gatunki, dziedziny…) – aż w finale, dla odmiany, rozpada się to, co tradycyjnie było złączone – nawet na zasadzie przyciągania przeciwieństw, a na pewno związku przyczyny i skutku. I tak przyszłość, która nie potrafi tu zerwać ze swą przeszłością, nie tylko narzucając jej własne kategorie w opisie, a zwłaszcza w ocenie (co tylko do pewnego stopnia, jak zobaczymy, może być jeszcze zrozumiałe), ale nadto splatając się z nią aż do (i jakby dla) niepoznaki, w istocie narażą ją na niezrozumienie, by w konsekwencji – w sensie potocznym, więc niezupełnie freudowskim – przerobić pamięć na zapomnienie. Chyba nie takiej przyszłości się spodziewamy! Ani takiej przeszłości potrzebujemy!
Co prawda, mitotwórczy pisarz ten udowodnił już, że nie po to pochyla się nad wydarzeniami nieopowiedzianymi a obrosłymi legendami, jak to miało miejsce w Foucault w Warszawie, aby skonfrontować je (a potem ewentualnie siebie i nas) z odnalezionymi dowodami, lecz po to, by właśnie w braku (a może tylko z braku) dowodów odnaleźć całe bogactwo ich możliwych sensów[vii]. Na wstępie swej przygody z reportażem dał się tedy poznać od strony perwersyjnego dyskursu mitycznego, który w podkreślanej raz po raz niemożności dotarcia do źródeł, w świecie stwarzanym niemalże z niczego (wszak gatunek mitu zobowiązuje, a reportażu na tyle pojemnego, jakoś się przystosowuje), wywołać chce efekt prawdy, w dodatku poprzez poetykę uwodzenia, a więc tejże prawdy najdalsze przeciwieństwo. Następnie opowiedział nam wiele Dziwniejszą historię[viii], której równie ambitnym, a mniej może niemożliwym zadaniem było raz jeszcze opowiedzieć to, co już nieraz zostało opowiedziane (także przez samych bohaterów), tylko jakby inaczej. Tak mianowicie, aby i ona nabrała wymiaru mitycznego, a przynajmniej legendarnego. Ale dopiero Hiacynt połączy historię już opowiedzianą, choć wciąż legendarną, z historią jakoby nigdy nieopowiedzianą i czekającą dopiero na swą legendę (którą samże zwinnie rozwinie, ale i przy okazji zwinie), a jego przerażająca dziwność będzie bodaj jedynym dowodem na jego istnienie. W tym właśnie trybie, zamierzony splot okaże się rozziewem, a niezamierzony rozziew splotem.
Najdziwniejszą, jak sądzę, a nadto nigdy nieopowiedzianą historią pozostaje jednak ta zlepiona z wątków, które swobodnie, acz gromadnie przechodzą z książki na książkę i doprawdy nie wiedzieć czemu tam gdzie mogłyby wejść ze sobą w kontrapunktowy dialog, ożywczy spór rozbijający monolityczną interpretację, akurat zostają wyciszone lub zupełnie pominięte. Bo gdyby tylko Ryziński posłuchał swych bohaterów, ale i siebie samego z Dziwniejszej historii bądź Foucaulta w Warszawie, to Hiacynt wcale by mu się nie wydał taki dziwny (to znaczy niezwykły, przerażający, spektakularny…), a tak mało foucaultowski (bo np. oparty w całości na obalonej przez Francuza hipotezie represji). No, a przynajmniej nie byłby tak jednoznaczny…
Posłuchajmy zatem, czego sam, choć napisał, nie posłuchał: „Teczki budzą lęk i zażenowanie. Często wywołują też śmiech, bo esbeckie opisy «homoseksualnych orgii» wykorzystują język brukowy lub prawniczo-medyczny, gubiąc się często w niezrozumiałych dla składających raporty zwyczajach gejów. Nie są to zresztą żadne szczególne ekscesy. Listy, wspomnienia, fajfy. Trochę cytatów z języka ulicy” [Dz 169]. Lepiej bym tego nie ujął. Czemuż to więc w Hiacyncie z tego wszystkiego ostał się jeno lęk, a zabrakło zdrowego śmiechu (no, poza drwiną ze zdrowego rozsądku) czy choćby lekkiego zażenowania tym razem jakby zupełnie niedostrzeganą przezroczystością formy oraz bezbarwnością treści wciąż niezupełnie „różowych kartotek”? Choć niewątpliwie należy mu też oddać, że czasem groza oddaje tu pole absurdowi. A wówczas raportowane protokoły, które z natury swej nieuchronnie wydać się muszą mniej czy bardziej absurdalne (a to ze względu na nieprzystawalność urzędniczego języka do niezupełnie urzędniczej rzeczywistości) – dzięki zabawnym zestawieniom (ich tendencyjność będzie stałą i groźną tendencją) oraz innym chwytom komediowym samego autora wydają się tu zdecydowanie bardziej niż mniej absurdalne.
Tylko z czego śmieje się ten humorysta (i nas do śmiechu zachęca), jeśli nie z siebie samego odkrywającego w naiwnym zdumieniu śmieszność typową dla urzędniczej mowy (a może sam śmiechem-żartem się do tego przyznaje, gdy najśmieszniejsze bodaj fragmenty dotyczące obserwacji młodocianego Waldka w wysoce hermetycznej aluzji poprzedza historią miotanego sprzecznościami Go(r)gola)? A mógłby przecież zbadać, co w tym urzędniczym żargonie typowe w ogóle, a co tylko dla socrealistycznej (nowo)mowy, a może coś jeszcze dla tej, którą miał – zgodnie z tytułem swej pracy – opracować? Może byłoby mniej śmiesznie, ale też w rezultacie mniej strasznie.
W zamian, mając okazję zapoznać się również ze współczesnymi dokumentami w tej sprawie, stwierdza ze śmiertelną powagą, że „utrzymane są w urzędowym tonie i są analogiczne do tych, które pojawiały się w latach osiemdziesiątych i wcześniej” [H 269]. Tylko przyklasnąć takiemu śmiałemu odkryciu, nawet jeśli strona 269 (z 309, które liczy sobie jego dzieło) budzi pewną wątpliwość, czy późno istotnie lepiej niż wcale. Gdyż w stwierdzeniu tym, choć słusznie sam sobie zaprzecza, to na moje oko znów chyba potwierdza, że specjalny charakter historycznych materiałów niespecjalnie go interesuje. Tak czy inaczej, „za trzydzieści lat dokumenty te – jak przewiduje – będą wyglądać dokładnie jak te, które wytwarzano od lat pięćdziesiątych” [H 269]. Zatem ciesz się późny wnuku, ile tylko zdolny będziesz spojrzeć na nie równie łaskawym, co beztroskim okiem!
A jeśli nie są to jednak „żadne szczególne ekscesy”, to dlaczego detektyw w profesorskiej todze, idąc niejako śladem patroli strzegących porządku, za wszelką cenę szuka tego „ekscesu” po stronie zatrzymanych i przesłuchiwanych? A idąc z kolei „szlakiem hańby” – od pikiety do kryminału (do których sprowadza, tak samo jak władza, wiele bogatsze przecież, a mniej przestępcze żywoty ówczesnych ciot), szuka tego (a przy tym szkoda, że nie tego samego, jak w filmie Piotra Domalewskiego) „ekscesu” po stronie patrolujących i przesłuchujących? Zamiast pogodzić się z prozaiczną codziennością tych pierwszych (ale też nie wtłaczać ich zgodnie z duchem emancypacyjnego dyskursu, a na przekór przedemancypacyjnej epoce, w uniwersalną „normalność”). A także przystać na pozbawioną większych emocji i celniejszych myśli rutynę działań tych drugich – czasem tylko w nadziei na awans, metodą „kopiuj-wklej” i siłą wyobraźni – mnożących byty ponad miarę, czego efektem zupełnie (nie)stworzone historie. Sam zresztą raz zauważa, że „jak to często bywa z czynnikiem ludzkim, wkradały się w nie często błędy i nadużycia, albo po prostu fantazja” [H 163] – ale to „nie” oznacza tu wyłącznie… symbole sygnatur używanych w pracy SB. Chyba zbyt wąsko jak na zakres możliwych błędów, nadużyć, a zwłaszcza fantazji, której i jemu nie brakuje, a u innych jakoś jej nie zauważa.
Dlaczego wreszcie zgromadzony materiał dowodowy poraża naszego pisarza „homofobicznym” językiem, podczas gdy – zgodnie z rzeczywistością – zamiast trwogi znowuż wzbudzać winien raczej litość względem skrupulatnej urzędniczej nieporadności, właściwiej chyba wszystkim czasom i okolicznościom? A tu w dodatku, na tle języka epoki (i nie tylko, jak błędnie zakłada nasz moralista, wyjątkowo nieoświeconego w tej materii PRL-u), a co więcej, również w użyciu sympatyków i sojuszników sprawy, a nawet samych zainteresowanych, doprawdy teczki te zadziwiać powinny swą względną neutralnością[ix]. A z drugiej strony, skoro czasem zdarza się im, obok „języka prawniczo-medycznego”, kopiować także „język brukowy”, dlaczego to nasz subtelny stylista nie wykazuje się jeśli nie fascynacją, to przynajmniej ciekawością wobec poszukiwanej skądinąd przez siebie – a tu po prostu zasłyszanej i przepisanej przez innych (dla niego jednak niewiarygodnych) – gwary środowiskowej, bez której opowieści te tracą wiele ze swej niepowtarzalności?
