Roman Honet
świat był mój
Biuro Literackie, Wrocław 2014
Tomasz Kunz
Nieczytelność świata
Najnowsza książka poetycka Romana Honeta opowiada o doświadczeniu utraty w jego rozmaitych wymiarach. W znaczeniu najbardziej dosłownym, odnoszącym się do śmierci bliskiej osoby, utrata staje się tu nie tylko źródłem żalu, ale także poczucia wywłaszczenia z dotychczasowego, oswojonego porządku istnienia, który odsłania swoją iluzoryczną naturę. W istocie chodzi więc o utratę świata, czy też – ujmując rzecz precyzyjniej – o utratę niezapośredniczonego dostępu do rzeczywistości, pozwalającego na względne zadomowienie w określających ją przestrzenno-czasowych strukturach codzienności. Gdy te walą się w gruzy, obnażając swoją umowną i ochronną konwencjonalność, świat staje się obcy, nie-swój, nie do zamieszkania. A wobec braku jakiejkolwiek formy transcendentnej obecności okazuje się ostatecznie niczyj. Razi pozornością, wyzuty z istoty i sprowadzony do samych zapośredniczeń, chaotycznego rumowiska przeświadczeń, wierzeń, mitów i fantazji. Rzeczywistość, a więc zaledwie „to, co oswoiliśmy,/ co nam się zdawało” (dlatego jest nic), wydana zostaje na łup nicości: pochłaniania, czy też pożerania przez nicość moszczącą się w miejscu rzeczy i spraw codziennego życia, wymykających się – za sprawą wtargnięcia śmierci – z naturalnego porządku, w którym czas teraźniejszy – wypełniony kojącą obecnością – wychylał się ku przyszłości, nie tracąc zarazem swego związku z przeszłością. Z chronologią, z następstwem zdarzeń i zjawisk dzieją się w tych wierszach osobliwe rzeczy, wynikające z nieuchronnego, a jednak zawsze zaskakującego i niepojętego spotkania życia i śmierci, wybiegających sobie na spotkanie, które na próżno – na różne sposoby i za pomocą rozmaitych zaklęć – staramy się opóźnić (szept samotnego o ubiegłych nocach).
Doświadczenie utraty, kruszenia się i rozpraszania świata (trasy kolejowe), zacierania się historyczności, a więc i tożsamości zdarzeń oraz samego życia, które zmienia się w formę bezczasowego trwania („wieczność to tyle, ile całe życie/ trwa po utracie”; poradnia wszelkich religii), doświadczenie przestrzeni pełnej luk i wyrw, które zamiast jakiejś formy obecności wypełnia próżnia („to nic po tobie”; miejsce nieśmiertelnych)… Wszystko to zamyka się w książce Honeta między dwiema konstatacjami: „świat był mój” (śmierć a ptaki) oraz „teraz nie ma świata” (rozmowa trwa dalej). Świat, niemożliwy do zniesienia w pojedynkę, „był mój”, jeden, ponieważ – dzielony z drugą osobą – wpisywał się w osobliwą dialektykę miłosnego podziału świata (w obu znaczeniach słowa „dzielić”), będącą paradoksalnie podstawą i warunkiem jego jedności. Skoro nie ma już udomowionego, oswojonego świata, który można by nazwać swoim (czyli naszym), nieuchronnie wyidealizowanego, a więc tym bardziej nieobecnego i tym silniej podporządkowanego logice miłosnego pragnienia, świata, w którym „po każdym dniu naszym,/ chmurnym czy pogodnym, każdej naszej nocy// wracało moje szczęście i ty” (delikatność żywiołów), to jak określić tę zagadkową formę widmowej obecności, nie będącą już po prostu życiem, która sprawia, że „rozmowa trwa dalej”, a zapomnienie okazuje się niemożliwe, choć pamięć pozostaje bezsilna, bo niczego, co przeszłe, nie potrafi już uobecnić? Gdzie odbywa się ta dziwna rozmowa i kto w niej uczestniczy, skoro czas zasklepił się i zastygł, skoro „nic nie wraca” (rzecz używane), a miejscem niemożliwego spotkania może być tylko niedostępna, choć jedynie realna, przeszłość („przeszłość. tam się spotkamy.// nic innego nie ma”; bieg. robak)? Pochopna odpowiedź brzmiałaby zapewne, że przestrzenią owej nieprzerwanej rozmowy jest wiersz, zdolny przełamać granicę oddzielającą żywych od umarłych, ożywić ich i przywołać do istnienia w słowach, w poetyckich tropach, za pomocą których poeta przywraca do życia nie tylko swoich zmarłych, ale także samego siebie.
