Joanna Orska
Piszę o Kolegach!
Andrzej Skrendo
Falowanie nowoczesności. Szkice krytyczne
Wydawnictwo Forma, Szczecin 2013
Bardzo wiele diagnoz krytycznoliterackich, podsumowań, które mogłyby dawać powód do dyskusji, formułowana jest dzisiaj w sposób ogólny, w trybie publicystycznym. Konstatacje te dotyczą zazwyczaj społecznej postaci i sposobu funkcjonowania literatury oraz przyczyn drążącego ją kryzysu. W tegorocznym zeszycie „Książek w Tygodniku” (nr 7/8) taki charakter miał właśnie ciekawy szkic Przemysława Czaplińskiego, który recenzował nową publikację Korporacji „Ha!art” Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu. Raport z badań. Krytyk odnosi się przede wszystkim do utraty autonomii dzisiejszej literatury na rzecz wolnego rynku mediów i – jednym głosem z autorami „raportu” – upomina się o suwerenność literatury jako o dobro konieczne. Z prawdziwą ulgą należy powitać nawrócenie się krytyków „politycznych” na tę sprawę! Pojęcie autonomii do niedawna odsyłane było do lamusa zarówno przez autora Polski do wymiany, jak i przez krytyków „Ha!artu”, nie zauważających jego krytycznego potencjału. Przypomnieć należy tu zwłaszcza o tezach Czaplińskiego, który łączył początkowy, „liberalny” akord naszego dwudziestolecia, odsuwający od literatury rzeczoną „polityczność” (więc i jej zależność od społecznych kontekstów) z kwietystyczną intencją, by oddać się temu, co literackie w literaturze. To duże uproszczenie można obecnie tłumaczyć tylko jako próbę zainicjowania nowego turnieju pokoleń, wytwarzającego w debacie o literaturze miejsce dla roczników siedemdziesiątych. Nie ma też chyba sensu wypominanie niegdysiejszym, zaprzysięgłym wrogom „autonomiczności” ich niedawnych poglądów – powiedzieliby zapewne, że to nielubiane do niedawna określenie, wiązane z literaturą pojętą na modłę modernistyczną, swobodnie grającą sama ze sobą i odwróconą od społecznych spraw, zupełnie inaczej funkcjonuje w świetle teorii Pierre’a Bourdieu. Po co się kłócić, kiedy w gruncie rzeczy chodzi nam o to samo – o wzmocnienie głosu literatury, przywrócenie jej możliwości krytyki rzeczywistości społecznej, co wydarzy się tylko wtedy, gdy stanie się ona w przestrzeni publicznej na powrót słyszalna – jako literatura. Intencje przyświecające politycznym krytykom są jak najczystsze. Trudno także zarzucić Czaplińskiemu gołosłowność: proponuje on w kodzie swojego tekstu konkretne rozwiązania, remedia umożliwiające usensownienie wypowiedzi artystycznej, krytycznej, teoretycznej w dzisiejszej społecznej perspektywie. Cóż z tego, skoro zwykle po opublikowaniu szkicu tego rodzaju zalega cisza. Nie jest to zresztą tylko przypadek tekstu Czaplińskiego…
Czytaj dalej
Co roku wychodzi w Polsce kilka świetnych książek krytycznoliterackich, które wydawane są wyłącznie jako kolejne pozycje w dorobku naukowym. Tezy w nich stawiane, stanowiące rzeczywistą rozmowę o literaturze, której autonomii (profesjonalnego warsztatu, przesłanek odrębnych wobec pola władzy i ekonomii, krytyki dysponującej własnym głosem i środowiskowym autorytetem) zdecydowaliśmy się bronić – jako codzienna, krytyczna praktyka nie przebijają swoją atrakcyjnością możności diagnozowania kryzysu, metodologicznego rozpatrywania kryzysu i szukania rozmaitych remediów, które kryzys literaturoznawstwa miałyby odsunąć. Literaturoznawstwo, w formie profesjonalnej, wynikającej z umiejętnego stosowania narzędzi tworzenia i lektury tekstu, straciło swoją ponętną właściwość nie tylko dla czytelników coraz słabiej wykształconych, czytających z pominięciem zaplecza literaturoznawczego, niedysponujących i niepragnących dysponować żadną wiedzą na temat książek. Także literaturoznawcy wolą występować raczej w roli proroków zmieniających zły świat niż w roli zwykłych wyrobników humanistyki, dzięki którym właściwie istnieje autonomia, o którą Czapliński upomina się wraz z Janem Sową, Grzegorzem Jankowiczem i Piotrem Mareckim. Być może zaczynamy mieć do czynienia z sytuacją, w której puszcza zadeptywana jest przez ekologów. Literatura w obrazie uzyskiwanym z masowych mediów, z festiwalowych seminariów, międzynarodowych, drogich konferencji, pozostaje wszak – pomimo wszystkich wysiłków – zamierającym zjawiskiem, którego nie-byt daje się ująć co najwyżej w pojęciach analizy socjologicznej. Czy damy radę obronić autonomię literatury?