Dlaczego tym razem – bardziej zgodnie z literą niż duchem Foucaulta – uznaje nasz jednostronnie podejrzliwy filozof, że skoro „uzyskiwanie informacji czy też zachęta do mówienia nie jest poszukiwaniem prawdy, lecz przymusem do wyznania: „«Pokaż mi to, co chcę zobaczyć», lub «powiedz to, co chcę usłyszeć»” [H 142–143], to żadnej już innej prawdy (poza esbecką) nie uzyskamy w tym, co „zobaczone i usłyszane”, nawet jeśli wyda nam się to cokolwiek bliskie „pokazanemu i opowiedzianemu” gdzie indziej bez żadnej, prócz sobie tylko właściwej, zachęty. Jak gdyby Foucault dla Ryzińskiego znajdował zastosowanie (i to bezwzględne) wyłącznie w odniesieniu do „różowych teczek”, a nie miał już żadnego dla „różowego języka”. Niewykluczone więc, a nawet wielce prawdopodobne, że w konsekwencji znów jednej stronie zostaje przypisana represja (myśli, słowa, uczynków i zaniedbań), a drugiej wolna wola, a przynajmniej zewnętrznie tylko zniewolona pełna wewnętrzna swoboda. Zamiast obu naraz wyłaniająca się zewsząd i produkująca także naszą wolność („elgiebete” czy nie) wiedza-władza, nieuchwytna dlatego, że właśnie w nas, tak na powierzchni, jak w głębi, czy tego chce autor, czy nie, zawsze już (i na zawsze) zakotwiczona.
Dlatego – jak sądzę – dzieje się tak, a nie inaczej, że zacytowane tu (kilka akapitów wyżej) zupełnie przytomne uwagi (a kilka takich egzotycznych kwiatów znajdziemy rozsianych w całym dziele Ryzińskiego), tam w tekście zaledwie akapit niżej znajdują dla siebie (i dla nas niestety też) zupełnie szaloną puentę: „Jest tak, jakby wszystko, co złe, łączył dodatkowo epitet: «homo». Jak gdyby «homo» było źródłem tego, co złe” [Dz 169]. Hm… Homo… Jak gdyby… A jest niewątpliwie tak, że Ryziński założył sobie tę puentę (chyba my też wstępnie ją sobie zakładamy) zanim w ogóle pojawił się w archiwum IPN-u i tak się do niej przywiązał, że nie zauważa nawet wyraźnie przeczących jej źródeł oraz – to najdziwniejsze – własnych przemyśleń (przynajmniej w Dziwniejszej historii, bo w Hiacyncie już ich mniej).
Nie znajdując tedy wystarczająco napastliwych słów, tudzież obraźliwych treści w teczkach (gdyż tam ich po prostu nie ma, co my nawet zauważymy, nie mając nawet okazji zajrzenie do archiwum, a bazując wyłącznie na szerokiej i drobiazgowej relacji autora), zadowolić się musi przywołaniem „szokujących” sformułowań w rodzaju „zboczony popęd płciowy”, „zboczenie” albo „dewiacja”, które w istocie odzwierciedlają jedynie stan ówczesnej wiedzy. A co za tym idzie – używanego, wówczas przezroczystego (na ile w ogóle być może, dziś wiemy, że nigdy nie jest) języka naukowego, a przynajmniej na tle innych, uchodzącego za takiego. W przeciwieństwie do negatywnie nacechowanych „ohydnych zwyrodnialców” czy „moralnej degeneracji”, obecnych chociażby na łamach ówczesnej prasy[x]. Idąc za taką anachroniczną i ahistoryczną aberracją, także i samym działaczom gejowskim z lat 90. mógłby nasz purysta zarzucić „homofobię”, gdy mówią na przykład o „skłonnościach” czy „upodobaniach homoseksualnych” [I 6, 8], a nie „orientacji” czy „tożsamości”. Tego jednak nie robi. Świadomy chyba ograniczeń swej metody, a może – mimo wszystko (mimo wykazanych wyżej oraz jeszcze wcześniej, prawie pięć lata temu, odstępstw od doktryny hołubionego skądinąd Foucaulta) – pomny jego nieograniczonych wypływów nad Wisłą (i nie tylko w Warszawie). Nie dość jednak, że takich chwastów (wyżej wyrwanych na chybił trafił) co niemiara w tym nieplewionym ogrodzie, to jeszcze wszystkie przypięte jak kwiatki do kożucha.
Nieuczciwość tak niewybrednego jak niezręcznego po(d)stawienia wszakże ważnej i od dawna niecierpiącej zwłoki sprawy polega jednak przede wszystkim na tym, że zamiast po bożemu umieszczać cudze słowa w cudzysłowie, raportujący różne tajne/poufne raporty/skrypty, co bardziej klasyczne artykuły, raczej mniej niż bardziej powszechne spisy i insze wypełnione bądź nie formularze, Ryziński dokonuje rozleglej parafrazy, cudzysłów konsekwentnie rezerwując jedynie dla owych „szokujących” sformułowań. Gdy sam stwierdza, że „całość rekonstruuje, cytując oba teksty” [H 111], a cytatów nie zaznacza, bo taka „rekonstrukcja” do niczego wszak nie zobowiązuje, to ma co prawda na myśli dwa reportaże Sławoja Kopki Hiacynt i Grupa największego ryzyka, ale czy oby przypadkowo nie wskazuje na dwa zasadnicze teksty obecne w całości jego Hiacynta, również rekonstruowane w grupie zmiksowanych cytatów bez ryzyka ich rozpoznania. Do tego stopnia, że czytelnik – zagubiony w podwójnie szyfrowanym kodzie, tworzącym naturalnie wytarty bądź sztucznie zatarty palimpsest, a co za tym idzie, w dwóch jednak odległych epokach (nie dla autora, który zarówno biograficznie, jak i mentalnie jedną nogą tkwi w PRL-u) – ma chyba prawo w końcu zapytać, ile jest Ryzińskiego w Ryzińskim (jego mowy w jego piśmie), a ile „Hiacynta” (historycznej akcji o tym kryptonimie) w dzisiejszym jego Hiacyncie. I czy rozwiązaniem tychże dylematów, a też rozwianiem tychże frustracji nie byłoby opublikowanie źródeł w całości (tych zwłaszcza po raz pierwszy parafrazowanych) – w wydaniu krytycznym, bez parafrazy. No, ale wówczas niewiele zostałoby Ryzińskiego w Ryzińskim, a „Hiacynt” wciąż nie miałby swojego Hiacynta.
No, może jeszcze jedno słowo (cudze, rzecz jasna, i w parafrazie) z Dziwniejszej historii przeciwko mowie oskarżycielskiej Hiacynta: „O teczkach Keller nie wiedział, ale nie jest zdziwiony. Domyśla się, że na wiele osób zbierano materiały, na te mniej znane i wielkie figury – po równo. Oraz dodaje, że to może i słusznie, skoro w środowisku było dużo patologii” [Dz 180]. Doprawdy niesłychane! Nawet tego „kosmopolitycznego” Marka, „kochanka wielkich tego świata”[xi] (m.in. Jerzego Andrzejewskiego), w latach 80. dawno już poza granicami PRL-u (i czyżby właśnie dlatego?), nie opuszcza świadomość (chyba powszechna, z wyjątkiem Ryzińskiego), że „w okresie powojennym służby policyjne większości państw europejskich prowadziły rejestr osób homoseksualnych i polska MO nie była w tej materii żadnym wyjątkiem” (jak bez zdziwienia i zbędnych domysłów przyznają również redaktorzy „Inaczej” [I 6]).
I my pewnie nie będziemy zdziwieni choć nie wiemy, ale już się chyba domyślamy, dlaczego autor nie zdobył się choćby na pobieżne porównanie PRL-u z innymi krajami europejskimi pod względem sytuacji homoseksualistów, wszak pod wieloma względami, jeszcze w latach 70., wypadłoby ono raczej na korzyść tego pierwszego[xii]. A to akurat zachwiałoby całą konstrukcją Hiacynta, opartą na fundamencie nieweryfikowanych (a w części nieweryfikowalnych) przypuszczeń o niespotykanym jakoby charakterze oraz wymiarze milicyjnych czy esbeckich represji przeprowadzonych na niespotykaną dotąd skalę. Trudniej natomiast zrozumieć, dlaczego słowa innego świadka (występującego pod pseudonimem L.) wydają się znów chyba zbyt dziwne, by wziąć je pod uwagę w Hiacyncie – niechby i nawet jako wyjątek potwierdzający regułę homogenicznej wizji: „w PRL-u żadnych dramatów nikt nie miał z powodu praktykowanego homoseksualizmu. Kawiarnie były pełne, pikiety jeszcze gwarniejsze. Istniały długo trwające małżeństwa ciotowskie. Ciekawe życie towarzyskie […]. Nie było żadnych homoseksualnych ofiar tamtego reżymu. Było natomiast parę leniwych, pijanych, rozhisteryzowanych ciot, które wiecznie miały problemy z milicją za chuligaństwo lub różne nielegalne machlojki” [Dz 206]. Co na to Ryziński? „Przeszłość mija – komentuje – nie zostawiając żadnych resentymentów. Czasem jeszcze pamięta się coś miłego, przyjemnego, ale co do brutalnej prawdy, niewiele chce się powiedzieć” [Dz 205]. No tak, czasy młodości zawsze się dobrze wspomina… ale żadne dobre wspomnienia Ryzińskiego akurat nie interesują.