Ale wiersze Honeta mówią przecież także o utracie świata w wymiarze językowym, skoro ubywanie, nicestwienie życia, dewastujące i rujnujące doznanie straty nie daje się wypowiedzieć ani zakomunikować jako czytelne doświadczenie, lecz prowadzi – zarówno podmiot tych wierszy, jak i ich odbiorcę – w splątany gąszcz obrazów, labirynt metafor, ku jakimś niejasnym genezom i źródłom nieuchwytnym w słowach. Ten rozpisany na wiersze i głosy tren, ta przewlekła i pełna dysonansów pieśń żałobna nie przeradza się jednak w próżny lament za utraconą wzniosłością poetyckiego przedstawienia. Elegijna celebracja żalu i niemożności oderwania się od obiektu straty rzadko przybiera tak tradycyjne formy, jak w wierszu rozmowa trwa dalej, w którym spotykamy takie oto wyznanie:
więc: ciągle mi się zdaje,
że znowu się spotkamy,
że cię zobaczę – wieczorem
obok kapliczki pod twoją obronę, pod gałęziami
okrytymi szronem.
Honet pozwala sobie na wykorzystanie tej konwencjonalnej żałobnej prozopopei, ujętej w sentymentalny obraz wypełniony kliszami należącymi do typowego romantycznego sztafażu (wieczór, kapliczka, gałęzie pokryte szronem), w sposób w pełni kontrolowany, ukazując tym samym kolejny, nie mniej dotkliwy, wymiar utraty: niedostępność tradycyjnego, elegijnego idiomu, niosącego pociechę i ukojenie. Konwencjonalne formy przedstawiania na niewiele się tu przydają, bo Honet żal po romantyczno-modernistycznej poetyce wzniosłości, jak przystało na poetę konsekwentnie odczarowanego świata, ma akurat dobrze przepracowany. Dlatego szczęśliwie unika lamentów nad ułomnością języka i niewypowiadalnością intymnego doświadczenia. Zamiast tego pozwala językowi na podjęcie własnej gry z nicością. Osoby i rzeczy bezpowrotnie utracone uobecniają się już jedynie w uporczywej, pośmiertnej pracy języka, lecz zamiast odbijać się w zwierciadle słów, niejako zapadają się w nieskończoną grę odbić, w swoistą mise en abyme, w której zatraca się wątpliwa tożsamość nieobecnego przedmiotu i jego odbicia. Słowa okazują się trwalsze od przerwanego życia, „więc:/ co zostało przerwane, to zaledwie życie./ rozmowa trwa dalej” (rozmowa trwa dalej). Nie oznacza to jednak jakiegoś pośmiertnego triumfu (nieśmiertelnej) poezji nad (śmiertelnym) życiem, lecz raczej rodzaj niepokojącego, widmowego trwania słów pozbawionych już realnego, podmiotowego źródła.
U Honeta śmierć nie jest ostatecznym kresem, co nie oznacza wiary w jakąś formę życia pozagrobowego, ale niechciane i przyprawiające o udrękę obcowanie żywych i umarłych. Ci ostatni nie tylko trwają niejako na koszt żywych, w ich słowach i w ich wspomnieniach, karmiąc się ich pamięcią, ale też sami przeciągają żywych na stronę śmierci, wciągają w sferę nicości, pustki, braku – zamieniając ich ciała w popiół, w cień, szykując dla nich legowisko w ziemi. Żywym w zamian za ich bezradną, wewnętrznie rozdartą, urojoną miłość nie przysługuje żadna forma ukojenia: „miłość i jej zwierzęta, wściekłe i uległe – nigdy nie istniały,/ dlatego widziało je niewielu,/ pozostałych nic nie ukoi” (lilia). Miłość nie chroni żywych przed nicością, a nicość nie przynosi zmarłym ukojenia.
