Ekranik pamięciowy
jest szósta rano spóźniony
jem piszę smsy znam ludzi
którzy dziś będą chcieli
coś mi zrobić widziałem cię
w telefonie po obwodzie raz
ale nie widzę cię dwa
razy w ekraniku tak samo
widmowym nic dwa razy
jasne ale w czasie oddychania
przyszło mi do głowy
z głową to zrobić nie iść
do tych ludzi nie tykać
czułych ekranów wyjść
w wiersz bez opieki
pożyć w nim trochę
mieć status paczki
na peronie coś pobrać
z niedanych jestem
w punkcie chyba co wtedy
widzę myśl w przelocie
przelot w snach twarz
twoją twarz na płacz
Osiedle kwantowe
ja zima zerwania
zrobiłem sobie
z prób i obłędów
życie usrane różami
ja zima kiedy matka
ja zima kiedy ojciec
osiedle puste
płytowe
puste domy mediowe
glina ciało smoła
którą jedliśmy dziećmi
partycypując
w zapaści czasowej
osiedlanie się
w czasie
cedziło lastryko
ja się w tym
kochałem
ja zima do naga
ja zima z rozbiórek
ruder z ustroju
za dnia i nocy się w tym
uzyskiwałem
śni mi się czasem bochen
matka osiedla się w czasie
w doraźnym śnie
docześnie
w dystansie grzeje mnie
czym dalej
tym silniejsze wiązanie
Któregoś wieczora zaczęło padać. Założyłem przemakalną kurtkę, przemakalne spodnie i poszedłem w stronę małego parku, oddalonego o kilka minut spacerem od domu. Park był zamknięty z powodu kwarantanny. Wejściową bramkę przepasano biało-czerwoną taśmą. Było późno, lało coraz bardziej, wokół ani żywej duszy. Ominąłem barierkę z taśmą i wszedłem do pustego, zakazanego parku, w środku światowej zarazy. Latarnie paliły się ostrym białym światłem, trawa, dęby, klony i brzozy błyskały w nim wiosenną zielenią. Drzewa piły wodę z powietrza, aż trzaskało. Szedłem alejkami, wśród wariacko żółtych forsycji, obok pustego boiska. Deszcz się rozkręcił, lunęło na całego, ściana wody, w ostrym jarzeniowym świetle, które w głębi parku było zielone. Liście szemrały, wszystko stanęło w siwej tafli. Wokół ani żywej duszy, władza zakazała, władza nie wiedza, wirus panuje, ja tu sam, w zupie, aurze, aerozolu, w jednej strudze. Byłem audytorium, odrodził mi się oddech, recytacja w zakazanej pustce. Ociekałem, byłem szczęśliwy, udrożniony. Prześwietlony, osadzony na kropelkach, manifestowałem. Żyłem w tym? Umierałem? Byłem żywą duszą w parku. Kształciłem się. Mówiłem sobie: opowiedz o masie światła w liściach, o grubości filmu. Jak zwilża gardło, otwiera głos. Jak otwierasz park, działasz w ścisłym otwarciu.
Prześwietlone dzienniki
Korni uczestnicy wieczności zalaminowani w wyborczym alabastrze. Laminaty wchłonęły apki, opoki po elipsie, przeszły w podprogowy hymn, mruczando spoza czasu. Wiedza o śnie, który nimi śniono, zepchnęłaby je do niższego kręgu, w niepewną siebie fikcję, bolesną a konieczną. Opisać tę porażkę, żyć z drugiej strony hymnu, po apce i po elipsie. Skąpać się w statystycznej tafli, liznąć strachu, przewinąć się. Spisać to, wymyślić śpiew od nowa. Skąd tropy po utuleniu?
