1.
Sytuację rynkową, instytucjonalną i finansową periodyków w ostatnich ponad 30 latach cechuje stan permanentnej niepewności i zmiany. Dzieje ich recepcji to równie często „falowanie i spadanie”. Jak widzi Pan/Pani miejsce współtworzonego przez siebie tytułu na tle losów czasopism kulturalno-literackich w Polsce po 1989 roku oraz historii środowisk twórczych Krakowa?
Przeszliśmy do historii – to najważniejsze, jestem z tego dumny, z tego powodu wyrosły mi wypustki na głowie – tak bym powiedział, gdyby tak się stało. Gdybyśmy w ogóle chcieli przejść do historii, gdybyśmy o to kiedykolwiek zabiegali, wykonali choć jedno skinienie, chociaż jeden gest buntu albo aprobaty, wszak różne drogi wiodą do historii: na przykład samostanowienie albo klakierstwo. Bezpardonowy sprzeciw albo akceptacja, posunięta do lizusostwa na przykład. Nie trzeba oglądać się daleko w tył, wystarczy dzisiaj uważne spojrzenie do sieci: na portalach społecznościowych – mniejsza o to, związanych z literaturą czy nie – ludzie wchodzą sobie do tyłków, aż trzeszczy. Albo się na siebie niepomiernie stroszą i obrażają o byle co. Tak czy inaczej, nabzdyczają się w przekonaniu, że biorą udział w poważnej grze. Może biorą, ale karty w tej grze rozdaje kto inny, kto inny wygra lub przegra kto inny, oni zaś są podatnikami. Honorowymi dawcami czasu, nie zawsze swojego. Dla nas historia nie była żadnym punktem odniesienia, choćby dlatego, że nie mieliśmy na historię żadnego wpływu, że – powiem wprost – nie my ją tworzyliśmy, nawet jeśli chodzi o skromną historię środowisk twórczych Krakowa. Skądinąd ta historia budzi moje sentymentalne skojarzenia, na przykład brzydziłem się nią i nadal brzydzę. Widzę Stanisława Dziedzica, chronicznego funkcjonariusza wydziału kultury w Krakowie, co to wysyłał w świat funkcjonariuszy nie mniejszego płazu, omszałych szachów krupniczych, a oni zawsze do niego wracali, bo co z tego, że zostali wysłani, skoro nie mieli dokąd ani po co pójść, skoro nikomu nie byli potrzebni. Przynajmniej żaden „nie podpalił świątyni bogini w Efezie, jak to uczynił ten cymbał Herostrates, aby się dostać do gazet i do czytanek szkolnych. To wiele” – tak szpasownie zapisał Hašek. Przekonująco, trafnie, to prawda.
„Studium”, najpierw kwartalnik, później dwumiesięcznik, ukazywał się regularnie przez trzynaście lat, działała przy nim Biblioteka, wydawaliśmy lirykę i epikę, niemniej ani pismo, ani ta biblioteka przez długi czas nie miały redakcji. Myśmy na początku, czyli jesienią 1995 roku, spotykali się na Uniwersytecie Jagiellońskim, później w kawiarniach, nie organizowaliśmy spotkań autorskich, sami też nie chodziliśmy na nie. Przynajmniej nie jako redakcja.
Sięgnę po sytuację finansową czasopisma literacko-artystycznego, temat poważny. Po mojemu ta sytuacja to zasób środków umożliwiający tworzenie pisma na porządnym poziomie redaktorskim i graficznym, wypłatę honorariów, sfinansowanie kosztów druku. To także dystrybucja pisma, a ta była dla nas trudna, z czasem wymagała coraz więcej pracy, żmudnej i nudnej, bo trzeba było handryczyć się z papierologią. Z formalnymi wygibasami. Oczywiście – chodziło o dotarcie z tytułem do hurtowni książek, potem do punktów sprzedaży, w końcu do czytelników, ale także o magazynowanie zwrotów. Dystrybucja – oprócz rozpowszechnianego rozumienia, tego elementarnego – obejmuje również pozyskiwanie zwrotów, usługę płatną. Na przykład Pol Perfect, zaopatrujący Empiki, informuje wydawców, że może zwrócić niesprzedane książki, czasopisma za tyle a tyle za egzemplarz, w przeciwnym razie zostaną zmielone w miejscu przechowywania, także za opłatą. O ile rozpowszechnianie to wręczanie egzemplarzy, czasem spontaniczne, o tyle dystrybucja wymaga więcej niż gest życzliwej ręki. Sytuacja finansowa to również nastawienie redakcji: myśmy w „Studium” przez większość czasu nie pobierali wynagrodzenia ani go nie oczekiwaliśmy. Wydawanie pisma było dla nas rodzajem zainteresowania, pasją. Więc sytuacja finansowa periodyków literacko-artystycznych to możliwość zapłacenia swoich rachunków. Pismo nie będzie działało, jeśli jego rachunki nie będą zapłacone. W „Studium” rachunki były zapłacone, działo się tak dzięki wsparciu wydawnictwa Zielona Sowa. Zabiegaliśmy też o dofinansowanie numerów tematycznych, na przykład poświęconych prezentacji literatury amerykańskiej, słoweńskiej czy ukraińskiej. Czasem udało nam się dostać wsparcie z ambasad, konsulatów, ministerstwa kultury: zazwyczaj było niewielkie, ale zawsze było dla nas ważne.