A co z tą „patologią”, podnoszoną przez Kellera i L., a gdzie indziej także przez innych „ciepłych braci”[xiii] (którą można by zbadać choćby jako wątek poboczny, jeśli nie narzucający się, w sprawie mającej przecież liczne wątki kryminalne)? Zupełnie nic. A raczej, wiele znaczący brak zainteresowania. Jasne jest bowiem, że w nakreślonym tu czarno-białym obrazie, skonstruowanym wokół wyraźnej opozycji (zwłaszcza moralnej) homo i hetero, w idealnym wyobrażeniu niewinności ofiar i zbrodniczości władzy, doprawdy nie ma miejsca na żadne odcienie szarości. Z jednej strony więc wiele miejsca poświęcić musi adwokat diabła obronie tych spośród homoseksualistów, którzy weszli w konflikt z prawem, albo też – przeciwnie – zaprzedali swą duszę władzy (np. jako TW), zwłaszcza jeśli z własnej, nieprzymuszonej woli (a wzbija się przy okazji chyba już na wyżyny swej poezji): „Bo taka osoba żyła w ukryciu za długo, za bardzo doświadczyła biedy i upokorzenia, za długo się bała i teraz, kiedy pojawia się możliwość zmiany, to bardzo jej pragnie, a moralność zanika […]. Osoba, której wmówiono, że jest śmieciem społecznym, że jej życie nic nie znaczy, że jej tożsamość to ujma na honorze, grzech, choroba – taka osoba zrobi wszystko, żeby ktoś, a nawet ktokolwiek, przez chwilę się z nią liczył, traktował jak człowieka, przyjął do siebie, zaoferował tolerancyjną dłoń […]. Niekiedy osoba zwerbowana do współpracy działała nie tylko chętnie, ale wyjątkowo okrutnie. Osoby, które padają ofiarami przemocy, mogą bowiem z łatwością przerodzić się w oprawców w sprawach analogicznych” [H 169–171]. Z drugiej jednak strony, skoro nie ma w tej sprawie żadnych (pozaliterackich) oskarżycieli posiłkowych (trudno uwierzyć, a trudniej jeszcze zrozumieć, że formalnie jedynym pokrzywdzonym mógł być Waldemar Zboralski, choć i on niezupełnie, gdyż zeznań formalnie nie złożył, w zamian przesyłając do Komisji IPN-u kopię wywiadu ze sobą oraz swoje artykuły, a w trakcie dochodzenia żadne z wymienionych przez niego przestępstw nie znalazło potwierdzenia), to sam Ryziński, posiłkując się okruchami z pustego niemalże archiwum (wiemy już „jak”, a teraz dowiemy się więcej jeszcze „czym”), wchodzi tu ochoczo w buty prokuratora. Może bez większych sukcesów, ale odmówić mu zapału czy inwencji (albo wręcz mówić, że przelewa z pustego w próżne) z pewnością nie sposób, gdyż właśnie z niczego wytoczy najcięższe działa. I nie całkiem na marne jako że swoje akurat osiągnie.
Ale co zrobi na przykład z faktem, że środowisko było ponadprzeciętnie „kryminogenne”, jak wielokrotnie stwierdzają milicyjne raporty, a nawet sam – przypomnijmy – sceną zabójstwa Stanisława Dzieduszyckiego, którego los stał się wszak symbolem losów Innych (w) PRL-u, otwiera (i właściwie zamyka) swojego Hiacynta? Tu, dla odmiany, temat wprawdzie podejmuje, tyle że na wspak, dążąc za wszelką cenę do jego odwrócenia i w konsekwencji niezrozumienia. Trudno bowiem zaprzeczyć (no, ale od czego mamy Ryzińskiego?), że środowisko owszem było „kryminogenne” (ale – uwaga – nie znaczy to w żadnej mierze „kryminalne”, jak gwałtem próbuje niby z raportów, a im właśnie na przekór, wyczytać raportujący filozof), a więc „sprzyjające popełnianiu przestępstw”, a nie „przestępcze”. Nie dość zresztą, że nagminnie – a jak sądzę celowo – podstawia jedno pod drugie, to jeszcze samą kryminalistykę przedstawia jako w praktyce stosowaną medycynę, na przykład gdy zarzuca pewnemu magistrowi, że ten „pisząc o «kryminogenności» homoseksualizmu, zapomina – lub nie wie – że już od 1973 roku nie był on uznawany za dewiację” [H 99]. Jakby uznanie bądź nie za dewiację przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (jeszcze później także przez WHO) miało być motywacją bądź nie dla Milicji Obywatelskiej PRL-u do zajęcia się bądź nie „kryminogennością” (pardon, „kryminalnością”) polskiego środowiska homoseksualnego, a właściwie decydującym argumentem na rzecz jej (bo chyba nie jego) istnienia bądź nie.
Jasne, że trzeba też wziąć pod uwagę siłę stereotypów, które rzutować mogą nawet na zebrane dane (jak na opinie i wiedzę), ale to nie prowadzi chyba do wniosku, że należy te dane w całości odrzucić. A odcinając się w ogóle od tego, co jest w teczkach, żadnych z nich wniosków wyciągnąć już nie sposób. Natomiast, owszem, wyjaśnić dodatkowo wypada, czego w nich nie ma i nadto dlaczego. Skąd tak wysokie (a i tak zaniżone) statystyki przestępstw dokonywanych przeciwko życiu, zdrowiu i mieniu homoseksualistów, połączone z niską wykrywalnością sprawców, a można podejrzewać, że jeszcze niższym odsetkiem zgłoszeń. Mianowicie (to zresztą żadne odkrycie) raz stąd, że czasy, w jakich przyszło im żyć, zmuszały do „życia w szafie”, wskutek czego spektrum poszukiwania seksu i/lub miłości było mocno ograniczone, jednocześnie pociągając za sobą nieograniczone zagrożenia ze strony wykorzystujących taką sytuację przestępców (choćby żuli na pikiecie). A dwa, właśnie dlatego, że z „szafy” jeszcze nie wyszli, to wystawieni byli na różnego rodzaju groźby i szantaże, gdy strach przed uwidocznieniem swej tożsamości okazywał się silniejszy od przemocy, której doświadczali, powstrzymując równocześnie przed jej ujawnieniem. Słowem, im bardziej wykluczeni z polis, tym mniej także zadomowieni w oikos. Gdy nieobecni na scenie, siłą rzeczą, tyleż poszukujący, co poszukiwani za kulisami.
I właśnie w kontekście „kryminogenności” środowiska stwierdza się w dokumentach wyraźnie i wielokrotnie, że homoseksualiści wcale nie są „przestępcami” (jak z kolei wyraźnie i wielokrotnie stwierdza nasz autor), lecz „ofiarami przestępstw”. No, ale raporty sobie, Ryziński sobie. Na przykład – raport: „Homoseksualiści sami dość rzadko dokonują przestępstw […] w porównaniu z osobami nie wykazującymi tego zboczenia, homoseksualiści jako potencjalni sprawcy przestępstw, nie przedstawiają większego zagrożenia dla stanu bezpieczeństwa i porządku” [H 47]; Ryziński: „Milicjanci z akcji «Hiacynt» byli przekonani, że fakt bycia homo oznacza fakt bycia przestępcą. Bez względu na logikę działali zatem tak, jakby bycie homoseksualistą oznaczało przynależność – z wyboru, z chęci, z decyzji – do grupy przestępczej” [H 207][xiv]. W rezultacie, to nie raporty, lecz ich perwersyjna lektura Innych nieodmiennie zamienia w Winnych. A wcale przy tym nie jest tajemnicą, po co nasz pisarz w ogóle do teczek zagląda, gdy ma już gotowy, gdzie indziej wyrobiony pogląd, którego zachwiać nic teraz nie zdoła.
To, że homoseksualiści są ofiarami, a nie sprawcami trudno wykrywalnych przestępstw, staje się głównym powodem akcji „Hiacynt”, a to z kolei dla autora, rzecz jasna, oznaczać może jedynie, że „grano kartą ochrony środowiska, do której potrzebna była jego inwigilacja” [H 205]. Także gdy idzie o inne oficjalne przyczyny (przede wszystkim AIDS), jak również sam przebieg akcji, raportujący (mimo wszystko, tylko po co?) z założenia odmawia raportom jakiejkolwiek, tj. choćby śladowej wiarygodności, w zamian proponując teorie alternatywne (by nie powiedzieć znów spiskowe). Z jednym wyjątkiem, gdy „odkrywa” najważniejszy dla siebie, ale i swoją drogą rzeczywiście istotny, „nieoficjalny” – jak twierdzi – powód akcji, który znajduje się… w tychże raportach (a dokładnie w skrypcie KG MO „Zabójstwa i rozboje w środowisku homoseksualistów (lata 1976–1985)”, s. 60): „przedsięwzięcia operacyjne to przede wszystkim wykorzystanie poufnych osobowych źródeł informacji. […] Tajnych współpracowników i osoby zaufane winno się pozyskiwać tak pośród samych homoseksualistów, jak i prostytutek homoseksualnych” [H 34]. Oto i tajemnica poliszynela, nadto dla jej rewelatora wzięta za jedyny cel całej akcji, a nie jedną z jej metod.