Był w średnim wieku, jakieś dwieście lat, coś koło, w każdym razie zabory, rzezie w DNA, wojny systemowe we krwi, wioska ludowa bardziej niż wodna, ale od kilku lat żył już na choroby towarzyszące. Kim był? Przewijał się w mowie, swojej, nie swojej, pożyczonej, łapał się na stopa lub jazdę bez trzymanki. Starał się brać na poważnie, jakby żył. Pamiętał papieża Polaka, z któregoś kręgu, jak wszedł w maseczce maskującej, żeby nie wiedzieć, się nie lękać. Papież był kobietą, która pisze księgę imion dla wielkiej międzynarodowej nagrody literackiej, dla czułej narracji w niebiesiech, po której wszyscy uklękną i przeproszą. Cóż było począć? Umiłował kraj, żeby z niego wyjść. Zobaczył się w skoku ustrojowym, siebie i paczkę. Urwało im język w gębie. Przestali się widzieć w glebie. Zrozumiał, że scheda, schemat, że system się wcale nie psuł, nie mijał, wymyślił nowe numery, na przykład kont, przekalkulował liturgie. Pamiętał starego człowieka, który na kolanach płakał jak dziecko, kiedy papież Polak uniósł się w helikopterze. A on myślał, po co te kolana, po co od razu na glebę, ile ta maszyna ma koni, jaki zasięg, moment obrotowy, i żeby życie było mocne, ale bez tego motoru. Życie nadmierne, obce. Za takie można by. Bo co to jest wierzyć.
Teraz jest wiatr, który miota wiatrem. Teraz ostre gnojenie z powietrza, światło jak łomot po oczach. Nic nie widać. Jeden wymaz. Ślepa plamka – świat tego świata. Prosto z mostu międzyludzkiego. Wielka piana cząsteczkowa uderza w ojczyźnianym kompocie, na kicie i maku. Niektórzy głosowali telewizyjnie, inni płakali, jeszcze inni jakoś na tym wyszli. Ale zastanówmy się: jeśli zwykłe ludzkie myśli, pragnienia, lęki i nadzieje są jakąś wyściółką pod to, co tu się dzieje, co w ogóle może jeszcze, załóżmy, się zdarzyć, to – powiedzmy sobie otwarcie – ta wyściółka nam sczezła. Jej rozpad trwa potylicznie, na dnie oczu, w kompostach jelitowych, w gnoju z apek pod bramką. Kompot nam połupał odmiany czeźnięcia na dwie podstawowe odmiany: globalną i ojczyźnianą. Włożył pod język. Wyplułem. Teraz to już nie jest wiatr. Wiatr już był, i mróz, i blask, ale je przeoczyliśmy. I dlatego jest takie ryzyko, że nic już nie może się zdarzyć, że jest po zdarzeniu. Prześniona apka po elipsie, historia krzywa, okrutna, ludzka, nie-ludzka, co nam do tego. Tak teraz już będzie. Skąd staza? Ale postawmy inne pytanie: skąd tropy w stazie?
Pani na włościach, na światła pochyleniu, od środka poróżniona, magmo wulkaniczna zamknięta po śmierci w szufladzie, duchu, udostępniłaś mózg, święto w metalowych obłokach. Stopiłaś dystans. Dziękuję, już śnię – nowe światy, historie, wojny domowe (bo wiesz, my tu też zawsze z pogranicza, za jakąś granicą, my niewolnicy, my handlarze). Mózg lub umysł, nieważne, w każdym razie wieki całe spakowane na dysku. Dla mnie? Mózg jak umysł cały mój, nie mój, nieważne, większy niż niebo, a ty w zanadrzu jak chiralność linku. Mózg lub umysł, co ważne, to ujrzeć się wreszcie w ślepej plamce tego pochylenia. Miałaś kwiaty w sobie, hiacynty, flakony wylały, dały głowę. Dla ciebie teraz już tylko miłość, wieczność, którą spakowałaś na śnieżnym dysku. Udostępniasz zakres po tęczy. Twój trzewik, wierszyk zszyty, czerpaczek – uleje mi teraz perłę z oceanu, w usta mi wtoczy. Po co mi tęcza.