Tak więc ukazało się 67 numerów „Studium”. To całe nasze miejsce i nasza historia. Informacje o „Studium” można znaleźć w Katalogu Czasopism oraz leksykonie pism kulturalnych.
2.
Redakcje mediów literackich wielokrotnie formułowały postulaty, zgodnie z którymi w polu kultury należałoby być: odkrywcami, inspiratorami, laboratoriami kultury współczesnej, promotorami (dziś częściej: wpływowiczami), platformami służącymi różnorodnym autorkom i autorom, strażnikami kanonu czy dobrych wzorów… W czym przede wszystkim upatruje Pan/Pani roli redagowanego przez siebie (nadal lub niegdyś) czasopisma? Czy te funkcje wyraźnie Pana/Pani zdaniem ewoluowały w ostatnich dekadach?
Mnie się podoba „pole kultury”, lubię terminologię rolniczo-literacką – jak „niwa poetycka”, „pokłosie konkursu poetyckiego”, „laur poezji”, nawet, a co mi tam, „zbiór wierszy”. „Inspiratorzy”, „odkrywcy”, „laboratoria”, „promotorzy”, „platformy” – przekonujące dowody na stwierdzenie faktu: im mniej realizmu, tym więcej fantazji. Po każdym z wymienionych słów można by postawić kropkę i dodać jedno słowo: „czego?”. Im mniejsze poczucie rzeczywistości, tym wyższe loty w sferze własnych iluzji. Intelektualizowanie marności doczesnej, własnej bezradności. Bezsilności nawet, może tak. Rozumiem to, szanuję i doceniam jako marzenia, ale marzenia mają to do siebie, że zmieniają się w oczekiwania. A to bywa bolesne, raniące ludzi, marzycieli także. W „Studium” wydaliśmy kilkadziesiąt książek, kilkadziesiąt egzemplarzy samego pisma, w którym prezentowaliśmy tłumaczenia prozy i poezji z wielu języków – na przykład z angielskiego, francuskiego, kubańskiego, słowackiego, niemieckiego. Drukowaliśmy szkice i eseje, wydawaliśmy debiuty – w samym piśmie, a także publikowaliśmy debiutanckie książki w serii Nowa Proza i Poezja Polska. To właśnie była nasza rola, tak widzę ją teraz. Myśmy tę rolę wypełnili dobrze. Na pewno – po swojemu: nakład i zasięg pisma miały być możliwie największe, i były; zamiast połajanek i pouczania, o co skądinąd łatwo zwłaszcza w sieci, miały być polemiki, i były; miał być adres redakcji i telefon do redakcji – i były. Tak to wyglądało.
3.
Redakcje czasopism i ich wydawcy to środowiska uchodzące za niszowe, ale zdecydowanie kulturotwórcze w polu polskiej literatury i kultury ostatnich dziesięcioleci. Które strategie działania, rozwoju i komunikacji z publicznością oraz z jakim skutkiem przetestowaliście Państwo – zespołowo – na trudnym, w niejasnych trybach ewoluującym rynku czasopism?