Umarli nie są u Honeta jedynie przedmiotem elegijnych wspomnień, ale sami wykazują zachłanną, niekiedy iście wampiryczną aktywność, naruszając umowną i złudną granicę między istnieniem i nieistnieniem, życiem i śmiercią. Plącząc minione z (nie)obecnym, rujnują integralność podmiotu, nie pozwalają na uwolnienie się od straty i ukonstytuowanie się spójnej, domkniętej świadomości. Obcowanie żywych i umarłych naznacza podmiot nieusuwalnym piętnem negatywności, zanurzając go w osobliwej, pogranicznej strefie, w której żywa, materialna cielesność traci swój substancjalny walor bezwzględnego miernika i gwaranta istnienia. Jak w kapitalnym zakończeniu wiersza instrumenty czasu, w którym żywe ciało to zaledwie instrument, na którym zmarli wybijają uparcie zaborczy rytm nieistnienia, odbierający materii jej panowanie, pomniejszający jej kruchą domenę i zamieniający ją zaledwie w nieokreślony pogłos, niemożliwe do zlokalizowania echo:
[…] i ciało –
bęben z płuc i mięśni,
w który bili umarli zwabieni do krwi
i tam, gdzie uderzyli,
ubywało go. stało się echem
i teraz jest wszędzie.
Życie jawi się zatem w postaci widmowej (a widmo to bardzo ponowoczesna figura, nawiedzająca dzisiejszą wyobraźnię po zadekretowanym kresie i śmierci wielkich narracji, ideologii, podmiotu i wszystkiego, w co uzbroiła nas nowoczesność do walki z mrocznymi chimerami przeszłości). Życie w wierszach Honeta nie tylko nie ma swojego początku, a więc nie może się w pełni zacząć, ostatecznie wydobyć z nicości, bo zawsze odciska się na nim jakiś niejasny ślad poprzedzającego go niebytu („twój cień poprzedni// przed nastaniem ciała”; powrozy), ale także nie może definitywnie się zakończyć, wypełnić. Kresem ziemskiej wędrówki żyjącego ciała nie jest grób, jama wykopana w ziemi, a „gruda ziemi, która je przyjęła” (powrozy) – to tylko stacja tranzytowa w nieustannej wędrówce nie-istnienia, skoro „ciała, z którymi grałem w piłkę” wychodzą „z ziemi nagie/ i biegną do mnie przez łąki” (tańcząc wśród krów), skoro „moje ciało” rzuca cień zmarłego czy zaledwie nienarodzonego dziecka (6. t.c.), a porzucona tożsamość płciowa wlecze za swoim nowym wcieleniem swój dawny, niechciany cień (sen o głowie pod płynnym niebem). I nie jest ważne, że za te pozorne wskrzeszenia – nie bardziej jednak pozorne od pozoru życia i pozoru śmierci – odpowiada nasza uporczywa pamięć, nawiedzana przez obrazy z przeszłości, bo ostatecznie nie o moc jednostkowej pamięci tu chodzi. W jakiś niepojęty sposób, niezależnie od naszej woli, nic nie ulega bowiem zapomnieniu, dlatego też nic nie wymaga poświadczenia (z tego właśnie powodu wiersze Honeta są raczej nieustanną, zapytującą wędrówką pośród niejasnych obrazów niż próbą ich precyzyjnego uchwycenia i utrwalenia w słowach). Nie ma tu jednak mowy o pamięci mieszczącej się w jakimś osobowym, transcendentnym umyśle, „w tej jednej rzece/ ognia albo instynktu, w tej jednej/ głowie ślepej, ale trzeźwej” (sen o głowie pod płynnym niebem), w której istnienie mogłoby się przejrzeć, by ujrzeć swój właściwy, zatrzymany w czasie obraz. Wszystko pozostaje bowiem w nieustannym ruchu, a człowiek skazany jest na niekończące się mnożenie wersji swojego życia i – jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało – na nieustanne pozostawanie w drodze. U początku każdej wędrówki i u jej pozornie ostatecznego kresu czeka bowiem zawsze to samo wezwanie do dalszej drogi („kobieta, kiedy się z nią żegnasz,/ i śmierć, gdy cię przyjmuje,/ mówią to samo – musisz iść”; powrozy). To wiersz zabiera w tę powtarzaną od wieków wędrówkę, wzbraniając zamilknięcia i przekształcając się w rozmowę, która „trwa dalej”, choć życie uległo przerwaniu. Wiersz – powtórzmy raz jeszcze – niczego jednak nie upamiętnia i nie ocala. Wiersz odsłania tylko, a być może zaledwie sugeruje to wszystko, czego w inny sposób, trzymając się kurczowo naszych nawyków i wyobrażeń, nie potrafilibyśmy przeczuć ani doświadczyć.