Książki krytycznej wręcz nie wypada nie wydać przed literaturoznawczym doktoratem czy habilitacją. Niektóre z tych pozycji więc wydają się niedokończone i pretekstowe. Niektóre jednak stanowią rzeczywisty wyraz wewnętrznej potrzeby, są świadectwem całych lat namysłu nad literaturą i wynikają z prawdziwej, badawczej pasji. Nie cieszą się jednak uwagą recenzentów, którzy kiedyś poświęcali krytyce więcej niż tylko zdawkowe, grzecznościowe wypowiedzi. Tezy w nich stawiane nie budzą emocji, nie prowokują do polemiki – padają bowiem, używając terminologii Bourdieu, z pola, którego istotność wydaje się wątpliwa nawet samym literaturoznawcom. Mówienie z niego umożliwia konstruowanie wypowiedzi, które w kategoriach komunikacji zdominowanej przez styl masowych mediów nie są ciekawe. Literatura wydarzenia tylko naśladuje, sama zaś niesie z sobą aspekt „wydarzeniowości” w statystycznych, socjologicznych kategoriach jedynie wtedy, kiedy ukaże się światu jako arcydzieło lub gdy umrze znany pisarz (z przykrością należy odnotować, że prawdziwym ciosem dla sprawy obrony autonomii literatury jest milczenie masowych mediów po śmierci Janusza Sławińskiego, jednego z największych literaturoznawców XX wieku). Uczestników dyskusji o najnowszej literaturze – kiedy spotykają się przy okazji realizacji grantów, na seminariach czy konferencjach – nie jest mało! Potrafią nawzajem się słuchać, z ciekawością i żywo dyskutować – nie zgadzać się, wspierać, zawiązywać sojusze. Niestety okazuje się, że tak żywa przestrzeń krytycznej dyskusji – poniekąd wyrwana z rzeczywistości przeciętnego krytyka, a wypełniona na co dzień dydaktyką, pisaniem wniosków grantowych, przygotowywaniem sprawozdań i zbieraniem punktów za publikacje – okazuje się możliwa tylko na zasadzie wakacji! Nie znajduje bowiem właściwie przełożenia na tekstową wymianę opinii o książkach, która na zewnątrz reprezentowałaby życie zawodowe i interesy literaturoznawców. Narzekanie na brak tygodników kryje być może rzeczywisty brak zainteresowania sobą nawzajem w kategoriach środowiskowych. Relacjom organizującym to środowisko zaczęły bowiem patronować – podobnie jak wszystkiemu innemu – reguły rynkowe, ekonomizujące wszelkie więzi, doprowadzające między innymi do (ekonomicznej) indywidualizacji tworzących rynek podmiotów. Krytycy w przestrzeni publicznej albo konsumują swoją własną popularność w samotności, albo nie konsumują wcale. Tymczasem to poprzez krytyczne opinie, poprzez wymianę zdań, dyskusje, profesjonalne polemiki, pole autonomii w ogóle może się wydarzać: nieustannie powstawać i zmieniać się, dostosowując swoje znaczenia do bieżących potrzeb. Autonomia to bowiem coś, co się wspólnie wypracowuje, nie zaś bliżej nieokreślony, nieco anachroniczny, ekskluzywny rys literatury. Obumieranie dyskusji krytycznej nie jest spowodowane także, jak sądzi Czapliński, publicznym wyzbywaniem się autorytetu profesjonalnych użytkowników literatury, którzy często zbliżają się do powszechnych mediów, z konieczności sprowadzając swoje w nich istnienie do statusu tajemniczych głów wawelskich. Wiąże się ono, jak uważam, z publicznie okazywanym sobie nawzajem, pełnym uprzejmości désintéressement, stanowiącym główną, „demokratyczną” zasadę wymiany idei na scenie, na której każdy może sobie, jeśli chce, „pogłosować”. Możemy więc na łamach czasopism (papierowych i internetowych) wygadywać truizmy, banały, najgorsze bzdury i nikomu właściwie to nie wadzi. Dyskusja o książkach nie jest publicznie ważna. To, co pozostaje istotne w perspektywie dzisiejszej wymiany informacji, zdeterminowanej przez ekonomię (czyli przekonanie, że mówienie o konkretnych nazwiskach przyczynia się do lansowania konkretnych osób), potęguje milczenie, którym kwitowane są zarówno te ciekawe, inwencyjne, jak i te najbardziej niesławne wypowiedzi. Traf chce, że często właśnie te ostatnie, korzystające z praw ułatwionej, dziennikarskiej publicystyki, świadczą o nas na zewnątrz. Żeby budować autonomię pola literatury, a jednocześnie bronić się przed całkowitą ekonomizacją jej znaczeń, postanowiłam pisać o koleżankach i kolegach!
Lubię czytać krytykę Andrzeja Skrendy, bo jest on autorem, który – z jednej strony – prezentuje swoje umiejętności interpretacyjne dyskretnie, nie skupiając uwagi na własnej osobie, choć z drugiej – wyraża swoje opinie w sposób wyrazisty, nie stroniąc od zdecydowanych argumentów, jest on więc w tekście mocno obecny jako wnikliwy, krytyczny i wierny czytelnik. Falowanie nowoczesności – zbiór tekstów krytycznych – towarzyszy innej książce autora z tego samego roku, Przodem Różewicz! Obie pozycje zawierają w sobie elementy krytycznoliterackie, choć ta druga, spójniejsza, stanowi także kontynuację wątków różewiczologicznych, obecnych właściwie we wszystkich książkach Skrendy (kontynuację szczególnie ciekawą, bo pokazującą historię towarzyszenia krytyka późnej recepcji twórczości poety).
Falowanie nowoczesności to krytyka w tradycyjnym sensie – zbierająca rozmaite szkice rozproszone, publikowane wcześniej w czasopismach, a ślady dążenia do zamkniętej formy zdradzająca tylko poprzez podział treści na cztery działy: związany z esejem filozoficznym, prozą, poezją i krytyką. Z takiej „zbierackiej” strategii wynikają bardzo różne publikacje – niektóre pozbawione spójnej idei wydają się faktycznie niekonieczne, zwłaszcza, kiedy chodzi tu o książki „towarzyszące”, które przechodzą próbę recepcji z perspektywy dziesięciu, dwudziestu lat później. Książka Skrendy nie pozuje na coś, czym nie jest – nie widać tu śladów wysilonego „szycia” dzieła krytycznego z przewodnią tezą, obrośniętego dodatkową bibliografią, mającą stanowić referencje autora, który usiłuje potwierdzić publicznie swoje kompetencje. Zachowuje jednak pewną spójność wynikającą po prostu z jednolitości koncepcji dotyczących literatury i z wyrazistego profilu, który charakteryzuje krytykę Skrendy.
