Piotr Legutko
Jedyne takie muzeum. Odzyskana pamięć o powstaniu warszawskim
Wydawnictwo Znak, Kraków 2014
Paulina Małochleb
Taka fajna tragedia
Na rynku wydawniczym znajdziemy dużo książek głupich lub niebezpiecznych, rzadko jednak ukazują się takie, które nie tylko są zarazem głupie i niebezpieczne, ale też wybitnie zmanipulowane oraz dobrze napisane. Wszystkie te cechy łączy w sobie Jedyne takie muzeum. Odzyskana pamięć o powstaniu warszawskim Piotra Legutki − opisująca prace nad stworzeniem Muzeum Powstania Warszawskiego.
Piotr Legutko to dziennikarz, twórca programów telewizyjnych i autor wielu tekstów – widać to wyraźnie w tej opowieści: dobrze skonstruowanej, domkniętej, świetnie skomponowanej. Legutko tworzy w niej dynamiczną narrację, pełną zwrotów akcji, anegdot, dobrze zbudowanych postaci, pogłębionych charakterów. Ten kunszt dziennikarski należy docenić, bo autorowi udaje się opowiadać o zazwyczaj nudnych perypetiach urzędników i polityków, przetargach, projekcie, finansowaniu publicznych inwestycji. Tymczasem tutaj wszystkie te wątki splatają się w polityczny thriller. Problem główny, czyli okoliczności towarzyszące stworzeniu muzeum 1944 roku, zostaje tu uzupełniony o opowieści biograficzne wszystkich osób, które brały udział w projekcie, o konflikty, wahania, przeszkody nie do pokonania. Legutko wprowadza suspens, ujawnia wiele małych konfliktów, każe nam – 10 lat po otwarciu muzeum – trzymać kciuki za tę inicjatywę.
Jednocześnie jednak to książka potworna, dokonująca groźnych zabiegów na materii pamięci, przekłamująca przeszłość, stronnicza i prostacka. Poziom wypowiedzenia jest tu absolutnie sprzeczny z budowanym przekazem, Legutko deklaruje bowiem, że Muzeum Powstania Warszawskiego to instytucja ponad podziałami, że on sam opowiada o budowaniu narracji łączącej całe społeczeństwo. Jednocześnie jednak jego opowieść pogłębia, umacnia i wytwarza nowe podziały: wszyscy ci, którym się kształt muzeum nie podoba, to spadkobiercy zdrajców-komunistów. Wybór jest taki: „skorumpowane dziadostwo komunistyczne” albo kult powstania i uznanie wielkości muzeum. Cóż, to tylko jedna z pierwszych istotnych manipulacji, która umacnia tylko zasadniczy podział polityczno-społeczny.
Opowieść o tworzeniu muzeum prowadzona jest tutaj wielogłosowo, Legutko sam komentuje zdarzenia, a przede wszystkim pozwala mówić swoim bohaterom – twórcom muzeum: Lenie Dąbkowskiej-Cichockiej, Elżbiecie Jakubiak, Markowi Cichockiemu, Dariuszowi Gawinowi, Dariuszowi Karłowiczowi, Pawłowi Ukielskimu, Pawłowi Kowalowi i Janowi Ołdakowskiemu. Ten wielogłos jest jednak wyłącznie pozorny, bo w gruncie rzeczy cały reportaż odzwierciedla jeden głos – głos polskiej prawicy, która chce dzielić i rządzić. Jeśli pojawiają się tu jakieś głosy krytyczne, są to opinie zaczerpnięte z prasy, cytaty gazetowe. I choć na poziomie wypowiedzenia pojawia się tu kilkadziesiąt postaci, to w tekście występuje tylko dwóch bohaterów: zbiorowy bohater pozytywny, czyli ekipa „muzealników”, oraz wróg, czyli środowiska lewicowe reprezentowane przez „Gazetę Wyborczą” i Adama Michnika. Przedmiotem sporu jest zaś pamięć historyczna, świadomość społeczna, o którą walczą obie strony. W narracji Legutki jest to oczywiście opowieść z prawicowym happy endem, bo gdy w 2003 roku „muzealnicy” przystępują do pracy, polskie społeczeństwo – jak pisze autor − nie ma żadnej pamięci przeszłości, nie jest nią zainteresowane, nie szanuje powstańców i nie ma ochoty święcić godziny W. Jednak już w 2004 roku, gdy wiele projektów promocji przeszłości prowadzonych przez muzealników zostało zrealizowanych, pamięć przeszłości istnieje mocno, Polacy uwielbiają powstańców, tłumnie odwiedzają muzeum. W rok jeden zatem udało się zmienić kształt polskiej świadomości – czyn to zaiste godny uwiecznienia, jest to bowiem pierwsza taka sytuacja znana historii.
Konstrukcja tej opowieści zasadza się właśnie na takiej dialektyce poparcia i potępienia: za ekipą Ołdakowskiego stoi lud Warszawy i powstańcy, którzy masowo oddają osobiste pamiątki do zbiorów muzeum. Przeciwko są tylko politycy lewicy, „Gazeta Wyborcza” oraz skostniałe i zazdrosne o sukces środowiska muzealników. Media obdarzają budowniczych muzeum życzliwą uwagą, mieszkańcy miasta sekundują postępom w budowie, powstańcy jeszcze przed otwarciem traktują je jako miejsce prywatnych spotkań, swoją przestrzeń. Walka toczy się tu z czasem, chodzi o to, by zdążyć stworzyć całe muzeum w ciągu 13 miesięcy. Sukces nie jest pewien, wszędzie bowiem czai się potencjalny wróg – a to prywatne przedsiębiorstwo zaskarża przetarg, a to ekipa saperów nie pozwala pracować na budowie, bo na placu odkryto nierozbrojone ładunki. Legutko nie widzi schematu fabularnego, który sam wykorzystuje, a który łatwo można zidentyfikować: opowieść o tworzeniu muzeum wykorzystuje schemat powieści produkcyjnej, w której zespołowi robotników o słusznym nastawieniu ideologicznym szkodzi jakiś niewidzialny przeciwnik.
