Andrzej Muszyński
Podkrzywdzie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015
Malwina Mus
Efekt witrażu
"Był to czas, gdy mój dziadek, otrzepując się z kop chrupiącego jarmużu, zaczął coraz częściej chodzić na Podkrzywdzie” – pierwsze zdanie najnowszej książki Andrzeja Muszyńskiego jest doskonałym probierzem całej powieści: zarysowuje schemat fabularny, określa kontekst kulturowy, daje próbkę kreacyjnych możliwości języka. Na tych kilku filarach młody prozaik umocował korpus całej książki. Ocena poszczególnych elementów przedstawia się różnie.
Debiut powieściowy uznanego reportażysty w gruncie rzeczy wciąż tkwi w uścisku prawideł wyjściowego gatunku. Początkujący prozaik, starym zwyczajem, postanawia w Podkrzywdziu jak najdokładniej sportretować wycinek rzeczywistości, który obserwował za młodu, rzetelnie zrelacjonować wydarzenia, których był świadkiem. Dokładność opisu prowadzi tu paradoksalnie do uniezwyklenia świata. Muszyński nie opisuje bowiem rzeczywistości obiektywnie istniejącej, ale hermetyczne uniwersum wiejskiej mentalności, postrzegane na dodatek z perspektywy małolata. Narrator to postać z pogranicza światów, modelowy łącznik. Z jednej strony przynależy do wiejskiej społeczności, a z drugiej – jako dziecko ogląda ją z podejrzliwością i zdumieniem, niejako dopiero się jej uczy (być może nawet nie jest stąd – w powieści brak wzmianki o rodzicach chłopca). Tylko taki narrator może wprowadzić czytelnika w nieoczywisty, tajemniczy, magiczny świat Podkrzywdzia, podlegający mechanizmom i prawom nieweryfikowalnym przez znane mu procesy poznawcze („Odtąd gospodarz nie młócił już nigdy nocą, a Stójkowy szybko został Stójkowym, bo nikt przed nim nie mówił do tuziemców tak jasno, że wszyscy go rozumieli” – s. 40). Gdyby nie ten wytrych, rzeczywistość powieściowa – z rozbudowaną symboliką, zaskakującą semantyką zjawisk przyrody, pokrętnymi motywacjami mieszkańców – byłaby całkowicie nieprzystępna dla postronnego obserwatora. A i tak jest niełatwo. Muszyński nie opowiada historii, której dynamiczny rozwój można byłoby śledzić. Muszyński tworzy za pomocą języka statyczną makietę odległego, nieistniejącego już w czasie rzeczywistym świata.
Fabuła Podkrzywdzia jest pretekstowa, niemal całkowicie wyłożona w przywołanym tu pierwszym zdaniu powieści. Oto w zachowaniu dziadka narratora zachodzą niepokojące zmiany. Elementem nowych obyczajów mężczyzny jest odwiedzanie Podkrzywdzia – miejsca mitycznego, wplatanego w leśną głuszę, do którego nikt poza seniorem rodu nie ma dostępu. Czułe na detal dziecko zaczyna uważnie obserwować otoczenie, dociekając przyczyny postępujących przekształceń. Próbuje zrozumieć układ sił w wiosce, zgłębić naturę mieszkańców, na podstawie poszlak stworzyć spójną narrację, która wytłumaczy tajemnicę. Bezskutecznie. Barwna mozaika faktów nie układa się w koherentną całość. Drążenie historii intensyfikuje tylko odczucie obcości świata, mnoży tajemnice, odsłania kolejne magiczne wątki.
Rozpoczyna się frenetyczny pochód przez kolejne księgi (Muszyński dzieli swoją książkę podobnie jak zwykł to robić Bruno Schulz, zresztą to nie jedyne powinowactwo obu autorów) przesycone symbolami, parabolicznymi sensami. Ich natłok przyprawia o zawrót głowy, zwłaszcza że – jak szybko się okazuje – jest to obwód zamknięty. Tropy odsyłają donikąd, w dużej mierze nie zostają w książce sfunkcjonalizowane, są puste, tworzą strukturę imponującą tylko w wymiarze estetycznym. Stąd wynika mój największy problem z Podkrzywdziem. Książka nie angażuje czytelnika poznawczo ani emocjonalnie. To zbiór pięknie zaprezentowanych obrazków, impresji, historii, które jednak – mam wrażenie – nie wymagają ani linearnej, ani ciągłej lektury, bo nie tworzą sensu w porządku narracyjnym. Nasuwa się tu skojarzenie ze światłem rzucanym na ścianę przez witraż – misterna struktura szkiełek rozmazuje się, ostatecznie projektując obraz urokliwy, migotliwy, hipnotyczny, ale jednocześnie bezkształtny.