Zobaczmy inne (i wcale nie te najbardziej fantastyczne). „Jak zawsze w takich sytuacjach – pisze – potrzebna była propaganda sukcesu”, mająca uzasadnić kontrolę środowiska „na masową skalę już od śmierci Stalina”, jako że jeden ze świadków „dobrze pamięta, że któryś ze starszych kolegów tak mu powiedział” [H 45–46]. Zatem gdy „sytuacja znów była napięta i znów potrzebny był kozioł ofiarny” (gdzie indziej nie stroni nawet od analogii z kampanią antysemicką Marca ‘68), to właśnie „gejów się oficjalnie niszczy, a po cichu wykorzystuje”, a w międzyczasie „służby nie próżnują, tworząc kolejne spisy i inwentarze”. Dlatego „łatwo dziś stwierdzić nie tylko ciągłą obecność tego tematu, którą liczyć można w dekadach, lecz także ogromne nim zainteresowanie” [H 45–47]. No cóż, łatwo stwierdzić, trudniej udowodnić.
Oto więc ściśle tajne działania służb (którym np. zaprzeczał rzecznik rządu Jerzy Urban pytany przez zagranicznych dziennikarzy) mają być jednocześnie „propagandą sukcesu”? No dobrze. W takim razie gdzie dla tej niejawnej propagandy (chyba pierwszej takiej w historii) szukać przykładów „oficjalnego niszczenia gejów”, skoro autor żadnych nie podaje (chociaż jeden mógłby – dość absurdalnej „sprawy” Andrzejewskiego), w zamian snując wiele domysłów o „wykorzystywaniu po cichu”, na co dowodów – siłą rzeczy – jak na lekarstwo? Nie wiadomo, to niech i tak zostanie. Czemu natomiast – powtarzające się wciąż w wewnętrznych raportach (ostatnie z roku ‘88) – apele o lepsze rozpracowanie środowiska poprzez większą infiltrację, wzmożenie kontroli, skoordynowanie działań operacyjnych, stworzenie prawdziwej ewidencji etc., a także same spisy znanych w dużej mierze skądinąd homoseksualistów, wciąż te same, przepisywane z jednego opracowania do drugiego (w sumie 4 na przestrzeni 30 lat), więc całkiem pobieżne, przypadkowe (daleko mniej „powszechne” niż próbuje się nam wmówić), nie dają autorowi podstawy, by sądzić, że zainteresowanie to nie było – jak chce – „ogromne”, lecz przeciwnie – może nie znikome, ale jednak całkiem przeciętne? Owszem, władza ta – jak wiadomo – chciała wiedzieć i kontrolować wszystko, ale – jak wynika z akt – w odniesieniu do mniejszości seksualnych (nawet bez porównania z szeroko rozumianą opozycją czy klerem) jej działania akurat były tyleż niekonsekwentne, co nieudolne, a w związku z tym opiniujący ich efekty uważali za wysoce niewystarczające.
To wszystko (i wiele więcej), dla głęboko sięgającego pod powierzchnię zjawisk filozofa, oznacza mimo wszystko, że „w powojennej historii Polski obie służby (MO i SB) miały homoseksualistów pod ciągłą kontrolą”, a na dowód w przypisie dodatkowo przytacza słowa pewnego belgijskiego kapitana nawiązującego do pewnego porzekadła, przytoczone następnie przez Guy Hocquenghema w Pragnieniu homoseksualnym (nie zdradzając przy tym, że ten cytat ma taką wielostopniową filiację): „[…] nie ma dobrej policji bez archiwów, w materii homoseksualizmu nabiera pełniejszego znaczenia […]” [H 76]. Jakiego? Z pewnością innego w przysłowiu, innego dla cytującego i uzupełniającego przysłowie kapitana, jeszcze innego (i to zdecydowanie!) dla Hocquenghema cytującego przysłowie wraz z uzupełnieniem kapitana, a na końcu – jak już wiemy – całkiem konkretnego dla Ryzińskiego, wyrywającego cytat z kontekstu, bez zbędnego wnikania w jego rozmaite sensy czy wikłania się w rozproszone źródła. I my nie wchodźmy może w szczegóły, tylko zapamiętajmy tę wielopoziomową strukturę o zacierającym się, coraz bardziej anonimowym pochodzeniu oraz zmiennym, a wręcz dowolnie nadawanym znaczeniu, tak charakterystyczną dla plotki, która z kolei – jak się już zdążyliśmy zorientować jest tak charakterystyczna dla tego Hiacynta i w ogóle całego dzieła pełnego zasłyszanych tu i tam, a podanych z drugiej czy trzeciej ręki parafraz.
No, ale największą chyba mistyfikacją wydać się musi opis przebiegu akcji, a zwłaszcza poruszana w nim raz po raz kwestia przemocy i oporu, czy szerzej –jak to Ryziński ujmuje w Posłowiu – owych „archiwalnych akt, poświadczających okrucieństwo organów państwowych PRL” oraz obecnego i tu w myśl zasady „gdzie jest terror, jest i opór”, nawet jeśli w pełni „nie wybrzmiał i zginął w cieniu tamtej wielkiej rewolucji [Solidarności – przyp. moje, P.S.R.]” [H 285]. Już sama okładka (więc to celowy zabieg bardziej niż niedopatrzenie, również ze strony wydawnictwa), z zamieszczonym zdjęciem z demonstracji anarchistycznej z roku ‘90 (więc bez żadnego związku z opowiadanym wydarzeniem, co zresztą już szczegółowo opisał zbulwersowany Wojciech Szot na FB), z jednej strony sugeruje brutalne represje i przemoc służb, a z drugiej zaciekły opór niewinnych ofiar. Mimo że akcja „Hiacynt” – także w świetle szeroko parafrazowanych źródeł oraz zgodnej opinii świadków (przytoczonych przez samego autora) – tych akurat elementów była pozbawiona. To jednak całkiem odpowiedni wstęp do nadużyć i manipulacji, których świadomie dopuszcza się Ryziński.
„Niemiec twierdzi, że niektóre osoby były bite. Żaden ze świadków nie potwierdza jednak tej tezy (*poza heterykiem z relacji Zdziśka), co zważywszy na domniemaną liczbę przesłuchiwanych mężczyzn, nie musi wyczerpywać zbioru. Z pewnością rozkaz nie zakładał przemocy, ale to wcale nie musi oznaczać, że do niej nie dochodziło, zwłaszcza że rozkazy zezwalały na wyposażenie w pałki, kajdanki i środki obezwładniające” [H 271]. Znamy już tę metodę. Z pewnością nie… ale to wcale nie musi oznaczać, że nie… bo jednak niewykluczone, że tak… No, zwłaszcza, że twierdzi tak – przypomnijmy – „świadek”, który w roku wydarzeń miał 8 lat. Pozostali milczą albo zaprzeczają. A było ich – jak wylicza autor (też nie wiadomo, na jakiej zasadzie) – łącznie 14 251 osób wylegitymowanych „w ciągu całej trzyletniej akcji «Hiacynt»” [H 211], czyli – powiedzmy jednak inaczej – w ciągu trzykrotnie powtarzanej akcji „Hiacynt” w latach 1985–87, trwającej za każdym razem 2 dni.
Nie było przemocy, ale oczywiście przemoc nie była niemożliwa, a nawet była całkiem możliwa, gdyż „milicjanci byli przygotowani na każdą ewentualność. Raport zastrzega: «Wszyscy biorący udział w akcji wyposażeni będą w broń, pałki, kajdanki i środki obezwładniające»” [H 184]. Ponadto pewien dziennikarz „pamięta, że w czasie odprawy milicjanci używali inwektyw: pedały, cioty, ale potem, w czasie samej akcji, już nie, wręcz przeciwnie – kulturalnie, w tonie przyjaznym, nawet poufałym” [H 118]. Nieładnie! Jedynym przykładem przemocy, do którego udało się dotrzeć autorowi, okazują się trzęsące nogi przerażonego ojca jednego ze świadków w czasie wizyty milicjantów w jego domu [H 190]. Ale, dla tego (i może każdego) ucznia Gombrowicza (zaraz obok Foucaulta) jasnym też być powinno, że primo, tak jak w Kosmosie, tej „innej przygodzie dziwniejszej”, którą – jak widać – nie tylko w tytule zainspirował się autor Dziwniejszej historii, właśnie z ubóstwa znaków pozornego bezsensu powstaje bogactwo struktury świata sensów. A secundo, dzieje się czasem i tak jak w Zbrodni z premedytacją, która tym bardziej się dokonuje, im mniej się dokonała, gdyż nie tylko dokonać się miała, ale i wszystko wskazuje na to, że powinna. „Hiacynt” byłby zatem zbrodnią doskonałą, która śladów żadnych nie zostawiła, sprawców ukryła, a jeszcze ofiary do milczenia zmusiła. Wskutek czego Hiacynt Remigiusza Ryzińskiego stać się mógł najwyżej jej najdoskonalszym literackim powtórzeniem, które jednak – w inscenizacji swych przypuszczeń i spekulacji – sprawia, że ta pierwsza (jeśli wciąż ma być pierwsza, co właśnie pewne nie jest) dłużej nie będzie już doskonała.