Ciekawy jest sposób, w jaki autor czyta zajmujące go teksty. Cała pierwsza część zawiera szkice polemiczne. Skrendo pisząc o książkach Leszka Kołakowskiego, Jolanty Brach-Czainy czy Agaty Bielik-Robson nie szczędzi im uwag ironicznych, często nawet kąśliwych, choć wynikających z głębokiej lektury, uwag zawsze istotnych wobec ich propozycji teoretycznych. Powiedzieć należy więc, że książki te czytane są bardzo uważnie, zanim zostaną postawione w krzyżowym ogniu pytań, które budują naturalną scenę rozważań szczecińskiego krytyka. Wypowiedź dotyczącą Moich słusznych poglądów na wszystko Kołakowskiego rozumieć można by – z jednej strony – w ironicznych kategoriach przygany, która w rzeczywistości jest komplementem, choć z drugiej – późne uwagi filozofa całkiem po prostu budzą tu wiele wątpliwości. Z pełnego retorycznych fajerwerków poświęconego Kołakowskiemu szkicu przeziera przekonanie, że skrajna nieufność wobec ponowoczesności wpędziła go w sytuację, w której utracił on możliwość rzeczywistego wypowiadania się o świecie upadłych idei. Właśnie brak argumentów, według autora Falowania nowoczesności, powoduje, że filozof kończy mówiąc raczej o sobie i swojej sytuacji w obliczu ponowoczesnych przewartościowań niż o samej liberalnej cywilizacji i oburzających konsekwencjach (m.in. metodologicznych), jakie ta cywilizacja Polsce przyniosła. Rygoryzm oceny niesie z sobą niebezpieczeństwo uproszczeń – i tych uproszczeń krytyk nie waha się wypunktować, kiedy pisze o szyderstwach i wykluczeniach, które zastąpiły Kołakowskiemu dyskusję z poststrukturalizmem, dekonstrukcją, neopragmatyzmem. A takiej dojrzałej, wynikającej z pewności swojej pozycji polemiki, zapewne oczekiwałby jeden z jego najwierniejszych czytelników. Podobnie ciekawy efekt przynoszą lektury wznowionych Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy oraz Innej nowoczesności Agaty Bielik-Robson i jej późniejszych książek: Romantyzm. Niedokończony projekt i „Na pustyni” – kryptoteologie późnej nowoczesności. Szczeliny Skrendo ceni chyba ze względu na fakt, że książka jako jedna z pierwszych podejmuje w Polsce problematykę doświadczenia codzienności, z płciowością i cielesnością jako najważniejszymi jego wyróżnikami – być może także ze względu na oryginalność i śmiałość koncepcji. Krytyk testuje tutaj jednak ważną dla badaczki kategorię „transu egzystencjalnego”, i to w sposób, który wydaje się oczywisty, bo odpowiadając na jej apel o egzystencjalną gotowość do tego transu, który ma tu służyć jako wehikuł objawienia, i próbując tę poznawczą propozycję jakoś do siebie przymierzyć. Autor Falowania nowoczesności wydaje się tu bardzo uczciwy – z nadzieją wygląda antropologicznych możliwości przeformułowania języka badawczej metodologii humanistyki. Sprawdzając jej nowe formuły poniekąd na sobie, pokazuje jednak od razu, na czym polega ich słabość. Za subtelnym wezwaniem Brach-Czainy do osobistego przeżycia treści książki pobrzmiewa głos, który na modłę całkiem heideggerowską każe „milczeć, słuchać i darowany nam sens kontemplować” (s. 25), ale i usiłuje czytelnikowi przewodzić, na bardzo rozmaitych frontach, bez względu na niekonsekwencje logiczne, nie poddające się dowodowi „objawienie”, które jako reprezentacja doświadczenia proponuje autorka, czy na niezgrabne u swoich fundamentów manifestacje świadomości feministycznej, przypominające zbytnio tradycyjny „męski” idealizm. Jeżeli chodzi o książki Bielik-Robson, badaczki, którą Skrendo niewątpliwie podziwia, w swojej lekturze autor sekunduje krucjacie, jaką autorka wiedzie przeciwko rozmaitym koncepcjom postmoderny. I znowu występuje tu w roli krytyka podejrzeń; z jednej strony wydaje się, że chciałby, żeby Bielik-Robson się udało – by można przemóc właściwy „filozofii śmierci” etyczny sceptycyzm. Z drugiej strony, zarówno własne nadzieje, jak i pełne erudycji wycieczki autorki przeciwko wszystkim kwituje z właściwą sobie ironią, zatrzymując się nad lekkością, z jaką filozofka bierze w swoich publikacjach kolejne przeszkody rozmaitych światopoglądów. Pyta ją zwłaszcza o to, jakie byłoby wobec tego owo „właściwe dla człowieka i utracone przez niego miejsce we wszechświecie”, o które badaczka walczy i które często wskazuje „z niezachwianą pewnością” (s. 29). Przyglądając się pomysłom, które zwłaszcza w książce „Na pustyni” powiodły Bielik-Robson w stronę „wybitnie idiosynkratycznej” interpretacji żydowskiego witalizmu, krytyk zupełnie po ludzku pyta, jaki to mianowicie sens mądre książki uczonych usiłują mu jako czytelnikowi ofiarować. Wybitnie drażni go też, że pewnego rodzaju niedecydowalność w sprawie tego sensu, widoczna jeszcze w intencji Bielik-Robson badania romantyzmu jako wynajdywania alternatywnych wobec oświecenia form racjonalności, zastąpiona została „zbawieniem” jako projektem quasi-filozoficznym; że ostatecznie oddaje się pole, na którym człowiek, borykając się z określającymi go niejednoznacznościami, dopracowuje się figur nieparadoksalnych, dogmatycznej wiary i pojęć, których atrakcyjność wynika z mnożenia niejasności, uwznioślanych przez dydaktyczny zapał. Trudno z drugiej strony przegapić akcent kończący Falowanie nowoczesności! To ankieta „Polonistyki” z pytaniem o najważniejsze książki „naszego” dwudziestolecia, pośród których Andrzej Skrendo wymienia właśnie książki Kołakowskiego, Brach-Czainy, Bielik-Robson i Baumana: uczonych, których poglądom i których retoryce wytacza w swoich recenzjach prawdziwe sprawy. Co to może oznaczać?