Legutko jest świetnym dziennikarzem, doskonałym autorem, głęboko ukrywa szwy swojej historii, drobne przesunięcia, które budują jednak wielkie różnice ideologiczne. Książka poświęcona budowie muzeum powstania warszawskiego już na wstępie ucina dyskusję o sensie powstania, autor bowiem uważa, że nie ono jest najważniejsze. Miejsce dyskusji zatem o sensie powstania zajmuje dyskusja o obowiązku pamięci, która błyskawicznie zostaje powiązana z komunistyczną historią niszczenia pamięci powstania. W tym porządku każdy, kto kwestionuje taki kształt muzeum i tworzoną przez niego opowieść o przeszłości (a przecież wiemy, że ta wizja 1944 roku, którą zbudowało muzeum, ma wyraźną wymowę ideologiczną), staje po stronie pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i NKWD, którzy powstańców więzili i mordowali.
Zebrany tutaj materiał to w dużym stopniu opowieść o tym, jak Piotr Legutko widzi przeszłość. Dowiadujemy się bowiem, że idea upamiętnienia powstania zrodziła się już 1 sierpnia 1945 roku, gdy na Powązkach zebrali się ocaleli warszawiacy, rodziny poległych i byli powstańcy. W tej interpretacji „muzealnicy” skupieni wokół Lecha Kaczyńskiego stają się w prostej linii spadkobiercami tej tradycji, trudno zaś dzisiaj w Polsce o lepszą genealogię. To „muzealnicy” zatem okazują się dziedzicami tradycji, bohaterami, którzy mają odwagę stanąć przeciwko skorumpowanej i obciążonej komunistycznym kacem administracji państwowej. Spadkobiercy idei romantycznej walki, republikanie z ducha, wykształceni na Platonie, są tu też dzielnymi budowlańcami, bohaterami, którym sekunduje cała ludność miasta, w których sukces wierzą powstańcy. Ci zaś, spośród nich, którzy wątpią w sukces ekipy Ołdakowskiego, w ramach przeprosin całują go w rękę: „Tydzień przed otwarciem muzeum przyszły do mnie dwie starsze panie. Zobaczyły dziury w ziemi, koparki, ogólny bałagan. Wołały: «Pan nas oszukał, tu nic nie będzie, jak pan śmie znów mamić powstańców?!». «Jak bym mogła, to bym pana tą laską zlała!» – krzyczała jedna z nich. Było naprawdę groźnie. Podczas uroczystego otwarcia nagle poczułem, że ktoś mnie całuje w rękę. To była ta sama pani”.
Legutko w ramach swojej opowieści nadaje powstańcom moc sankcjonowania rzeczywistości, boską moc ustanawiania zdarzeń, nadawania im jedynej właściwej wykładni. Powstańcy początkowo wątpią w sukces ekipy Ołdakowskiego, są wobec niej podejrzliwi, bo wielokrotnie przecież oszukiwano ich w przeszłości. Jednak to właśnie „muzealnikom” jako pierwszym udaje się zrealizować obietnice dawane tyle razy w przeszłości, sympatia powstańców nadaje im zaś wyższy status, uniemożliwia dyskusję. Jak dowiadujemy się bowiem z tej opowieści, nikt (poza skostniałym i staroświeckim środowiskiem profesjonalnych muzealników) nie chciał stworzenia klasycznego muzeum o charakterze informacyjnym. Głównym celem ekipy Ołdakowskiego było stworzenie muzeum narracyjnego, które – jak pragnęli tego powstańcy – miało opowiadać o ludziach, a nie o sensie walki. W ten sposób właśnie ucieczka z przestrzeni intelektualnej dyskusji w sferę emocjonalną uzyskała podwójne uzasadnienie. Sankcjonowało ją życzenie powstańców (a więc najstarszego pokolenia) oraz włączenie się w nowoczesny trend budowania muzeów (instalacje multimedialne zamiast gablot). Tutaj więc dokonuje się kolejny zwód taktyczny, bo treści niewygodne znikają, a kształt muzeum okazuje się słuszny i właściwy, bo jest nowoczesny.
Jedyne takie muzeum to książka niebezpieczna, bo jak pokazują opinie o niej zamieszczane w internecie czytana jest jak zobiektywizowana narracja o faktach, tzw. „książka historyczna”. A przecież jest to tekst polityczny, uwikłany w rozgrywkę o władzę, manipulujący obrazem przeszłości (tej powstańczej i PRL-owskiej oraz tej najnowszej, sprzed 10 lat). To także tekst wyrachowany, bowiem Legutko chce obronić pamięć powstania warszawskiego przed wykorzystywaniem go do bieżących i nieprawnych celów politycznych, chociaż sam używa go w swej krucjacie przeciwko własnym przeciwnikom politycznym.
Paulina Małochleb