Nie było przemocy, i chyba w związku z tym – nie było również wobec niej oporu. „Każdy grzecznie czeka na swoją kolej. Czemu tu tak spokojnie? Kopka wyjaśnia: «Zdają sobie sprawę, że po kilku godzinach wyjdą stąd, nierzadko uzyskawszy kilka nowych adresów od znajomych w korytarzu»” [H 114]. Tyle Sławoj Kopka, przywołany już dwukrotnie dziennikarz, tu w artykule Grupa największego ryzyka albo Hiacynt (trzeba sprawdzić, bo to oczywiście parafraza bez dokładnej lokalizacji cytatu). Ale Ryziński inaczej: „Dobrze ktoś wywęszył, jaka metoda na geja jest najlepsza. Gdyby tam były pobicia, areszty, naciski, to nic by to nie dało. Nie krzykiem więc i nie biciem, a jedynie samą groźbą ewentualnej przemocy. A geje rozumieją, że tak trzeba. Łudzą się, że może to rzeczywiście dla ich dobra. Każdy chce przecież żyć” [H 114]. Czytaj „przeżyć”? Nawiasem mówiąc, tyle razy ten moralista zarzucał władzy (tej konkretnej, a także tej dyskursywnej), że „patologizuje”, „wiktymizuje” czy też „kryminalizuje” środowisko, a tu po raz kolejny właśnie od niego dowiadujemy się, że gej to idealna ofiara, jak gdzie indziej również, że idealny konfident oraz… idealny mitoman.
A przecież nawet w tych słowach Kopki, jak również w całym rozdziale Łowy, gdy poszukamy, to jednak znajdziemy zarzewie oporu, tyle że daleko wykraczające poza dominujący tu schemat władzy i opozycji, akcji i reakcji, przemocy i obrony… a w związku z tym zamiast ten ogień rozniecić, autor gasi go w zarodku: „I chociaż z perspektywy czasu było to koszmarne, wówczas odchodziło pełno wygłupów i nikt się tym specjalnie nie martwił. – Przy zdjęciach też było zabawnie. Postawiłem kołnierz od kożuszka i pozowałem jak aktor, a oni te fotki pstrykali, zupełnie się nie przejmując. To był mój okres hippisowski, miałem długie włosy, gęsty czarny wąs. Ten kołnierz to była moja taka jakby etola” [H 153]. Wygłupy, zabawa, parodia, przegięcie, może performans, może happening… a nie zabraknie też nowych znajomości w korytarzu oraz „flaszeczki w kożuszku”, umilających oczekiwanie na przesłuchanie. I choć na końcu z tego wszystkiego (i pewnie wielu podobnych relacji) pozostać ma w Hiacyncie koszmarne wrażenie, to na razie „śmiechom nie było końca” [H 152]. Czy nie otwiera się tu zupełnie inna perspektywa dla zupełnie innego rodzaju oporu, który znawca „opowieści o wolności i pożądaniu”[xv] akurat mógłby wziąć pod uwagę, a nawet opisać za Deleuze’em jako strategię masochistyczną, a więc taką, która w skrupulatnym wypełnianiu nakazów Prawa znajduje sposób na jego ośmieszenie, a w rezultacie obalenie? Czy taka perspektywa nie prowadzi w finale do dekonstrukcji kategorii „homoseksualistów w PRL-u” albo „PRL-u wobec homoseksualistów”, a pozwala zaistnieć im w zupełnie nowy sposób – w otwartości, różnorodności, wielopostaciowości na kształt amorficznej wspólnoty, której praktyki życia codziennego stają się od razu rewolucyjne? Transgresja bowiem, jak wiemy, jedynie umacnia prawo, a dopiero przewrotny „opór bez oporu” zdolny jest naprawdę go unieważnić. Może więc warto zbadać, na ile akcja „Hiacynt” zintegrowała środowisko, z konieczności zachęciła do coming outu, jedynej wszak siły bezsilnych (skutecznie wytrącającej broń z rąk władzy), zapoczątkowała drogę wiodącą od „szlaku hańby” do parady równości – i nie dlatego, że miała być „ścieżką zdrowia” (bo nie była)? Czy rzeczywiście, jak chce autor, wymierzona została przeciwko rodzącym się gejowskim inicjatywom, które przecież dążyły do legalnego zarejestrowania, a nadto miały częściowo podobne jak ona cele (np. walka z AIDS i przestępczością)? A może przeciwnie i może paradoksalnie – stała się dla nich bardziej katalizatorem niż hamulcowym?
*
To wszystko napisałem, ma się rozumieć, nie po to, by jakkolwiek usprawiedliwiać akcję „Hiacynt”, z pewnością bezprawną nawet w świetle prawa obowiązującego w PRL-u, czego Ryziński niestety nie zdołał rzetelnie udowodnić. Choć muszę też uczciwie przyznać – i to z niejakim przerażeniem – że efekt uboczny lektury Hiacynta, niepożądany także przez samego autora, który go wytworzył równie zdumiewającą, perwersyjnie przewrotną lekturą swych źródeł, skłaniać może do jeszcze „innej dziwniejszej przygody”, absurdalnej skądinąd obrony racji strony przeciwnej, tylko na zasadzie sprzeciwu wobec groteskowo wręcz krzywego zwierciadła, w jakim Ryziński przedstawił te źródła, ale i całą epokę. To wszystko, co napisałem, przeciwnie, po to, by zrozumieć logikę, język, wyobraźnię tamtej władzy oraz poddane jej w takiej czy innej mierze, życie codzienne i niecodzienne środowiska homoseksualnego.
Aby akcji „Hiacynt” za wszelką cenę nie demonizować, a oporu wobec niej nie heroizować, lecz umieścić po prostu we właściwym jej kontekście, toutes proportions gardées. Aby nie pogrążyła się aż do zaniku w gąszczu teorii spiskowych, tych różnych niewykluczonych możliwości. Aby nie zatraciła swej istotnej różnicy w fałszywym podobieństwie „różowych trójkątów”, „teczek na gejów”, „stanu wojennego dla gejów”…. Ale by się z nią po prostu, jaka by nie była, najpierw skonfrontować, potem też pogodzić. Podobnie jak z „PRL-em wobec homoseksualistów”, będącym tu także odpryskiem PRL-u jako takiego, przedstawianego całkiem na przekór nowszym podręcznikom, które opowiadają o „całkiem zwyczajnym kraju”, o „historii Polski bez martyrologii”[xvi]. Z pewnością nie był on dla mniejszości seksualnych rajem, zapewne – jak w komentarzu do listów wysłanych do „Biuletynu” – wydają się tu „zagubieni i bardzo samotni”, ale czy rzeczywiście „czują, że są obiektem wzmożonej kontroli”, czy rzeczywiście „rozumieją, że kraj, w którym żyją, chce im zgotować piekło”? [H 216]. A może dopiero ten historyk swoją historią im je zgotował? W poszukiwaniu mitu założycielskiego polskich „elgiebetów”, w odpowiedzi na nasze niecierpliwe oczekiwania, poszedł niestety utartą ścieżką czarno-białego schematu, w którym – jako się rzekło i pokazało – zabrakło miejsca na odcienie szarości, ale paradoksalnie nie starczyło go również ani na różowy ani tym bardziej na fioletowy.
2
Potrzebny był jednak ten reportaż-raport wcale nie po to, by kanonizując znaną legendę kosztem mniej znanych apokryfów, odłożyć na święte nigdy pracę analityczną, krytyczną, temat wyczerpującą. Ani nie po to, by zawłaszczając parafrazą skromne zbiory tekstów źródłowych, w ogóle podać w wątpliwość zasadność jej późniejszego, a odtąd zawsze już niewczesnego powstania. Albowiem jego główna zaleta objawi się nam dopiero gdy w zrazu atrakcyjnej, wręcz uwodzącej formie (choć wielka szkoda, że wnet się demaskującej w nadmiarze efekciarskich chwytów, znużeniu niezamierzonych powtórek czy też natłoku zbędnych detali) rozpoznamy stopniowe, całkiem nieanalityczne i niekrytyczne wyczerpanie samego tematu. A co ważniejsze, zakładanego tu bodaj mimowolnie, arcypolskiego, tj. romantyczno-martyrologicznego modelu pamięci zbiorowej, który akurat w odniesieniu do niemniej polskiej wspólnoty LGBT+ nie zdoła już – jak sądzę – spełnić pokładanych w nim nadziei. Czego on sam – raport-reportaż – świadectwem jest najwymowniejszym, a przy tym i pewnie przez to na wskroś przełomowym, gdyż właśnie dla odchodzącej na naszych oczach epoki zupełnie typowym.
Jeśli jednak nadzieja nie ma umrzeć ostatnia, to wraz z pożegnaniem roku 2021 (a więc już 32 po „końcu” bądź „przyspieszeniu” historii, co się lokalnie tłumaczy w obu wypadkach kresem ustanawiającego tenże wzorzec pamięci paradygmatu romantycznego, choć przecież wiadomo szczególnie dziś, że i to nie do końca), należy wreszcie pogrzebać nadzieję starą, łudzącą się perspektywą harmonijnego, koncyliacyjnego wpisania małej opowieści mniejszościowej w ramy wielkiej historii większościowej. Co prócz licznych niedogodności opowiadania jej bez końca wyłącznie na prawach biało-heterycko-męsko-centrycznego pseudo-uniwersalizmu oznaczać musiało de facto wrogie przejęcie – nie trudno chyba zgadnąć której przez którą.
Nie o to rzecz jasna idzie, by „pamięć mniejszą” (tworzoną na wzór „literatury mniejszej” Deleuze’a i Guattariego w obrębie pamięci oficjalnej) znów zepchnąć na margines dominującej historiografii, a tym samym głównego nurtu dziejów, ale o to, by w niej odnaleźć możliwość politycznego zakwestionowania status quo wykluczających narracji, dzięki niej rozsadzić od środka system twardych, zhierarchizowanych tożsamości, na nowo zorientować (a nie tylko poruszyć) mapę, zdeterioryzować (a nie tylko oswoić) terytorium. Słowem, drażnić i irytować władzę, rozproszyć i zdestabilizować wiedzę, wprowadzać nieprzezroczystość tam, gdzie wszystko wydaje się oczywiste.