Być może Skrendę po prostu nie łatwo zainteresować; może ciekawią go takie książki, w których padają ryzykowne pytania o istotne sprawy, takie, które dzisiaj są warte rozwiązywania? Może bez ryzyka omyłki nie ma wielkiej filozoficznej literatury, a tam, gdzie stawia się ryzykowne tezy, muszą też zdarzyć się i nadużycia? A może według krytyka ciekawe są takie problemy, które jemu samemu dostarczają duchowego pożywienia? Czy też mniej wzniośle: umożliwiają krytyczne myślenie, dają asumpt do postawienia frapującej tezy, która może rozmowę o książkach powieść dalej, w kierunku niemożliwych przecież i niekoniecznie pożądanych rozwiązań. „Istotne sprawy” w przypadku szczecińskiego krytyka pozostają w mocnym związku z pytaniami metafizycznymi, które określają wszelką hermeneutykę. Jego metody badawcze nieodmiennie związane są jednak z hermeneutyką podejrzeń. Poszczególne lektury w Falowaniu rozpadają się zatem na dwie zasadnicze kategorie. Z jedną wiążą się książki, które autora do myślenia zainspirowały i w których szuka on przede wszystkim słabości, jakby dla samego siebie sprawdzając, co warte są poglądy, którym chciałby się dać uwieść. W drugim przypadku zaś po prostu chce wierzyć. Daje sobie poniekąd prawo do wiary i na chwilę usypia podejrzenia raczej w przypadku kreacji artystycznych (np. Lubiewa Michała Witkowskiego czy dokumentów takich, jak przygotowany przez Jarosława Makowskiego tom rozmów z księdzem Wacławem Oszajcą). Podobnie jak czytelnik baśni o Sobotniej Górze, krytyk – kiedy może uniknąć racjonalizacji przedstawianych światopoglądów, jakiej konieczność niesie z sobą formuła filozoficznego eseju, kiedy przed tą koniecznością chroni go bufor gatunkowej konwencji (fikcji, poetyckiego wyznania bądź szczerej rozmowy) – okazuje się rzeczywiście wzruszony odwagą swoich bohaterów. W podobny sposób więc chwali Witkowskiego, który w swojej książce – przeczytanej tu po Bataille’owsku – nie waha się wskazywać na dojmującą nieobecność tabu w dzisiejszym świecie, co z narracji o homoseksualizmie czyni opowieść o „kłopotach z życiem”. I w podobny sposób słucha kontrowersyjnych wypowiedzi księdza Oszajcy: o przerażającym odłączeniu od ciała, jakie może przynieść dogmatyczne życie religijne, o trudach celibatu czy błędach współczesnego kościoła. W dalszych partiach Falowania to napięcie pomiędzy wiarą i krytyką jednak opada; powiedzieć można, że ustępuje historycznoliterackiej konwencji.
Zastanowić by się należało, czy wszystkie teksty zebrane w książce powinny się rzeczywiście w niej znaleźć – niektóre stanowią świadectwo naprawdę dawnej, przedawnionej lektury. Nie wiadomo w gruncie rzeczy na przykład, co robi tu szkic o książce Lopeza Mausere, napisany wyjątkowo zręcznie, zamieszczony chyba po to, by krytyk mógł pochwalić się swoim retorycznym warsztatem. Tekst o Dwunastu stacjach Różyckiego świetny jako recenzja – jako szkic wydaje się jednak zdawkowy i jakby w tym miejscu niekonieczny. Bardzo dziwnie wrażenie robi złożona z cytatów recenzja z Czynnego do odwołania Świetlickiego. Tak jakby część poetycka złożona została głównie po to, by stanowić oprawę dla szkiców dotyczących poezji Adama Wiedemanna, który jest tu chyba jedynym mocnym bohaterem naszej ponowoczesności.
Jakim krytykiem jest Andrzej Skrendo? Czy może lepiej byłoby zapytać – jakim jest literaturoznawcą? Ciekawy obraz badacza wyłania się z ostatniej, krytycznej wypowiedzi, odnoszącej się do nowej książki Michała Pawła Markowskiego Polityka wrażliwości, zamieszczonej w „Wielogłosie” (2014, nr 1). Podoba mi się sposób, w jaki Skrendo – jak dobry gospodarz – broni stanu posiadania humanistyki, także w znaczeniu dziś nielubianym: instytucjonalnym. Na atrakcyjne tezy Markowskiego, głoszące nie-naukowość jako zasadniczą cechę (pozytywną) humanistycznych dociekań, wskazujące na humanistykę jako „dyspozycję krytyczną”, za imperatyw mającą „poszerzanie siebie” w ludzkim wymiarze (uwzględniającym błądzenie, niepewność, tymczasowość), autor Falowania nowoczesności odpowiada ofensywą na rzecz przywrócenia humanistyce godności nauki – a co za tym idzie, czegoś społecznie istotnego. Motywuje zaś swoje stanowisko w sposób nader zdroworozsądkowy: „[…] każdemu wolno traktować własny sposób uprawiania nauki jako zajmowanie się sobą – na tym m.in. polega akademicka wolność, ale czynienie z tej postawy intelektualnego fundamentu działalności wydziałów uniwersyteckich okazałoby się zapewne niczym więcej niż malowniczym samobójstwem” (s. 95). Skrendo jako krytyk zawsze widzi w badaczu – proponującym swój uogólniający, literaturoznawczy dyskurs pod rozwagę w formule alternatywnego, konkurencyjnego paradygmatu – piszącą osobę, z jej własnymi interesami, uwarunkowaniami; patrzy też na literaturoznawstwo w sposób, który właśnie taką spersonalizowaną perspektywę podporządkowuje interesom innym, rozumianym społecznie. Markowski to więc pisarz oryginalny, wykształcony, błyskotliwy i miło czytać dywagacje dotyczące nieograniczonej swobody humanistycznej wyobraźni w jego wydaniu. Jednak humanistyka oparta jedynie na talencie i apetytach interpretującej siebie w nieskończoność jednostki, wyrzekająca się przy tym roszczenia do wiedzy, sprawia według autora Falowania… wrażenie przygnębiające. Nie proponuje bowiem niczego w zamian za instytucjonalne ograniczenia, które znosi w imię jednostkowej swobody. Zdrowy rozsądek filologa, który nie godzi się rozprawiać o polityczności w oddzieleniu od pragmatyki uprawiania własnego zawodu, podpowiada, że humaniści sami podkreślający swoje metodologiczne