Zawsze z przyjemnością i spokojem witaliśmy rozmaitą lirykę i prozę. Okazywaliśmy uważność, uprzejmość, ale rozsądnie: nie była to nigdy służalczość. Wierzyliśmy, że otwartość na różne propozycje literackie ma sens głęboki, ale wymierny, zarówno jeśli chodzi o rodzaje i gatunki, jak i o to, czy pochodzą od autorów uznanych, czy od twórców przed debiutem. Publikowaliśmy je na łamach pisma, na stronach „Studium”, nie na „rynku czasopism”. Rynek czasopism literacko-artystycznych, czyli ta sfera, gdzie zawiera się transakcje między sprzedającym a kupującym, nigdy nie istniał. I nie istnieje. Właśnie o tej strategii wspomnę: myśmy się nigdy żadnego „rynku literackiego”, żadnego „rynku czasopism” nie trzymali. Nieważne, czy miałby to być rynek „łatwy” czy „trudny”; skądinąd jeśli rynek „ewoluuje”, to nie jest „trudny”, co jest kolejnym dowodem na nadprodukcję iluzji kosztem rzeczywistości. Owszem, dążenie do piękna, do osobności to wartościowe sprawy, tyle że często grzęzną w upodobaniu do nazw zapożyczonych – na przykład z ekonomii albo z najrozmaitszych dziedzin nauki. Mijają bez efektu. My wydawaliśmy pismo regularnie, to się dla nas liczyło: by wydać cztery, a potem sześć numerów na rok. Liczyło się to, żeby na stronie redakcyjnej, później także internetowej („Studium” nie miało własnej, ale była zakładka na stronie Zielonej Sowy) była krótka i widoczna informacja dla autorów: że jeśli na przykład zainteresuje nas nadesłana propozycja, odpowiadamy w ciągu dwóch tygodni, jeśli zaś w tym czasie nie wyślemy odpowiedzi, to znaczy, że nas nie zainteresowała. Dbaliśmy – to sprawy wewnątrzredakcyjne – żeby współpracujący z nami krytycy i felietoniści otrzymywali honoraria. A tej „publiczności” z pytania nie było. Nastawialiśmy się na czytelnika, na możliwie największą grupę czytelników, byli to czytelnicy anonimowi: miałem przed oczami wykresy, ile sprzedało się egzemplarzy „Studium”, ale nie wiedziałem, i nie interesowało mnie, kto kupił pismo. Paradoksalna to właśnie była anonimowość, inna od obecnej, od internetowej, niemniej miała dla mnie wysoką wartość. Każdy czytelnik za nią płacił, nie wyłącznie poświęconym czasem, ale również pieniędzmi, co ma swój wymiar poważny, więc nie ma sensu o tym opowiadać. Przynajmniej nie ma sensu o tym opowiadać poważnym ludziom. Zresztą w sieci i tak prędzej czy później literacka anonimowość idzie na spacer: jeśli chce się być traktowanym poważnie, to się z niej rezygnuje, nie podpisuje się jako „klocek”, „kuropatwa” czy „miś Jogi”. Zresztą punktem wejściowym w sieci może być najwymyślniejsza, najcudowniejsza choćby fantazja, ale punkt dojścia nadal pozostaje jeden – publikacja poezji i prozy na papierze. Papier to trup, ale porządny: śmierdzi.
4.
Wiele zespołów redakcyjno-wydawniczych nieustannie pracuje nad archiwizacją dawnych wydań czasopism w sieci albo ich cyfrową rewitalizacją – żeby zasoby kultury literackiej ciągle żyły i pozostawały szeroko dostępne przez lata. Jedno z wyzwań „na teraz” to z pewnością zadbanie o przyszłość krakowskich periodyków i nieregularników oraz o społeczność budowaną wokół nich – zarówno w sferze multimedialnej (wychodzenie poza tradycyjny podział papier – online, własne serwisy oraz tematycznie lub personalnie powiązane kanały w mediach społecznościowych, content wideo i podcasty z otwartym dostępem, bartery, gościnne występy w radiu czy telewizji), jak i animatorskiej (eventy cykliczne i spontaniczne, konkursy, festiwale, własna nagroda literacka albo seria wydawnicza, programy twórcze, projekty artystyczne, patronaty i udział w przedsięwzięciach zaprzyjaźnionych środowisk). Jaki profil i zakres aktywności na najbliższą dekadę klaruje się w Pana/Pani dalekosiężnych planach na wielowymiarową obecność tytułu?
Nie mam planów. Przywołam więc ponownie link, pod którym można znaleźć informacje o „Studium”: http://katalog.czasopism.pl/index.php/studium.
Roman Honet – poeta, w latach 1995–2008 redaktor „Studium” oraz wielu książek ukazujących się w seriach wydawniczych tego pisma.