„Pogrzebać” to zresztą odpowiednie rzeczy dane słowo, gdyż – jak wiadomo – polska pamięć zbiorowa istnieje o tyle, o ile rytuał Dziadów w niekończącym się powrocie zombie-bohaterów pozostaje wciąż (wraz z nimi) niepogrzebany. Gombrowicz obnażający tę „mszę narodową”, odprawianą dla nieboszczyków zawsze kosztem współczesnych, pisał – jak pamiętamy: „Do cholery z tymi geniuszami! Cóż mnie obchodzi Mickiewicz”. Dziś – zwłaszcza z perspektywy queer (choć także – bo to nie to samo – mniejszościowych polityk tożsamościowych, ale i powszechnej heteronormy) – należałoby w końcu wykrzyczeć „precz z tymi dziadami. A kysz. A kysz” (a Mickiewicza akurat oszczędzić, naturalnie jako poetę queerującego).
Bo czy nie za dużo już tych męczenników spraw najwyższych, zawsze przegranych a zawsze niepokonanych, moralnie zwycięskich dlatego, że niemoralnie zwyciężonych? Czy nie czas już na „inne historie, dziwniejsze”, ponad dialektyką pana i niewolnika, w poprzek dychotomii kata i ofiary, na przekór konfliktom władzy i opozycji? Zwłaszcza że takie historie im bardziej powszechne były w życiu, tym bardziej w pamięci są zapomniane i „dziwniejsze” wydać się teraz muszą właśnie w swej zwyczajności – ani tragicznej, ani komicznej. A Hiacynt niewątpliwie mógłby być jedną z nich, gdyż jego największa tajemnica skrywa się na samej powierzchni zdarzeń i błędem było Ryzińskiego szukać jej w jakieś sugerowanej wciąż i wciąż odraczanej głębi, w potędze niewyjawionych sekretów.
O ile więc dokładnie dziesięć lat temu, z wielkim entuzjazmem, chociaż i pewną obawą, przywitałem śmiały gest Piotra Siekluckiego, który w inscenizacji Lubiewa przywołał kultową dla owej dziadowsko-wampirycznej pamięci scenę z Popiołu i diamentu Wajdy (ów nieśmiertelny, zawsze otwarty bar-grób, niewypite kieliszki wódki-płonący ogień wiecznej pamięci, odmawiany bez końca apel poległych-wzywanie martwych na ratunek żywych, a właściwie oddanie żywych w służbę martwym; a zrobił to po to, aby wprowadzić kuchennymi schodami do narodowego panteonu zmarłe na AIDS PRL-owskie cioty), o tyle dziś wiem już, że podobne gesty (w zamierzeniu mające poszerzać horyzont pamięci zbiorowej o zjawiska dotąd z niej wykluczone, lecz jedynie poprzez afirmację powszechnie przyjętych wartości, uznanie wspólnotowych mitów) albo w finale zostają znów ze wstrętem odtrącone, albo zaprzęgnięte do tym mocniejszego ugruntowania z gruntu obcej im przecież wizji przeszłości.
Albowiem w dobie „wojen nowoczesnych plemion” (w Polsce tocznych ze szczególną zapalczywością o pamięć) nie wystarczy już zuchwale wtargnąć na obszar zarezerwowany dla ofiar składanych od XIX wieku na ołtarzu wciąż tych samych narodowo-katolickich świętości w tym samym rytuale śmierci i zmartwychwstania, nawet jeśli tym razem w całkiem nowej, przewrotnej roli „świętych przeklętych, przegiętych świętych”[xvii], będącej dalekim echem Proustowskiej „przeklętej rasy” oraz Świętego Geneta przeistoczenia niskiego we wzniosłe. Problem bowiem polega na tym, że świętość polska z natury swej (to znaczy z kultury, historii) od razu jawi się przeklęta, jako że pamięć zbiorowa u samych źródeł, z wiadomych przyczyn braku niezależnego państwa, przybrała charakter antypaństwowy. Skoro więc podziemna antysystemowość stała się konstytutywnym elementem pamięci oficjalnej, to żadna nieoficjalna przeciw-pamięć już jej na tym polu nie przebije, a jej całkiem odmienna przewrotność, inny rodzaj i wymiar oporu – zamiast się przebić do mainstreamu wnet zostaną przezeń oswojone. W rezultacie, dosyć już chyba opowiedziano nam historii świętych, a zarazem przeklętych albo przeklętych, a zarazem świętych. Zbyt mało natomiast naprawdę przegiętych.
Hiacynt Ryzińskiego jest tego najlepszym dowodem, gdyż – z jednej strony zanurzony w świecie Lubiewa (w takim stopniu, w jakim parafrazuje także język ciot epoki przedemancypacyjnej), z drugiej zaś poddany wymogom heteronormatywnej, heroiczno-ofiarniczej logiki gloria victis, w przeciwieństwie do Siekluckiego (a też samego Witkowskiego) – całkowicie neutralizuje subwersywny potencjał historii, którą chce nam opowiedzieć, a równocześnie, chcąc nie chcąc, ujawnia jej całkowite nieprzystawanie do narzuconych tu przez siebie, a w ogóle to przez tradycyjne, hurrapatriotyczne, godnościowe narracje, fałszywie uniwersalistycznych kategorii.
Aby uniknąć podobnych nieporozumień, w roku 2022 chwycić wypada się nadziei nowej, odrzucającej martwy kompromis wsparty na tanatycznym modelu upamiętniania, na rzecz ożywczej (zresztą dla obu stron) praktyki podtrzymywania witalistycznego (w tym także erotycznego) konfliktu, dzięki zachowaniu – a nawet nieustannemu uwypuklaniu – nieredukowalnej skądinąd różnicy. Tym bardziej że materiały akcji „Hiacynt”, gdy je umieścić na tle całego Gejerelu[xviii] (a więc podstawowego dla tejże akcji kontekstu, nie wiedzieć czemu w ogóle przez Ryzińskiego nieuwzględnionego), dostarczają aż nadto argumentów dla (od)budowania pamięci mniejszej, zdolnej nie tyle uzupełnić, ile zdestabilizować dotychczasową. Czego niezwykle ważnym – gdyż właśnie „dezorientującym”, a nie „integrującym” – zwiastunem okazały się wydane w tym samym, przełomowym (chcę wierzyć) roku Dezorientacje[xix].
Tymczasem przeszkodą wcale nie było to, że „wnikliwe studia nad całością dostępnego materiału źródłowego wymagałyby poświęcenia kilku lat pracy historyka”[xx] – jak pisał w 2003 Paweł Kurpios (a to ze względu na znaczne rozproszenie dokumentacji, bynajmniej nie jej szczególną obfitość). Wszak trzeba wierzyć, że historyków gotowych do najwyższych poświęceń nie brakowało. Jedynie szkopuł w tym, że sam materiał zdawał się owych poświęceń z jakichś powodów niegodzien, o czym świadczy wydłużająca się od lat lista biorących go pod lupę w IPN-ie po to tylko, by wnet porzucić z żalem (jak sądzić można na podstawie więcej niż skromnego dorobku w tym zakresie). Jednakże o wiele większym zmartwieniem – niż skromna zawartość odnalezionych teczek ograniczająca się często do podstawowych danych znanych skądinąd homoseksualistów czy dostępnych także gdzie indziej, naukowych opracowań zagadnienia – w istocie okazało się to, że podobnego poświęcenia, ani nawet podstawowego warsztatu historyka, nie wymagały równie rozproszone, a znacznie obfitsze (gdyż niczym nie skrępowane) dywagacje nad „całością” niedostępnego, a być może w ogóle nieistniejącego materiału znanego od dawna pod nazwą „różowych kartotek” (tj. istniejącego wyłącznie dzięki swej czasowej niedostępności, ale teraz coraz bardziej prawdopodobnej nieobecności).
Paradoks dotąd polegał więc na tym – jak pisał Tomasik w 2012 – że akcja „Hiacynt”, która „zdążyła się stać swego rodzaju symbolem traktowania homoseksualistów w PRL-u, tak naprawdę nigdy nie została porządnie zbadana, opisana i bardzo niewiele wiadomo na jej temat […]. W efekcie wciąż obracamy się raczej w kręgu domysłów i spekulacji niż faktów”[xxi]. Ale odtąd polega na tym, że owe domysły i spekulacje, zebrane i zamienione w fakty „archiwum plotek” Hiacynta, stały się jej jedyną prawdą i niezwykle trudnym, a wręcz niemożliwym będzie zadaniem odnaleźć dla niej inną. Jedno jest pewne. Jeśli ma być nie tylko symbolem traktowania homoseksualistów w PRL-u, lecz także emancypacyjnym mitem założycielskim wspólnoty polskich „elgiebetów”, nie może być pisana językiem jej obcym (heteronormatywnej pamięci bądź przeciw-pamięci, na jedno wychodzi), lecz jeszcze pewnie przez jakiś czas „językiem różowym”, a najlepiej, i najszybciej jak się da, „językiem fioletowym”.