słabości, swoją niepewność, niechęć do własnej dyscypliny, a przede wszystkim niejasność i niską użyteczność własnych kompetencji, nie mają szans, by w przestrzeni publicznej coś znaczyć (a co za tym idzie, także o sobie decydować). Taki właśnie element – nakaz świadomości społecznej pragmatyki komunikacyjnej, towarzyszącej dzisiaj czytelnikowi, od której odseparowanie powoduje anachroniczność dzisiejszych recept na wspólnotę, groteskowość metodologicznych gestów, jakie zamiast istotnych wyjaśnień proponuje społeczeństwu humanistyka – wydaje się najważniejszą przesłanką krytyczną Skrendy. Towarzyszy temu bardzo ciekawe, jak na duchowego ucznia Richarda Rorty’ego przekonanie: „[…] obrona prawdy w badaniach humanistycznych nie jest według mego rozeznania, sprawą straconą, lecz przeciwnie, wartą zachodu. O ile opiszemy ją w kategoriach obiektywności i kumulatywizmu, a nie adekwacji względem rzeczywistości” (s. 95). Prawda humanistyczna, o którą warto się spierać, a która miałaby charakter „kumulatywny” i „obiektywny”, to oczywiście tutaj prawda dynamiczna, wypracowana na zasadzie pewnego konsensusu. Tylko „prawda” jest towarem, który przywróciłby humanistyce konkurencyjność na giełdzie idei. Skrendo oczywiście nie wypowiada się w kwestii samej prawdy jako punktu dojścia humanistyki. Podobnie jak wszyscy twórcy, których teorie poddaje krytyce, wskazuje na nią jedynie, jak na wzniosły cel, quasi-religijnym gestem. Przy tym właśnie pojęcie „prawdy”, obiektywnej i kumulatywnej, wiąże Andrzeja Skrendę – z jego pełną retorycznego rygoru logiką, z przekonaniem o tym, że konsensus, zapomniany, zaniedbany, wylany z kąpielą, przecież nadal towarzyszy nam i przyświeca w naszych dociekaniach – z naukami przyrodniczymi w jeszcze dwudziestowiecznym stylu. Nawet jeśli humanistyczny zdrowy rozsądek musi z konieczności wyróżniać się smutnym wdziękiem świata, który nieodwołalnie przeminął, wyznacza on jednak pewien systemat krytycznych zachowań, które wydają się przynajmniej konkretną propozycją w świetle dzisiejszej dyskusji o kryzysie humanistyki, stanowiącej przeważnie giełdę najlepszych pomysłów na to, dlaczego humanistyka w dotychczasowym znaczeniu, wymiarze, granicach powinna się nieodwołalnie i natychmiast unicestwić. Zdrowo myślący producent, na przykład Coca-Coli, nie pomyślałby nigdy o zmianie marki, nawet jeśli najpierw doprowadziłby do zepsucia produktu. Być może zamiast sarkać na uniwersytety, zamiast przyjmować zmiany dyktowane przez zarządzający kulturą aparat administracyjny jako zło konieczne, humaniści mogliby zacząć od tego, by spróbować odzyskać swoją autonomię, swój autorytet i (nie tylko) wiarę w uniwersyteckie narzędzia – by odzyskać swoją instytucję. Zamiast mówić, że to, co mają do zaproponowania społeczeństwu, to w gruncie rzeczy piękne, ale czcze dywagacje, mamidła czyniące z przeciętnych obywateli tym łatwiejszy łup w świecie wolnego rynku, powinni być może spróbować, z wielką pewnością uniwersyteckiego gruntu pod własnymi nogami, upomnieć się – jako dość duża i elitarna jednak społeczna grupa – o rzeczywisty głos w sprawie życia społecznego. Być może dzisiaj, kiedy nawet w sprawie książek przestajemy być partnerami dla dziennikarzy, ważniejsze pozostaje pytanie o skuteczność naszego działania niż wątpliwość związana z tym, że byłoby to działanie iście pozytywistyczne.
Joanna Orska
Andrzej Skrendo
„Podwójny nelson ułudy”
Joanna Orska
Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce
Wydawnictwo EMG, Kraków 2013
Najnowsza książka Joanny Orskiej mówi o poezji Piotra Sommera, Marcina Świetlickiego, Bohdana Zadury i Andrzeja Sosnowskiego oraz – jakby na doczepkę – Adama Ważyka. Jednak podczas lektury natrętnie towarzyszyło mi przeświadczenie, że jakby niezupełnie, a prawdę mówiąc – że cały czas mowa o kimś innym. Żeby się upewnić, zajrzałem do indeksu nazwisk. Tak, zdecydowanie najczęściej przywoływanym autorem okazuje się… Czesław Miłosz. Negatywny bohater książki, powiedzmy od razu. Natrętnie obecny, a niechciany; ekskludowany i wciąż pojawiający się, tyle że w innym miejscu; odrzucany, lecz z każdym odrzuceniem jakby coraz bliższy. Liczba jego win jest długa. Najważniejsza polega na tym, że przyczynił się, bardziej niż inni, do porażki projektu awangardowego, a w historycznym ujęciu – do zwycięstwa drugiej awangardy nad pierwszą. To owa przegrana jest przyczyną tego, że polska kultura okazała się nieprzygotowana na przyjęcie najważniejszych poetów debiutujących po roku 1989. Zwyciężyła „linia Miłosza”, tradycja awangardowa została zaś spostponowana: jako importowana rewolucja, rodzaj mody, paseizm albo polityczny oportunizm. Sytuacja ta trwa do dziś, bo choć Miłosz odszedł, jego światopogląd nadal jest podtrzymywany przez byłych nowofalowców oraz przez najważniejszych krytyków (Stala, Komendant, Zaleski, Nasiłowska, Śliwiński). To, co w tym stanie rzeczy pragnie zrobić Orska, to opisać historię współczesności, zwłaszcza moment „zluzowania [w latach 90. – A.S.] filozoficznego czy społecznie zaangażowanego «znaczenia» poezji” (s. 466) oraz zastanowić się nad tego „zluzowania” konsekwencjami. Kluczem do takiego opisu okazuje się figura Miłosza. Orska nie tylko okiem historyka śledzi i analizuje jej obecność oraz rolę w dyskursie na temat literatury współczesnej, zwłaszcza od siódmej dekady, ale płynnym ruchem przechodzi do innej perspektywy, bardziej zaangażowanej, i niejako na naszych oczach demonstruje działanie i podstępną moc owej figury, wpisując niepostrzeżenie swą własną narrację w niektóre wcześniej wyróżnione wątki.