Pytanie o sens (połączone z potrzebą wyjaśnienia nieścisłości) nabrzmiewa z rozdziału na rozdział, by w końcu doczekać się eksplicytnej odpowiedzi w końcowej partii książki. W Księdze Wyjścia zmityzowana opowieść o przeszłości zostaje dość nachalnie skonfrontowana z migawką z życia współczesnego – programowo złego, pustego, bezdusznego w porównaniu z dawnym światem wartości i szacunku do natury („No więc pada i jesteśmy dorośli. Przeżyliśmy dziadka i Stójkowego, przeżyjemy i to. Może dotrwamy do dnia, gdy z laptopikiem na kolankach odpalimy tiwi, a nad wyraz sławna prezenterka w nad wyraz modnym żakiecie ogłosi: «Szanowni państwo, dziś skończył się na świecie świat. Wszyscy zdążyli odpisać na mejle»” – s. 167). A więc nazad! Nazad, do przeszłości, do nieskalanej cywilizacją kultury ludowej, do wiejskiej mitologii, do prowincji, bo tylko tam znajdziemy schronienie przed ze wszech miar złym światem współczesnym. Abstrahując od osobistego stanowiska wobec takiej tezy, w ciągu ostatnich kilkunastu lat wyszło w Polsce przynajmniej kilka książek (oczywiście: Wiesław Myśliwski, ale też Andrzej Stasiuk, a pod względem kreacji świata – nawet Jacek Dukaj), które podejmują problem eskapizmu w znacznie bardziej przekonujący, skomplikowany, wielowymiarowy sposób. Podobnie epilog książki, w którym bohaterowie rozmawiają ze sobą po latach i dojrzały narrator dostaje od babci gotowe odpowiedzi na pytania, wydaje się dość pretensjonalny. Jakby autor zdawał sobie sprawę z braków fabularnych i starał się je uzupełnić – za wszelką cenę i za jednym zamachem.
A jednak jest w Podkrzywdziu ogromny potencjał, nieodparcie uwodzący, który przyniósł autorowi zasłużone uznanie krytyków i zachwyt czytelników. Muszyński ma to, czego nie ma większość polskich autorów, i czego brak stał się jednym z głównych (meta)tematów literatury współczesnej. Autor Podkrzywdzia wierzy w moc języka, w istotową jedność, spoistość słowa i materii. Owo przekonanie, zakotwiczone właśnie w tradycji ludowej, jak refren przewija się w kolejnych częściach Podkrzywdzia: „Próbowałem oddzielić podanie od prawdy – zlepione były jednak ze sobą jak pajęcza nić, która strącona z jednego palca, zawija się na drugim i jeszcze bardziej klei do skóry” (s. 79), „Musieliśmy stworzyć w miejsce zhańbionych zupełnie nowe słowa, cały język, który zdoła sprostać polorowi tak ambitnej pory roku. Na razie – jak zepchnięci przez orkan na początek ewolucji – mogliśmy co najwyżej wydukać nazwy pojedynczych przedmiotów, określenia ich kształtów i kolorów, i próbować złożyć z nich pierwsze niezgrabne zdania. Sprawy o randze wiosny, nie wspominając już o Podkrzywdziu, trzeba było odłożyć, by porządkować co najbliżej” (s. 84). Bezsprzecznie ożywcze dla literatury przekonanie nie jest tu tylko pustą deklaracją – to z niego wyrasta cały pulsujący pejzaż powieściowy. Zasygnalizowanym w pierwszym zdaniu „kopom chrupiącego jarmużu” towarzyszą kolejne, tak plastyczne, że niemal namacalnie wyczuwalne obrazki: „gdy latem do mokrych goleni kleją się gzy”, „parny wądór stodoły”, „słyszałem, jak stopy babki kleją się do polepy sieni”, „sięgające łydek kopce roziskrzonych trocin”, „pogrążyć się w bezczasie wyskubki”. Tu i ówdzie rozbłyskują słowa takie jak: jucha, szponga, wrótnia, ciepnąć, pyrtek, gadzina – zapomniane, regionalne lub wymyślone, a posiadające niezwykłą moc semantyczną. Precyzja języka wywołuje u czytelnika zaskakujące, zmysłowe reminiscencje. Doświadczy ich chyba każdy, kto w dzieciństwie zaznał wiejskiego życia. Owa impresyjność książki jest chyba największą wartością lekturową Podkrzywdzia. Działając na poziomie pojedynczych obrazów, zdań, wyrażeń, a nawet słów, tym mocniej poddaje jednak w wątpliwość zasadność zaprzęgania obszernej i wymagającej formy powieściowej.
Muszyński nie jest jeszcze dobrym powieściopisarzem. Ma natomiast tę umiejętność, której wielu wytrawnych prozaików być może nigdy nie posiądzie – absolutną władzę nad językiem. Dlatego o Podkrzywdziu wolę myśleć jako o obiecującym etapie procesu, o zapowiedzi tego, co może dopiero nastąpić i przynieść pełną satysfakcję lekturową. Warunkiem jest obranie tematu wychodzącego poza proste schematy oraz opracowanie adekwatnej dla niego formy wyrazu.
Malwina Mus