Jak Hiacynt na okładce daje nieswoje zdjęcie przemocy i oporu (wskutek czego dodać też musi wnętrze okładki różowe – jakby na przekór czarno-białej zawartości), tak Dezorientacje graficznie i merytorycznie są jednolicie fioletowe. A w tym zawiera się już cała między nimi różnica. Pierwszy wciąż chce epatować przemocą, sensacją, skandalem, a uwodzić występną seksualnością, więc krzyczy, kusi, prowokuje, wiedząc, że niewiele ma do zaoferowania. Drugie (a liczba mnoga nie jest tu przypadkowa) zrazu przyciągają spokojem głębokiej duchowości, by raz po raz wybuchać prawdziwą różnorodnością (orientacji, tożsamości, poetyk, gatunków etc., etc.). Pierwszy sytuuje się wciąż po stronie „literatury mniejszości seksualnych” i jej patrona Tadeusza Boya-Żeleńskiego, również szeroko sięgającego po plotkę. Drugie poszukują „literatury przewrotnej”, mającej wielu ojców i wiele matek, których byśmy o to nawet nie podejrzewali. Czy zatem dla naszej przeszłości (a zarazem przyszłości) potrzebujemy wciąż „archiwum plotek” zamiast „różowych kartotek” (albo odwrotnie)? Czy raczej silnie zakorzenionej w historii, a jednak zapoznanej w pamięci, w oporze bez oporu wykraczającej poza wszelkie formy transgresji, dezorientującej przewrotności? A to Polska właśnie, wzięta tęczą zachwytu.
Piotr Seweryn Rosół
PRZYPISY
[i] Remigiusz Ryziński, Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021 [tutaj i dalej cytaty zaznaczone jako H w nawiasach kwadratowych wraz z numerem strony].
[ii] Zob. wstępną listę publikacji zakwalifikowanych do tego nurtu w: Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer, wstęp, wybór, opracowanie Alessandro Amenta, Tomasz Kaliściak, Błażej Warkocki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2021, s. 71.
[iii] Zob. Mikołaj Milcke, Różowe kartoteki, Słupsk 2015; Andrzej Selerowicz, Kryptonim „Hiacynt”, Kraków 2015.
[iv] Zob. http://www.21-12-2012.cba.pl/prasa/1999-inaczej-cale.pdf [będzie on dalej oznaczany I, w nawiasach kwadratowych wraz z podaniem numeru strony]. Zob. także inne publikacje, do których odsyłają przypisy zamieszczone w haśle Akcja „Hiacynt” w Wikipedii. Okazuje się bowiem, że po publikacji książki Ryzińskiego znane od dawna materiały (jak również samo anonimowo opracowane hasło) nie tylko nie straciły nic na swej aktualności, ale jeszcze zyskały na swej obiektywności.
[v] Zob. dostępny od 18 sierpnia 2021 na Netflixie Hiacynt (reż. Piotr Domalewski, scenariusz Marcin Ciastoń). Chociaż premiera Hiacynta Ryzińskiego miała miejsce cztery miesiące później, 8 grudnia 2021, to absolutnie nie sugeruję, że czerpał on w sposób bezpośredni z tego pierwszego, choć łatwo wykazać taką zależność, podobnie jak w odniesieniu do innych, dostępnych wcześniej ujęć tematu.
[vi] Zob. wywiad z Waldemarem Zboralskim (bo o niego tu chodzi) w cytowanym już numerze „Inaczej” z roku 1999, w którym stwierdza: „Użyty papier miał kolor zwykłego papieru (z lekkim odcieniem szarości) a nazwę różowa kartoteka utworzono od różu, który symbolizował gejostwo już od czasów Hitlera (więźniowie obozów koncentracyjnych z różowym trójkątem osadzeni z paragrafu 175). Prześladowania gejów przez SB w latach 1985–87 stały się w ten sposób niejako kontynuacją zbrodni popełnionych na gejach przez III Rzeszę” [I 5]. Choć docenić może wypada, zwłaszcza w tak niesprzyjającym kontekście, wyraźne zerwanie z plotką o różowym papierze „różowych kartotek”, to zdumiewającą próbę powiązania (nawet „niejako”) „różowych kartotek” z „różowymi trójkątami” należałoby chyba pozostawić bez komentarza. Gdyby nie to, że brak komentarza jest akurat specjalnością Ryziński, który zresztą przywołuje tu (i jeszcze w jednym miejscu [H 106]) „różowe trójkąty” nie wiem już w jakim trybie (oczywiście prócz tego, że przypuszczającym), a także nie odcina się od porównań z „quasi-nazistowskimi «łapankami» w miejscach publicznych” czy szerzej „zbrodniami hitlerowskimi” [H 266]. Za cały komentarz niech starczy książka Joanny Ostrowskiej Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2021).
[vii] Jako że przedziwnym zbiegiem okoliczności, nie tylko zastosowana metoda wraz z adekwatnymi środkami stylistycznymi, ale i sama zawartość towarzysząca (i również w pełni odpowiadająca) założeniom zarysowanym w Foucault w Warszawie (nomen omen Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Warszawa 2017), czyli wydarzenia z roku ‘58 i ‘59, w dużej mierze powraca także w Hiacyncie, a więc akcji z lat (można powiedzieć innej epoki) 1985–87. Nie chcąc tedy powtarzać raz już przedstawionej argumentacji, odesłać muszę do poprzedniej recenzji, gdyż w całości można ją odnieść także do najnowszej publikacji Ryzińskiego: http://malyformat.com/2017/08/foucault-znow-spaceruje-w-warszawie/
[viii] Zob. Remigiusz Ryziński, Dziwniejsza historia, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018 [dalej jako Dz w nawiasie kwadratowym wraz z numerem strony].
[ix] Zob. Krzysztof Tomasik, Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012. Trzeba zatem sięgnąć po liczne przykłady naprawdę homofobicznych (z dzisiejszego punktu widzenia, ale i wówczas po prostu pełnych uprzedzeń i nienawiści) wypowiedzi zaczerpniętych przez Tomasika między innymi z krytyki filmowej, aby w zestawieniu z nimi uświadomić sobie do jakiego stopnia transparentny, tj. czysto opisowy był język owych „teczek na gejów”. Tak je nazywa Ryziński, sugerując od razu „nagonkę na gejów” czy też „polowanie na gejów” (nawet jeden rozdział nosi tytuł Łowy). „Gejów”, o których nikt wówczas jeszcze nie słyszał. Dopiero bowiem transformacja roku ‘89 powołała „geja” do życia (czysto językowego, a zarazem coraz bardziej publicznego) obok (bo jednak nie zamiast) dotychczasowego „homoseksualisty” (istniejącego w dyskursie medyczno-prawniczym, więc również tu w kontekście kryminalistycznym, tudzież kryminologicznym) czy też „cioty”, „pedała” etc. (z języka niby potocznego, ale w ograniczonym stopniu ze względu na znikomą w ogóle obecność tego środowiska w przestrzeni medialnej PRL-u). Dziś dodatkowo, wobec narzucanej mu „ideologii LGBT”, sam przybiera fikuśne imię „elgiebeta” w ironicznym, subwersywnym… na wskroś queerowym geście oporu. To wszystko wydaje się dosyć oczywiste, jednak nie dla Ryzińskiego, który nagminnie pisze o „gejach” (a nie „homoseksualistach” występujących w teczkach lub „ciotach”, „pedałach” etc. w mowie i piśmie epoki), a później nadto sam się dziwi, że… nie może owych „gejów” w żadnych materiałach odnaleźć, a w związku z tym wietrzy nawet podstęp – na przykład: „Oficjalnie nie są to po prostu geje. Do kategorii przesłuchiwanych należą:” (i tu pojawia się długa lista, na której w rzeczy samej „gejów” nie ma, ale i „homoseksualistów” jako takich też nie; choć – zdaniem autora – i jedni i drudzy na pewno tam się znajdują, tyle że nienazwani wprost [H 205]). Albowiem podane tu oficjalnie kategorie (np. „karani bądź podejrzani o działalność przestępczą na szkodę homoseksualistów” – a więc całkiem odwrotnie) to jedynie zasłona dymna, utrudniająca (ale jednak nie uniemożliwiająca) autorowi zaobserwowanie tego, co już wiedział zanim do obserwacji przystąpił, bo gdy nie znajduje tego, czego szukał, okazuje się, że zostało to przed nim sprytnie zatajone już w latach 80., nawet w tajnych aktach do użytku wewnętrznego. To zdziwienie, że „geje” w PRL-u nie istnieli oraz że „homoseksualiści” występują w teczkach w innym świetle i kontekście niż życzyłby sobie tego autor (np. jako poszkodowani w konkretnych przestępstwach, a nie ofiary homofobicznej władzy), prowadzi do dalszych konfuzji. Czemu mianowicie – pyta autor – nieistniejący „geje” nie stawili oporu w imię swoich praw, a tym samym akcja „Hiacynt” ku jego niezadowoleniu (które oczywiście podzielam, choć nie jego przyczyny) nie stała się polskim Stonewall. Zatarcie różnicy między (post)emancypacyjnymi gejami i przedemancypacyjnymi homoseksualistami bądź PRL-owskimi ciotami (świetnie zdramatyzowanej choćby w Lubiewie Witkowskiego) nie tylko skutkuje licznymi anachronizmami, ale w rezultacie odbiera i jednym, i drugim ich własną historię.