Odcieleśnione, widmowe ciała mają jednak w sobie niewiele z uduchowionych, ezoterycznych bytów. Choć w wierszach Honeta pojawiają się latający Łazarz (o łazarzu latającym), płynne niebo (sen o głowie pod płynnym niebem) czy „wisielcy szybujący na poczerniałych pętlach między blokami” (widok w czerwcu), to jego wyobraźnia kurczowo trzyma się ziemi i ma naturę zdecydowanie telluryczną. Ziemia to miejsce, „gdzie znikają umarli” (znowu cię wołają), ale gdzie jednocześnie nie zaznają wiecznego spokoju („nikt nie zaśnie/ pod ziemią – przysięgam”; nikt nie zaśnie). Warto także pamiętać, że ostatni obraz pojawiający się w tomie Honeta to właśnie obraz ziemi „przesuwającej się” nad bezimienną, „nieruchomą” adresatką tych wierszy (gwóźdź) niczym w słynnym wierszu Wordswortha, w którym martwa ukochana poety, Lucy, niezdolna już, by poruszyć się z własnej woli, poruszana jest nieświadomie codziennym, obojętnym obrotem Ziemi („Głuchy ją obrót ziemi toczy/ Z kamieniem, skałą, drzewem” – jak tłumaczy Zygmunt Kubiak).
Uporczywe, widmowe powroty obrazów i słów oderwanych od swego podmiotowego źródła, nawiedzających pamięć i wyobraźnię, odciskają w języku swój niewyraźny, zawsze już zamazany ślad, odsyłający nie tyle do jakiejś poprzedzającej go obecności, ile do samej różnicy, rozsunięcia, nieuchwytnej ontologicznej luki, która otwiera przestrzeń mowy, ale zarazem sprawia, że poetyka wierszy Honeta z trudem daje się wpisać w powszechnie akceptowane ramy nawet tak szeroko rozumianego „aktu komunikacyjnego”, za jaki zwykliśmy uznawać „wypowiedź poetycką”. Uspokajam od razu, że nie zamierzam tu wskrzeszać wyjątkowo wyjaławiającego sporu o „niezrozumiałość” współczesnej poezji, który co jakiś czas powraca w dyskusjach krytycznych jako znak naszej rosnącej niewiary w jakkolwiek pojmowaną „przemieniającą” moc języka poetyckiego, od którego gotowi jesteśmy oczekiwać już tylko tego, by zmagał się z „problemami”: języka lub egzystencji. Marian Stala zauważył przenikliwie, że „Honet nie jest takim poetą egzystencji jak Marcin Świetlicki, ani takim poetą nieprzejrzystości języka jak Andrzej Sosnowski”, co skłoniło innego krytyka, Macieja Woźniaka, do zbudowania efektownej – wzorowanej na Freudowskiej topice aparatu psychicznego – konstrukcji, w której wsłuchany w siebie Świetlicki jawi się jako ego polskiej poezji, wsłuchany w opresyjny i dyscyplinujący system języka Sosnowski występuje jako jej superego, Honetowi zaś przypada miejsce kolektywnego id, które „odzywa się […] głosem podświadomych zbiorowych lęków i pragnień, tłumionej nerwicy tanatycznych czy kryptoreligijnych natręctw”. Podoba mi się ten pomysł, lecz doceniając jego intelektualną elegancję, chciałbym jednak uciec od kontekstów freudowskich, proponując nieco inny sposób odczytania twórczości poetyckiej Honeta jako zwieszonej gdzieś w pół drogi między stosunkowo dobrze oswojonymi przez nas modelami poezji: umownie rzecz ujmując – egzystencjalnej (zarówno w jej „naiwnym”, jak i „sentymentalnym” wydaniu) oraz awangardowej. Otóż twórczość Honeta, podobnie jak twórczość kilkorga innych najciekawszych poetek i poetów jego pokolenia, umieszczałbym w tej osobliwej i wciąż trudnej do zdefiniowania przestrzeni, w której ani egzystencja, ani język, nie są już stawką ani przedmiotem komunikacji między poetą a odbiorcą, nie należą już do wspólnego symbolicznego świata, w którym zarówno autor, jak i czytelnik czuliby się nieźle zadomowieni, dbając i troszcząc się – przy wszelkich pozorach owej tak demonizowanej „niezrozumiałości” – o wzajemne porozumienie, oparte na milcząco przyjętej wierze w istnienie wspólnego, dostępnego im kodu, gwarantującego owo tajemne, uparcie podtrzymywane poczucie więzi łączące poetów i czytelników w nieformalną wspólnotę.