Czytaj dalej
Miłosz wpływa więc również na Joannę Orską. Tak mocno, że tytułowe określenie „republika poetów” pożycza, jak wyznaje, od miłoszologów. Pragnie jednak nadać mu nowy sens. Zwykły, ten niechciany, zostaje wyłożony następująco: „[…] mieszkanie tymczasowe, możliwe do zaakceptowania wyłącznie jako marne i nietrwałe «lokum», stanowiące blade odbicie utraconego świata, do którego pragnie powrócić wyobcowany język” (s. 16). Przyczyny owej utraty są, rzecz jasna, polityczno-historyczne, smutny los państw Europy środkowej; jej skutkiem wizja poezji jako „aktów lokacyjno-lokucyjnych nieistniejącej ojczyzny” (s. 17). Wszystko to zaś na usługach utopii: „ojczyzna wyobrażona, fikcyjna, to miejsce o charakterze utopii do zrealizowania” (s. 16; sama Orska jest po stronie heterotopii). W tej charakterystyce umyka coś ważnego, choć trudno w tym momencie rozstrzygać, czy w komentarzach do Miłosza (Orska powołuje się Irenę Grudzińską-Gross), czy w streszczeniu tych komentarzy: fakt, że owa utracona ojczyzna nie jest widziana jako spełniona utopia, lecz jako mit, w związku z czym jej substytut („republika poetów”) okazuje się w większym stopniu ideą metafizyczną niż polityczną. Tak to przynajmniej wygląda u Miłosza. To z kolei oznacza, że krytyka idei „republiki poetów” wymagałaby argumentacji z innego zakresu niż poetologia i polityka. Do tego jednak nie dochodzi, gdyż Orskiej nie interesują teksty Miłosza, lecz Miłosz jako figura legitymizująca pewien, niemiły jej, typ myślenia o poezji i o roli poety.
Czytanie Republiki poetów jako książki o Miłoszu musi przede wszystkim prowadzić do pytania o odpowiedzialność autora Pieska przydrożnego za coś, co w języku Orskiej okazuje się najcięższym grzechem, mianowicie za „kolektywizację” poetyckiej wyobraźni (zob. np. s. 206) przeciwstawianą syngularności jako stanowi afirmowanemu i pożądanemu. Opozycja ta okazuje się najistotniejsza dla sporu „miłoszyzmu” z awangardą, organizującą szereg innych opozycji, które wyglądają następująco: normatywizm – relatywizm, metafizyka – doraźność, esencjalizm – lingwizm, polityczność – prywatność, etyka – estetyka, interesowność – bezinteresowność. Zbiór pojęć z prawej strony wyznacza tryb myślenia Orskiej i sytuuje ją w zupełnie osobnym miejscu na mapie współczesnego myślenia o literaturze, chyba najbliżej – czy ja wiem – Edwarda Balcerzana?
Swą diagnozę Orska wysławia między innymi tak: „Poezja Miłoszowskiego doświadczenia głębokiego […] nie może pozostawać de facto ani osobista, ani prywatna, nawet jeśli przyjmuje osobistą perspektywę wyznania czy narracji, brakuje jej bowiem Reznikoffwskiej samodzielności. Jej sensy będą zawsze determinowane przez doświadczenie historyczne i jego właściwe, kanoniczne interpretacje, których nie można bezkarnie podważać” (s. 225–226). Oczywiście, w obserwacji tej i w całym formułowanym oskarżeniu jest coś na rzeczy, zarazem jednak cechuje je pewna łatwość, której Orska nazbyt chętnie ulega. Owa łatwość wynika z kilku powodów. Po pierwsze, w optyce Orskiej zaciera się różnica między tekstem Miłosza a tekstem komentatorów Miłosza. Komentatorzy występuje zwykle w imię jakiegoś interesu, nawet jeśli jest nim – jak w przypadku Orskiej – obrona bezinteresowności (czy może pewnego jej pojmowania); interes tekstu polega na wymykaniu się wszelkim interesom, co wcale nie musi prowadzić do pochwały bezinteresowności, bo przecież w dyskursie estetycznym „bezinteresowność” to „znaczona karta”. Albo może swego rodzaju joker, który poza grą nic nie znaczy, a w grze tyle, ile wynika z kontekstu (zwykle, oczywiście, negatywnego).
Po drugie, Orska zaciera różnicę między Miłoszem a jego naśladowcami lub uczniami, a przecież ich wina nie musi być jego winą, nawet (i zwłaszcza) jeśli oni tak chcą. Kwestia ta okaże się ważna, jeśli ją nieco rozszerzyć. Warto krytycznie przyglądać się temu, do czego używano Miłosza, wynosząc jego autorytet wysoko ponad inne; z równą podejrzliwością należy przyglądać się temu, do czego używano Miłosza, degradując jego postać. Powody, dla których oddawano się tej drugiej czynności lub oddawać jej się powinniśmy, są dla Orskiej – jak na mój gust – aż za bardzo oczywiste. Czasem po prostu szyte na miarę krytyki towarzyszącej.
Po trzecie, trudno się nie zgodzić z tym, że Miłosz padł ofiarą różnego rodzaju zbiorowych nabożeństw i że działo się to nie bez jego zachęt; ale można by też powiedzieć, że stało się to na mocy pewnej uruchomionej przez niego logiki, której Miłosz w pewnym momencie przestał być panem; ba, wolno ponadto dorzucić, że przecież się bronił, a nie tylko ulegał lub zachęcał. Orska, niestety, nie zawsze ma serce dla tego typu niuansów.