[x] Tamże, s. 150, 206. I zresztą nie dotyczy to wyłącznie języka, lecz nade wszystko postawy odbieranej dziś jako wybitnie homofobiczna, także u tych, nawet wybitnych a nawet i po właściwej stronie zaangażowanych, których dziś byśmy o to absolutnie nie podejrzewali. Najbardziej „zdumiewającym” przykładem wśród branych pod uwagę przez Tomasika, jak pamiętamy, okazała się Barbara Skarga. I właśnie na jej przykładzie możemy zrozumieć do jakiego stopnia badacz zobowiązany jest zawiesić swoje „zdumienie” na rzecz analizy pozbawionej moralnego osądu (z perspektywy dzisiejszych wartości), a przeprowadzonej z uwzględnieniem wiedzy, wyobrażeń i języka danej epoki. Czego Tomasik się podejmuje w odniesieniu do wysoce niejednoznacznych przypadków, tego Ryziński w sytuacji wiele mniej skomplikowanej, by nie powiedzieć zupełnie klarownej, w ogóle nie analizuje, w zamian epatując niezorientowanego (jak zakłada) czytelnika jakoby szczególnie rozwiniętą czy oryginalną „mową nienawiści” raportów MO. Dziwi to tym bardziej, że w Dziwniejszej historii sam słusznie przypomina, że w publikacjach Tadeusza Boya-Żeleńskiego, jak również Ireny Krzywickiej, a więc niekwestionowanych bojowników o prawa mniejszości seksualnych, „nie braknie jednak mniej lub bardziej nieuświadamianych wypowiedzi homofobicznych. W ten sposób odczytać je można dziś, ale w latach trzydziestych XX wieku były rewolucyjne” [Dz 151]. Wypowiedzi z milicyjnych raportów, pisane przecież przez specjalistów w dziedzinie kryminologicznej bądź kryminalistycznej, a też na przykład broniących prace magisterskie, albo doktoryzujących się i w związku z tym chętnie cytujących już habilitowanych psychologów, psychiatrów czy innych naukowców, z pewnością nie są równie „rewolucyjne”, ale ich „homofobia” jest zdecydowanie bardziej niż mniej „nieuświadomiona”, mniej więcej taka jak dostępnego im wówczas języka naukowego. Założenie wszechobecnej „homofobii” nie opuszcza autora również w kontekście pracy dzisiejszych urzędników. Wprawdzie czekają tu na niego miłe niespodzianki, to jednak nawet one nie są w stanie tak do końca rozwiać mocno ugruntowanych podejrzeń. Fakt, że prokurator Edyta Myślewicz z IPN-u nie znalazła w akcji Hiacynt” żadnych znamion czynu zabronionego, a co za tym idzie – odmówiła wszczęcia śledztwa, daje Ryzińskiemu podstawy do wszczęcia dochodzenia w sprawie jej domniemanej homofobii, które również pożądanego rezultatu nie przynosi: „Akta dowodzą, że prokurator Myślewicz podeszła do sprawy profesjonalnie […], popędzając nawet opieszałe jednostki […]. Mam wrażenie, że wykonuje wszystkie czynności tak, że nie można mieć wątpliwości, iż sprawę chce wyjaśnić skrupulatnie i wiążąco” [H 268]; „Kiedy rozmawiam z prokurator Myślewicz, nie odczuwam z jej strony nawet cienia homofobii. Wydała wyrok zgodny z literą prawa i w istocie innego wydać nie mogła – twierdzi” [H 281]. Być może dlatego, że „widać tu też jej ludzką, a nie urzędniczą twarz” [H 269]?
[xi] Zob. Tequila z Cortazarem. Kochałem wielkich tego świata – opowiada Marek Keller, marszand, aktor, tancerz, śpiewak „Mazowsza” w rozmowie z Dariuszem Wilczakiem, Fabuła Fraza, Warszawa 2015.
[xii] Zagadnienie to wymaga oczywiście osobnego opracowania. Podnosi się często (jak tu Paweł Kurpios), że „w odróżnieniu od swoich sąsiadów z międzywojnia, Polska już w 1932 r. uchwaliła prawo depenalizujące stosunki homoseksualne – co w zestawieniu z faktem, że ich stopniowa dekryminalizacja dokonywała się nawet w demokracjach Europy zachodniej, takich jak Wielka Brytania, RFN czy Austria dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jawi się jako rozwiązanie szczególnie prekursorskie”. A jednocześnie, równie często, od razu dodaje się, że (znów Kurpios): „[chociaż] prawo to formalnie obowiązywało również w PRL, można przypuszczać, że nie rzutowało ono w specjalny sposób na sytuację prawną osób o orientacji homoseksualnej ani na ich społeczny odbiór” (Paweł Kurpios, Poszukiwani, poszukiwane. Geje i lesbijki a rzeczywistość PRL, „Zeszyty Kulturoznawcze” 2003, nr 1, s. 28). W skrócie rzecz ująłbym w takiej oto formule: im większa była „widzialność” środowiska w przestrzeni publicznej (a większa była zdecydowanie w zachodniej Europie), tym liczniejsze represje ze strony władz, a w odpowiedzi silniejszy opór i lepiej zorganizowana walka o prawa, zakończona sukcesem. W PRL-u zaś całkiem odwrotnie – „widzialność” środowiska była znikoma (na ile było to środowisko, a na ile jednak osobne jednostki?), a w konsekwencji zarówno represje (raczej inwigilacja), jak i opór, mocno ograniczone. Skutkiem czego walka o prawa, ledwie rozpoczęta pod koniec lat 80., trwa do dziś, a jej cele wciąż wydają się zawieszone na odległym horyzoncie. Słowem, prężnie rozwijająca się na Zachodzie „infrastruktura gejowska” poddana była, przynajmniej do lat 70., wielorakiej kontroli (słynni a niesławni agents provocateurs w saunach paryskich!). W PRL-u z kolei oficjalnie w ogóle nie istniała (oczywiście nieoficjalnie były knajpy quasi-branżowe: Alhambra, Antyczna, Ambasador…, pikiety etc.) i dlatego „wolność” (jednak w cudzysłowie gdyż w ukryciu) była większa, tj. wystawiona na wiele mniejsze ryzyko. I dla tej myśli (całkiem obcej Ryzińskiemu) w sukurs przychodzi również świadectwo z Dziwniejszej historii: „No dobrze, inwigilacja była, ale też wolność i swoboda […]. Homoseksualizm nie istniał. Tak mówią. To znaczy, że go oficjalnie nie było. I to dawało podstawy do zachowań z zakresu. Ten brak nazwy, ten brak pojęcia o tym, ta jakaś abnegacja, ignorancja, ślepota – to były wrota do wolności. W taki sposób zresztą działał cały PRL. Ludzie to mieli we krwi. Nie wychylać się, nie pokazywać, cudzych oczu nie karmić. I wszystko uszło, wszystko było możliwe” [Dz 204].
[xiii] Zob. Ciepły brat Ryszarda Marka Grońskiego (1985), pierwszą polską sztukę, która nazywa po imieniu ową miłość, która dotąd „nie śmie wymówić swojego imienia” i pokazuje ją na tle polskiej obyczajowości połowy lat 80. Co do wspomnianej tu „patologii” – zob. np. jako literackie wprowadzenie twórczość oraz biografię Jerzego Nasierowskiego, „polskiego Geneta” co się zowie, a także znów Krzysztofa Tomasika (dz. cyt.). Oto i dwa kolejne zagadnienia również zasługujące na monografię.
[xiv] A także między innymi (bo cytować w takich zestawieniach można bez końca) – Raport: „Z praktyki wiadomo, że najczęściej właśnie oni [starsi wiekiem homoseksualiści – przyp. moje, P.S.R.] są ofiarami zabójstw, napadów, kradzieży, itp. Sprawcami natomiast są najczęściej ludzie młodzi także uprawiający homoseksualizm albo też osoby wykorzystujące skłonności homoseksualne ofiary do nawiązania z nią kontaktu” [H 209]; Ryziński: „Nie ma to nic wspólnego z prawdą, nie jest – używając języka filozofii – «tym, co jest, jakie jest», tylko tym, co zostało takim opisane. «Zarejestrowani homoseksualiści» to de facto przestępcy, którzy działają w środowisku innej kategorii przestępców […]. Gej i jego kochanek to w oczach polskich służb po prostu kryminał” [H 207]; Raport: „przedmiotem zainteresowania MO nigdy nie jest homoseksualista jako taki. Nikt w Polsce nie zajmuje się człowiekiem tylko z tytułu zboczenia. Nikt nie stawia pytania «czy jesteś homoseksualistą?». Są to sprawy prywatne” [H 233]; Ryziński: „Należy dopaść homoseksualistów – pójść tam, gdzie bywają, policzyć, przetrzebić, złamać psychicznie. Nie trzeba innych metod, bardziej kłopotliwych. Wystarczy wywołać w nich poczucie nieustannej kontroli, lęk, który ich zmiękczy” [H 60].
[xv] Zob. Remigiusz Ryziński, Moje życie jest moje. Opowieści o wolności i pożądaniu, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.
[xvi] Zob. Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021.
[xvii] Z sentymentem, a i nutką nostalgii powracam do tego spektaklu sprzed 10 lat, jakbym powracał do zupełnie innej epoki: https://natemat.pl/blogi/mitomania/10491,swiete-przeklete-przegiete-swiete-lubiewo-czyli-historia-meki-smierci-i-zmartwychwstania-ciot-naszych.
[xviii] Zob. Krzysztof Tomasik, dz. cyt.
[xix] Zob. Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer, dz. cyt.
[xx] Paweł Kurpios, dz. cyt., s. 27.
[xxi] Krzysztof Tomasik, dz. cyt., s. 39.