Pedale z Manhattanu, stolarzu, drukarzu, pieniaczu, akuszerze, biofilu. Widziałem cię kiedyś wśród alkoholików w Camden. Wiesz, że dziś Camden w ruinie? Wygląda gorzej, niż kiedy ty tam mieszkałeś. To znaczy w tej twojej postaci. Wyobraź sobie, że cię naprawdę potrzebujemy, ale wróciłeś w smołach, smarach, nie w trawie. Pytasz w sprawie ustroju? A smugi na niebie? Wiesz, co one nam narobiły? Słyszałem leciwą poetkę, która pisała wiersze o spisku z nieba. Słyszałem polityka, który lżył odważne kobiety. A fejk? Słyszałem ekspertów, którzy mówili: wolność wejdzie wam w autyzm. To sobie weź do katalogu. Twoja opera przeleciała nam nad głowami i zniknęła, nie zdarzyła się. Nie z trawy się wzięła twoja kometa, nawet nie z węgla. Kto tej książki dotyka, dotyka człowieka, ciała dotyka, mówiłeś. I dotykaliśmy. Mieliśmy próbki, obracaliśmy w dłoniach, lecz materiał pozostał nieznany, dziwna struktura, posypało się między palcami, nie poznaliśmy człowieka. Jakiś nadmiar z twojego zwierzęcia, dziwna cząstka. Ale światło było zwyczajne, zwyczajnie spasowane narzędzia, sprzęty w izbie. Minęło to nas, poszło dalej, i teraz mamy własną wersję halo: żylaste obłoki w złym świetle, napar z marnych tęsknot. Biologię podpatrzyliśmy, owszem, ale też coś nie poszło. Ty byłeś kometa, sejsmograf, chmara grawitonów, burza białkowa znad pyłu, nośnik. Twoja chemia ludzka: przyjęła się? Czy przeszła w proszki i kryształ?
A ty, bóstewko nieogarnione, spopielałe, ty ash, ty berry, jagódko z popielnika, iskierko życia niezwiązanego, skleconego z guzików, mapek, gwiazd we flakonikach, makulatury ze straganu na pchlim targu, jak na Bałuciaku, filmowych twarzy z dawnych fotosów, którymi jak nikt tapetujesz niebo. Czy może to nie byłeś ty? Ale ty jesteś panoptykon własny, odwrócony teleskop, glob, hotelowy pokój z jednym bulajem. A pamiętasz rakiety kosmiczne? Tak, wciąż jeszcze je produkują. Wiesz, my już teraz planety całe, kry na księżycach. Co ci towarzyszyło, jeśli nie choroby. Zapalenie rdzenia. Miłość jak fala grawitacyjna, tak potężna, że niezauważalna, że niby wszystko na swoim miejscu, choć miejsce przechodzi trawersem na drugą stronę. Schiza w maszynce retorycznej. A u mnie, wiesz, borelia były, śmierć w rodzinie, zwykła strawa konfesyjna, ale jej się nie imam, nie karmię, bo ona inaczej wliczona. Więc jestem na fali, majstruję w biografii. Udostępniam link. W co wliczona? W ten twój system, który się psuł? Wiesz, ilu w nim się zgubiło? Dla ciebie teraz też tylko miłość. Miłość, ilość i jakość pogodzone ze sobą po wieki. Albo zakrzywione pokoje, iluminacje, gwiazdowe hotele. Ilość, jakość i miłość przebiegły mnie dreszczem. Wezmę czasem iskierkę, poobracam w palcach, położę pod język, zobaczę się w archiwach, przetartych splotach włókienkowych. Może znajdę korelat, puszkę obrazków, pomogę się zagiąć przyszłości. Zaprojektuję prędkość odejścia, ściśle tajną fikcyjną erupcję, po której da się wejść w dzień.