Po czwarte, na kłopotliwą, czy raczej wręcz przygniatającą obecność Miłosza, warto spojrzeć – by tak rzec – z odwrotnej perspektywy, co dość skutecznie uniemożliwia Orskiej jej niepowstrzymane pragnienie wzięcia udziału w rozgrywce, którą opisuje (myślę o proklamacjach typu: „«Daj mu tam, gdzie go nie ma» – słynne zdanie Zadury, inaugurujące jakby nową epokę poezji”, s. 389). Z odwrotnej perspektywy, czyli jak? Nie przyjmując owej przygniatającej obecności Miłosza za swego rodzaju datum, ale raczej pytając, dlaczego to właśnie Miłosz stał się punktem odniesienia dla tych kilku poetów, którzy według Orskiej mogliby zmienić, czy też faktycznie zmienili krajobraz polskiej poezji współczesnej? Słowem, załóżmy przez chwilę – wbrew niekiedy mylącej logice chronologii – że to nie Miłosz zagrodził drogę młodszym konkurentom, ale to raczej oni go wybrali lub byli zmuszeni wybrać jako tego, z kim następnie będą musieli się borykać. Dlaczego właśnie on? Jedna z odpowiedzi brzmi, że stało się tak z tego powodu, iż zagradzał im drogę do Ameryki. Promował inne nurty literatury amerykańskiej, a przy tym – z jednej strony – był mocno zakorzeniony w amerykańskiej kulturze jako postać znana i rozpoznawalna, a z drugiej, co gorsza – bardziej wobec niej krytyczny niż oni, a także jakby mniej od niej uzależniony (bo też mocno osadzony w kulturze francuskiej). Słowem, okazał się bardziej swobodny od tych, którzy przede wszystkim potrzebę swobody mieli na względzie. Trudno o poważniejszy powód do irytacji, ponieważ oto w jakiś nieoczywisty sposób konkurenci Miłosza nagle okazują się do niego podobni.
Inna możliwa odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie on, brzmiałaby tak: ponieważ był największy. Z tego punktu widzenia podobieństwo między Miłoszem a jego młodszymi konkurentami byłoby jeszcze mocniejsze: konkurenci pragną zająć jego miejsce, ukazać wtórność wobec tych, którzy przyszli po nim (wedle mechanizmu prolepsy zwanego przez Blooma mianem apophrades). Wynikałoby z tego, że zwolennicy prywatności wystąpili przeciw bohaterowi zbiorowej wyobraźni tylko po to, aby zająć jego miejsce. Brzmi to, przyznajmy, jak zarzut – i do tego łatwy. Ale spróbujmy pomyśleć, że to zdanie nie jest oceną, lecz opisem. Bo czyż Miłosz nie zaczynał od tego samego, od buntu wobec skłonności polskiej duszy do ulegania idolom narodowej zbiorowości, a skończył pośród nich? Czyż ci, którzy go atakują, nie wpisują się w tę samą logikę i tym samym nie wyrażają gotowości zapłacenia tej samej ceny? Czyż nie grają tą samą walutą (prywatnością) – i o tę samą stawkę (swą suwerenność)? Słowem, czym miałby być fakt i co by się wtedy stało, gdyby na przykład – jak w pewnym momencie mówi Orska – to Sommer, a nie Błoński z Miłoszem, rozdawali karty?
Tutaj dotykamy czegoś, co Orska nazywa „podwójnym nelsonem ułudy”, ale też „patem” lub „impasem”. Zacytujmy: „Język tej poezji […] z rozkoszą stosuje się do rozmaitych praw i norm, jednak tylko po to, żeby móc je wymijać – często po prostu na ów impas wskazując, uprzytomniając go poniekąd. Reprezentacje językowego impasu, widoczne w wielu wierszach z Dni i nocy, najchętniej nazwałabym podwójnym nelsonem ułudy. Poeta powtarza błąd nazywania czegokolwiek […]. Próbując go skorygować, poniekąd nie mogąc sobie z nim poradzić, brnie w ów błąd coraz głębiej i dalej, gadając i gadając. A jednak – tak się wydaje – utopia zagadania czegoś, wyłamania się z językowego i czasowego impasu, to jedyny – zawsze u autora Dni i nocy ironicznie kwestionowany, ale i kultywowany – sposób, by odesłać czytelnika do jakiejś formuły komunikacyjnej wspólnoty” (s. 286).
I dalej: „Próby formowania rozmaitego typu niebyłych, niebywałych wspólnot są w liryce Piotra Sommera niezwykle dobitne; mogą one niestety być powoływane do życia jedynie poprzez kontrowanie i kontrolowanie ułudy” (s. 287).
Zauważmy, że podwójny nelson, mocny chwyt zapaśniczy (niedozwolony w walkach kobiet), podobnie jak sama postać niezwyciężonego Horatia Nelsona, jest zwykle synonimem tryumfu. Ciekawe, że u Orskiej oznacza impas. Tak jakby wszystko działo się wedle powiedzenia „Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”; przy czym Kozak to Sommer, a Tatarzyn to Miłosz. Jakże wymowne są te zdawkowe, niby nieważne i dodane na stronie, choć to na nich wszystko wisi, słówka „poniekąd” i „jednak”, wspomagane przez „tak się wydaje” oraz „niestety”. Dziwne zdania, sugerujące, że Orska (a Sommer razem z nią; lub na odwrót) skrycie tęskni za tym, co ogłosiła obiektem niegodnym tęsknoty. No bo dlaczego – i dla kogo – Sommer „niestety” polegać musi na „ułudzie”? Czyż Orska, skoro już postanowiła posługiwać się słowem „ułuda”, nie powinna nalegać na jego afirmatywy sens? Na czym polega relacja między „rozkoszą”, „stosowaniem się” do praw oraz ich „wymijaniem”? Czy chodzi o to, że rozkosz wynika z uległości wobec praw, zaś ich „wymijanie” to wyrzekanie się rozkoszy, rodzaj ascezy, do której zmusza siebie Sommer? Czyli my, czytelnicy, powinniśmy wybierać cienką zupkę Sommera zamiast bogato zastawionego stołu u Miłosza? A jak można „skorygować” błąd „nazywania czegokolwiek” i czy za „korekcję” wolno uznać „gadanie”? Czy taki opis nie za bardzo wpisuje Sommera w miłoszowski paradygmat pogoni za niewysłowioną rzeczywistością? A czyż sama Orska nie demaskowała Miłosza jako mistrza w tej właśnie konkurencji: „ironicznego kwestionowania” wspólnotowych przekonań, a zarazem ich „kultywowania”? Dlaczego Sommer zostaje nazwany „utopistą”, choć wcześniej uleganie utopijnym impulsom przypisane zostało szkole Miłosza, a Orska kładła nacisk na pojęcie heterotopii? Czy to znaczy, że w centrum poezji Sommera odkrywamy to samo, co u Miłosza, czyli wizję „utraconego świata, do którego pragnie powrócić wyobcowany język” – nawet jeśli pragnienie to Sommer „kontruje”? Wreszcie, czy to jest dobra i jedyna możliwa alternatywa: „kolektywizm” versus „niebyłe, niebywałe wspólnoty”?