Ostentacyjna nieprzechodniość języka poezji Honeta, który skutecznie opiera się próbom przepisania na zracjonalizowany język krytycznoliterackiego komentarza, uważam za największą wartość tej twórczości, a zarazem największe lekturowe wyzwanie. Przed tego rodzaju próbami przestrzega zresztą otwarcie i stanowczo sam Honet, chociażby w niedawnej, bardzo interesującej rozmowie z Konradem Wojtyłą, pastwiąc się bezlitośnie, choć jednak nieco przesadnie, nad poczynaniami, z których żyje krytyka i z których – co ważniejsze – jeszcze do niedawna żyła także poezja, także, a może nawet przede wszystkim ta, która podkreślała swoją (zinstytucjonalizowaną) autonomiczność i samowystarczalność.
Osobliwość poezji Romana Honeta polega jednak na tym, że stanowi ona przykład zupełnie innej formy autonomii sztuki. Takiej, która nie jest już skutkiem wyodrębnienia, emancypacji i instytucjonalizacji, ale pojawia się jako efekt bezkompromisowej prywatyzacji wyobraźni i języka poetyckiego, która nie chce się już wpisywać w żadną zinstytucjonalizowaną formę komunikacji (choćby najbardziej elitarnej), ale zakłada – jako swój znak rozpoznawczy i raison d’être – nieusuwalną nieczytelność i nieprzejrzystość własnego przekazu, za którą nie kryje się już wiara w możliwość odkrycia jakiejś wyższej formy komunikacji, stworzenia doskonalszych struktur ekspresyjno-poznawczych, pozwalających wyrazić i zrozumieć to, co dotąd uparcie wymykało się ekspresji, poznaniu i przedstawieniu. Poezja tego rodzaju nie liczy już na intersubiektywną aprobatę czy „obiektywną ocenę”, a w konsekwencji nie rości sobie pretensji do tworzenia wspólnoty odwołującej się do jakichś możliwych do uzgodnienia kryteriów estetycznych i sądów poznawczych. Na tym polega idiosynkratyczna odmiana jednostkowości literatury, w której na niejasnych zasadach łączą się ze sobą – niczym na okładce tomu przedstawiającej głowę radzieckiego kosmonauty zamkniętą w hermetycznym hełmie z nazwą nieistniejącego państwa – nostalgia, mit, ironia, poczucie obcości i izolacji, wypadnięcie z czasowo-przestrzennych struktur codzienności i szczególna auratyczność nieprzekraczalnego oddalenia i ostatecznej pustki przedstawienia, które nie należy już ani do porządku codziennego życia, ani fikcji, ani mitu. Mamy tu do czynienia z faktyczną autarkicznością poezji, która doskonale obywa się bez dopełniających ją komentarzy, interpretacji i parafraz, a także bez odniesienia do jakiejś wspólnej – dla autora i czytelnika – rzeczywistości przedmiotowej czy tekstowej, sensu rozumianego jako immanentna właściwość rzeczy i słów, transcendentnej idei całości – zarówno w odniesieniu do podmiotu, jak i świata przedstawionego – czy wreszcie profesjonalnej, krytycznej lektury. Elementem coraz mniej czytelnego świata staje się coraz mniej czytelna poezja, domagająca się odstąpienia od interpretacji jako racjonalizującej, scalającej, a zarazem zawłaszczającej wykładni na rzecz jakiejś innej strategii czytania, zakładającej daremność rozumienia i przywracającej być może w ten właśnie ryzykowny – zarówno dla czytelnika, jak i autora – sposób utraconą bezinteresowność lektury, wolną od wszelkich zewnętrznych wobec niej pożytków i zobowiązań.
Tomasz Kunz