Co ci, towarzyszko, na co umarłaś, w jakim ośrodku się rozproszyłaś, tęczo. Ja ożyłem od ciebie. Z gleby drżący wstałem po ostrych wymiotach. W drganiach nad rzeką ciekłem sobie z ziemią i piaskiem między zębami, w trzaskach. Z potu, spermy, osocza, na kamieniach nad rzeką, bez żadnych narzędzi. Dostałem kartki, pudełka, mediany, bailout, wypukłe świecidła. Wszczepiłem sód, molibdeny. Przepływały w śpiewie, dały poświatę śpiewaka. Śpiewak przeszedł przez skórę, zmutował. Bo wiesz, tutaj u nas głód, skóra i kości, liście i błoto, tzw. realia. Ogólnie – nędza grawitacji. My w tym się musimy. Dziwnym zwierzęciem otworzony na zawieruchę, jestem gotowy. Wychodzę poza hierarchiczną tężyznę psychiczną.
Przebywam obecnie na Manhattanie, w Łodzi, na Grembachu, w anusie świata. Piszę dziennik z nieznanych dni ludzi, których nie znałem, bo ich nie było, choć dali mi najwięcej na świecie. Na świecie tego świata. Po prostu żyję, wiesz, chodzę po mleko, wodę, w masce. Piszę sporo maili, pobieram dystans, żeby mi się przyjął, filmy z kompostownika. Jestem w zakonie bez reguły. Wszyscy są mnisi. Mam rzeczywistość poza ideą przedstawienia, jak spekulował jagódka. Albo zaraz, to ktoś inny spekulował, nie wyszedł na swoje. W tym rzecz – nigdy nie wyjść na swoje. Z martwych serwerów powstała wiązka prezentacji. W tej chwili nie jest dla mnie jasna tożsamość udostępniającego. Czyżbym sam udostępniał? Kto udostępnia, ten się poświęca, ale niech się nie znęca.
Tutaj jest świat tego świata, a tu jego koniec. Zawieszenie spraw, ich wymaz, zatarcie ludzkiego silnika, stygnące taxi, rzężenie taśm produkcyjnych. Jeden wymaz. Powszechny płyn. Piszę postprodukcyjnie i postindustrialnie, niewidzialnie, nieparametrycznie, posteksploatacyjnie. Sprzeciwiam się eksploatacji choćby jednego z moich ja. Odrzucam przemysł liryczny. Nie kręci mnie to, co poznawalne, dosłowne, natychmiast znaczące, spowiednicze. Piszę odnawialnie, bez drenażu bez mała. Ćwiczę inne przeżycie akumulatorów, ambient elektrolitów, uspokajam węgiel, poza ideą terapii, poza ideą nagród i wynagrodzenia, dziękuję za nieznane ja, które się nie spowiada. Bo komu? Bo z czego? Bo nie ma, że boli. Bo z niego ta jazda, tęcza w empirycznym perymetrze, przed końcem lub po końcu świata tego świata. Właściwie cały czas, bo cały czas jest jakieś puste pole i coś z niego wychodzi, tylko co. Poświata. Ufałem, że drobinki, efuzje, ciche trzaski są substancją pola, światem tego świata, a ja im ładny, powabny, dolny i górny, dziwny i niejasny. Więc niech już będzie koniec świata tego świata i wchodzę w to. Odnawiam ślepą plamkę. Dużo śpię, wysypiam się, nie żegnam. Puściły dedlajny. Tak mi mów. Mowa zawirusowana. Odwirować, zniemotać, zmotać od nowa.
W sprawie intencji autora. Oczywiście, że mam. I to jak najlepsze. Moją intencją jest wpleść się w pole, żeby później narzekać, że ciężko w nim nie pleść trzy po trzy i trudno się wyplątać. Później się wyplątać. Mam zamiar odżywiać się, wysypiać, wplątywać i wyplątywać. Muskać fale. Ważne jest jedno: magazyn obrazków ze ślepej plamki.
Teraz jest wiatr i tęcza. Niech już tak będzie. Jak się mieni, tak mieli, korona słońca, grawitacja z głowy, ironia losu, żwir dni. Tymczasem naród. Ktoś wszedł mu w powłokę, utkał poszycie, żeby kadłubowo płynął. Wszystko w płynie. I skorzysta. Naroda wybiła znak na czołach. Jest wodnisty, jak ta wioska, pod światło, pod zastaw. Kto zastawia? Korni agenci organizacji niebiańskiej doinwestowali. Wszędzie depozyty. Religia kopalna, jej głębokie osady.