Wiem, być może te zastrzeżenia są nazbyt drobiazgowe, ale to chyba postawa bliska Sommerowi… Poza tym skłonny jestem sądzić, że rozdział o Sommerze jest najciekawszy w całej Republice poetów, to znaczy stanowi intrygującą interpretację jego poezji oraz dobry wykład przekonań samej interpretatorki; natomiast przywołane fragmenty są dla tego rozdziału zasadnicze. Zakładam jednak, że to, co zostało powiedziane wyżej w formie pytań, zasługuje na pewne dodatkowe wyjaśnienia. Oto one.
Przyjmijmy, że w książce Orskiej mamy do czynienia z walką nie tyle z Miłoszem, ile z tym wszystkim, co on uosabia (choć wydaje mi się, że ewentualne zwycięstwo w takiej batalii dla Orskiej byłoby tylko „poniekąd” zwycięstwem). Nie chodzi zatem o wymianę autorytetu, ale o uderzenie w samą jego zasadę. Jednak niszcząc zasadę autorytetu nie pozwalamy, aby narodził się nowy. Bo im sztuka bardziej autonomiczna, tym jej relewancja społeczna mniejsza. Oznacza to, że wolno tęsknić za Miłoszem nie będąc jego zwolennikiem, lecz doceniając pewien układ komunikacyjny, w ramach którego można było zostać kimś takim, kim został Miłosz. Był to układ zapewniający społeczny transfer wartości literatury. Radość z jego upadku, mimo wszystkich jego wad, to może być manifestacja odwagi, ale też wyraz desperacji. Zastanawiam się zatem, co Joanna Orska proponuje w zamian, poza „ułudą”, czyli – jeśli dobrze rozumiem – ideą estetyki opartej na kategorii bezinteresowności.
Republika poetów to „romantyczna utopia komunikacyjnej niezależności jednostki”, „państwo poetów, którzy bez reszty oddani są sprawom języka – publicznie praktykujący swą językową różnicę” (s. 466). Ale czy istotnie taką lekcję można wydobyć z historii awangardy, nawet jeśli wesprze się ją postmodernizmem zredukowanym do idei tekstualności? „Podwójny nelson ułudy” to zatem także dwa skróty perspektywy dokonywane przez Orską: z jednej strony – sprowadzenie awangardy do autonomii, a autonomii do bezinteresowności, z drugiej zaś – redukowanie myśli ponowoczesnej do paradygmatu tekstualności. Tytułem przykładu: z jednej strony – twierdzenie, że „pewien typ porozumienia” właściwy dla Sommera „w całości zostaje ufundowany na bezinteresowności, którą umożliwia być może jedynie sfera estetyki” (s. 276); z drugiej na przykład – wpisywanie filozofii Derridy w awangardę (zob. s. 235) lub silne naleganie na – jeśli wolno tak powiedzieć – absolutną, niedająca się po Adornowsku zapośredniczać czy po Derridiańsku iterować, idiomatyczność syngularności (poetyckość to „pewnego rodzaju praktyka społeczna nieuprawniona bezpośrednio przez żadne wspólnie zajmowane miejsce, żadną instytucję, żadną grupę czy autorytet, nielegitymizowaną przez żadną społeczną utopię. Jej jedynym uzasadnieniem jest to, że się właśnie wydarza”, s. 42). Do tego dodam, że nie cieszyłbym się z czystym sumieniem, gdyby prawdą było, że „sztuki postrzeganej przez twórców jako jedna z równorzędnych praktyk społecznych […] nie można w zasadzie użyć – można jej jedynie nadużyć” (s. 96). I chyba zawahałbym się zanim użył wyrażenia „patologia drugiego obiegu” (s. 268). Nie chodzi nawet o to, jaki pogląd na historię polityczną Polski stąd może wynikać, ale jaka wizja estetyki stać musi za tak stanowczym potępieniem.
Teraz już chyba widać, że zapożyczenie tytułu od Miłosza jest (poniekąd) feralne. Sygnalizuje mocne uzależnienie od tego, od czego próbujemy się odciąć. Tak jakby poeci, o których pisze Orska (może najmniej Sosnowski, ale też rozdział jemu poświęcony to istotnie „nader wirująca całość”, s. 450), posiadali jakieś – mniej lub bardziej skryte – skłonności republikańskie, które częściowo ujawniają się w dawanych przez badaczkę objaśnieniach, choć jakoś z trudem mieszczą w ultraliberalnej koncepcji funkcjonowania poezji, nazywanej (ironicznie?) „republiką”. Bo czy doprawdy właśnie o republice powinniśmy mówić, mając na myśli głęboko indywidualistyczne „praktykowanie językowej różnicy”? Na czym polega „publiczny” i „społeczny” charakter tej praktyki – czy chodzi o to, że odbywa się ona na widoku publicznym? Co wspólnego ma skrajny liberalizm z duchem republikanizmu? Dlaczego „polityczność” ma degradować sztukę? Na czym polega „rzecz wspólna” owej „niebyłej, niebywałej wspólnoty”? Ostatecznie, czy romantyczne przeciwstawienie jednostki i zbiorowości zawsze musi prowadzić do tego samego? Uff… To był punkt czwarty.
Jeszcze tylko jeden, piąty. Przywołałem cytat „«Daj mu tam, gdzie go nie ma» – słynne zdanie Zadury, inaugurujące jakby nową epokę poezji”, ale zapomniałem zadać narzucające się pytanie: dlaczego „jakby”? Innymi słowy, w jakiej sytuacji pisze Orska: czy „zluzowanie” z lat 90. zostało zlikwidowane i dziś mamy do czynienia z „zaciśnięciem”? Jeśli tak jest, to może to jedynie cecha opisu, którą można usunąć? Bo czy dobrze się stało, że to właśnie Miłosz okazał się wszechpotężnym centrum krajobrazu? A gdyby dodać tam jeszcze jeden element – Różewicza? Co wtedy? Co z awangardą? Co z polityką? Co z prywatnością i syngularnością? Co z funkcjami „linii Miłosza”? Do takich pytań skłania świetna, inspirująca i dająca do myślenia książka Joanny Orskiej.
Andrzej Skrendo