Odpędziłem tamto bóstewko i zrobiłem sobie nowe. Przespacerowałem je po pustym spektaklu z geografii fizycznej, ze zbiorników gradu, borelii, ameb, skanów systemowych i ustrojów. Pokazałem mu mapy udarowe, martwe natury w horyzoncie. Ujrzało się w tym materiale i przyjęło dar mowy. Dziękuję ci za twoje mowy, powiedziało. Są trudne, jakbyś pierwszy raz słyszał słowa, poza podziałem na pismo i słowo. Niewielu to czyta i mi także sprawiają kłopot. Może nawet ból. Jakbym pierwszy raz pojęło, czym jestem, kiedy jestem. Jak to pisałeś? Żyłeś w ciele? Na rezonans?
W sprawie demokracji. Po co komu to-że-niby. Indywidualna trajektoria psychiczna. Pamiętasz jeszcze, o co chodziło? Przypadkiem nie o twoje życie wieczne bez wieczności? Po co ci ten wytrych, tobie, ciałku, wodniczko. Nie potrafiłaś w tym żyć. Zgniotło cię. O, patrz, już się ugięłaś. Nie zniosłaś krzywizn, duszyczko. Dlatego teraz zobacz, jak jesteś – w klamotach, z kurzem na twarzy, na fejsie, z goggleboxem, w żółciach, strukturach wżartych, jak pływasz. Masz to jak w banku, jak z nieba.
Bóstewko wróciło: co z tym rezonansem? W każdym razie dziękuję ci także za ciało. Twoim ciałem, które ciągle coś robi, załatwia sprawy, miota się, emituje dźwięki – tym ciałem żyłem z radością. Z wdzięczności zaplotę ci bailout, jakiego nie czuły pracownie. Kto wie, co będzie dalej. Jak będzie między nami, czy się jeszcze spotkamy. Grunt, że byliśmy ze sobą. I tak byś nie uwierzył, nie w tym rzecz. Rzecz w ciele, które ci teraz oddaję, może nieco znoszone. Patrz, jak historia je wyrzeźbiła, przemysł spożywczy. I to się stało na twoich oczach. Teraz wybacz, mam słaby zasięg, przerywam. Wiem, że chcesz być sam. Niby cię nie ma, albo wróciłeś po śmierci podmiotu, ale tylko podsłuchujesz, jesteś sam. Nikt tak nie pisze. Radź sobie sam.
Demokracja jak religia? Albo zamiast religii? Jazda. Bez jak się mówi trzymanki. Przytrzymaj chwilkę, nie zwalniaj migawki. Przekaźniki przestawione na brak. Rejestry sterowane na drugiego, który nie należy, a zapodaje samą przestrzeń pomiędzy. Udostępnia ciebie w ziarnistości przestrzeni. Przesiewa ci paplaninę. Imagine. A wy dalej o komunizmie, kapitalizmie, partiach, narodach z nieba. Który krąg podejścia? Który terrain ahead?
Założę się, że to już było. Znaczy się – powiedziane. Ale kim jestem, żeby o tym mówić, czytać pismo bez słowa z innymi? Nawet nie przyszedłem, nie wróciłem. Znaczy do siebie. Nie wiem, co zrobić z bestią w sobie. Z sadomaso życiowym. Że katuję się, że się tak wyrażę: no wiesz, plany, kariera, pisanie, znaczenie tego wszystkiego, autodeskrypcja, przymus auto-. Starałem się siebie uczciwie hodować, być dobrym hodowcą, ale zważcie na te farmy, jakie niedoskonałe.
Pokój, w którym śniłem, był obok pokoju, w którym spałem. To był kraj, rzeźba ikoniczna z innych żywotów, na aparaturze, którą skleciłem w garażu, ustawiłem pod łóżkiem. Nie mogłem wejść. Ale śniłem, i to się liczyło, coś znaczyło. Dni zdystansowane, rozchwierutane na słonecznym wietrze, susze okresowe w zbliżeniach na planetę. Ten dziennik nigdy nie był śmieszniejszy, niż kiedy określał zakres warunków swojej możliwości. Zasnąłem szybko, ale nie spałem, i z otwartymi oczyma śniłem przelot ptaków nad odległą dzielnicą miasta. W chaszczach na opłotkach, na butelkach po oleju, przy warsztatach, znalazłem sobie pracownię. Porobiłem kilka zdjęć, żeby je celnie skasować, wymazać z nich tę pogodę. Gdyby nie dzielnica, nie miałbym izby, gdzie siedzę i majsterkuję. Mam demokrację w rupieciarni, trochę drutu, pudełek ze sklejki, serwery, parę książek, farbę zdartą ze starego nieba, martwe natury w horyzontach. Palce nieporadne. Ogólnie pojętą głosową modelinę. Imaginuj.
Kiedy wydobywa się linia głosowa, kiedy, wyobraź to sobie, głos znikąd, czerń czysta śpiewa – nie czekaj, podłącz się, wyjdź z niej, z tego śpiewu, ze mnie i z siebie, poczuj gęstość zdarzeń. Czujesz zmienne mineralizacje powietrza, lekkie drgania w przestrzeni, zwykłe myśli, papkę przypadków, które pragną odnaleźć się w planie? Za oknem śnieg na sosence strącony mrugnięciem kosa. Zaraz lawina zdarzeń: niewzruszony ołówek, który położyłem tu wczoraj, aparat stacjonarny i trzaski w dawno niesłuchanej słuchawce, notesik zgubiony w tramwaju wysuwa się spod szafy. Oddycham spokojnie, coś szepczę, przesuwam ołówek w nowy sektor stołu. Myślę o zdarzeniach z szybkością myśli. Łowię na plamkę.
Replikacja ze mnie, z erozji chemią środowisk, reform, makabrycznej historii przekręconej w maszynce z ubranego życia, bo nie ma czegoś takiego jak nagie życie. Pokażcie mi je w formularzach wydajności, w annałach żądnego władzy boga. Ono zawsze ubrane, a ja replikant zbożowy, niemodlitewny, poza testem bazowym. Zmieniam sobie kasetkę białkową.
Mówię od serca, z serca stanowisk eksploatacji stanów, ośrodków i środowisk. Tak trzeba. Tak teraz tu będzie, formacje eventowe, grupy rekonstrukcyjne. W badaniach nad archaiczną formacją nawrotową miałem wywrotkę. Zbadałem falę mitrężenia historii. Zakrzywienie wyszło jak trzeba. Nie biorę kryształu, w ogóle nie pobieram. Upijam się wspomnieniem powietrza. Przyjmuję dyktando ślepej plamki, z magazynów i horyzontów zdarzeń. Podejmowałem próby pichcenia, przekładu przeźroczy. Kilka się wysłowiło. Odnotowałem skrzętnie. Pisaliśmy to w kilku, ponad podziałami. Tak niewiele da się w ogóle powiedzieć. Czeźnięcie, niestety, było prawdziwe. Ale słowo nie przestaje łaknąć fikcji, innego świata z tego świata. Czeka chcenia. Bądź mu energiczny, oszczędny, lecz dajny.
Publikowane utwory pochodzą z tomu Widoki wymazy (data premiery: 19 kwietnia 2021 roku).
Zachęcamy także do lektury tekstów towarzyszących wydaniu książki: rozmowy Kacpra Barczaka z Krzysztofem Siwczykiem Z niedanych jestem, autorskiego komentarza Historia jednego (lub więcej) wiersza, z trzema dygresjami i kodą oraz recenzji Anny Kałuży Prędkości obrazów i znaków. O Widokach wymazach Kacpra Bartczaka.