Michał Zabłocki (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich)

Trzy dekady i co dalej?

Z czystym sumieniem mogę się wypowiadać tylko w sprawie ostatniej dekady, ponieważ wcześniejszą przeżyłem na marginesie polityki kulturalnej miasta, a jeszcze wcześniejszą – w ogóle poza Krakowem. Dynamika przemian w mieście nałożyła się w moim przypadku nie tylko na dynamikę przemian światowych, europejskich i krajowych, ale także na dynamikę przemian własnej aktywności. Kto wie, może dałoby się tu dostrzec jakiś wspólny mianownik, jakąś metodę na opis? Z własnej perspektywy określiłbym te trzy kolejne dekady następująco: I – Wyczekiwanie strategiczne, II – Rozgraniczanie taktyczne, III – Zaangażowanie polityczne.

Mam wrażenie, że wspomniana we wstępie Marcina Wilka transformacja ustrojowa spowodowała z jednej strony ogromną aktywność na polu kultury, ale z drugiej strony – pewną konsternację i właśnie – strategiczne wyczekiwanie. Można powiedzieć, że staliśmy się narodem schizofreników, którzy robią ogromny skok w kapitalizm, próbując się w nim za wszelką cenę odnaleźć i udowodnić, że też mogą i umieją, ale jednocześnie – pozostają w miejscu, jakby zahibernowani, wyczekując, co się tak naprawdę z tego wykluje: jaka rzeczywistość powstanie z tej nierzeczywistości, z tego eksperymentu. Każdy wtedy wielokrotnie się sparzył, wchodząc w role, które nie do końca przystawały do jego natury, przyzwyczajeń i możliwości. Działo się tak w całym kraju, więc i w Krakowie (także literackim). Załamał się system dawnych wartości i dawnych mechanizmów. To, co było anty, musiało nagle stać się pro. To, co przez dziesięciolecia siedziało w ukryciu, było blade i chorowite, musiało nagle wyjść na promenadę, wspaniale ubrane i opalone. Co to jest wspaniałe ubranie? Czy w ogóle potrafiliśmy się ubrać z gustem? Jak zdobyć opaleniznę? Jasne, że należy posiedzieć na słońcu, ale zwykle robi się to stopniowo, a nie natychmiast. Stąd poparzenia. Część z nas po prostu weszła do solariów. Skąd mogliśmy wiedzieć, że to niezdrowe, skoro cały świat wchodził? Skąd mogliśmy wiedzieć, że opalenizna zdobyta w ten sposób jest po prostu obciachowa? Że pewne zachowania w ogóle nie przystają do literatury, do sztuki przez duże SZY? Nałożyły nam się zakresy. Hollywood i brazylijskie seriale zlały nam się w jedno z kulturą wysoką, a literatura jako produkt z twórczością literacką. W sferze organizacyjnej – zniszczyliśmy fundamenty, rzucając się na głębokie wody, w których musieliśmy utonąć. Ocalały jednostki. Miasto Kraków nie było wyjątkowe, tym bardziej że działało w ramach tych samych aktów prawnych i w ramach tych samych struktur, co reszta kraju. Związki i stowarzyszenia twórcze z setkami i tysiącami członków, zostały zrównane z jednoosobowymi fundacjami. W oczach urzędników stały się drobnizną, balastem, niepotrzebnym obciążeniem w toku koniecznych przemian. Zaczęły się degenerować, schodzić na margines, walczyć o przetrwanie poprzez żebranie. A nikt nie lubi żebraków. Najwyżej rzuci im się od czasu do czasu jakąś jałmużnę, ochłap. Zresztą te nowo powstałe jedno-, kilku- i kilkunastoosobowe organizacje, choć bardziej operatywne, były też raczej przedmiotami niż podmiotami polityki miejskiej i państwowej. Przedmiotami co prawda bardziej dynamicznymi i nowoczesnymi, ale jednak przedmiotami; a nawet petentami, których trzeba tolerować, bo konieczność ich istnienia reguluje prawo i unijne dyrektywy. To była pierwsza dekada. Dekada zagubienia i wyczekiwania na wykrystalizowanie się nowej rzeczywistości.

Druga dekada to czas, w którym role zostały wstępnie rozdane. Jedni na tym skorzystali i się z tym pogodzili, inni się wycofali z wyrazem pogardy. Na szczęście pozostali jeszcze tacy, którzy postanowili coś zmienić. Uznali, że to nie koniec, a dopiero początek. Jeśli Nowe wielokrotnie już było i nigdy się nie sprawdziło, może należałoby powalczyć o coś Naszego? Czyli takiego, w czym możemy pouczestniczyć? I zaczął się Naszyzm. Nam dobrze z tymi, a wam dobrze z tamtymi. My trzymamy z jednymi, a tamci znowu z innymi. Nic się nie przenika. Wszyscy rywalizują o wszystko ze wszystkimi. Wydzieramy sobie nawzajem kawałki rzeczywistości, nikogo nie włączamy, a jeśli włączamy, to za cenę lojalności. Taktycznie rozgraniczamy. Miasto współpracuje z niektórymi. Tworzy własne instytucje rodem z branży reklamowej. Tak powstał KBF. Stawiał na produkty. Państwo postawiło na książkę. Tak powstał Instytut Książki. Ważny etap, bo zawodowcy potrzebują struktur do zawodowego działania i działają zawodowo. Dobrze im to wychodzi. Tworzą się prawdziwe instytucjonalne zręby państwowej i miejskiej sprawczości w dziedzinie literatury i kultury. Wiele inicjatyw rusza: festiwale, promocja, sprzedaż, wizerunek. Niektóre stowarzyszenia twórcze mają kasę: ZAIKS, SARP, ZASP. Dzielą pieniądze z tantiem. Są samodzielni. Inne dalej wegetują. Między innymi stowarzyszenia pisarskie. Skłócone. Rozbite. Pozbawione wpływów. Mówi się tak: szczytne cele, świetlana i nieskazitelna przeszłość, ale – wiecie, rozumiecie – czasy już nie te. Poza tym wy tu macie branżowe interesy jakieś, a my – panie kolego – musimy dostrzegać publiczność, obywateli, mieszkańców, którym trzeba zapewnić Produkt. Macie Produkt, to coś wam sypniemy. Nie macie, to na drzewo. Miasto kulturalnie rozkwita. Tysiące kolorowych plakatów z logotypem KBF wieści wielkie wydarzenia, także literackie, na które zaprasza prezydent Majchrowski. Do współpracy wciągane są jednostki najbardziej prężne i kreatywne. To bardzo dobre jest. Tego podważyć nie można. Ale kto pozostaje na marginesie? Pisarze. Pisarzy się przywozi, a nie wywozi. Nie promuje się Krakowa w Polsce i na świecie, ale świat promuje się w Krakowie. No to świat się cieszy, że Kraków ma tyle pieniędzy do wydania i rewanżuje się komplementami, uznaniem, splendorem.

Wchodzimy z rozmachem w trzecią dekadę. To dekada Krakowa jako Miasta Literatury UNESCO. Sukces i stabilizacja. Zdobyliśmy bardzo wiele. Rozglądamy się wkoło i… o kurczę, ale tu bałagan! Wiele rzeczy punktowo ogarniętych, flagowe okręty płyną i zdobywają nowe kontynenty, ale u nas pod bokiem bida aż piszczy, a sprawy fundamentalne wciąż niezałatwione. Ostatnio rozmawiam z Szymonem Kloską na ulicy i zwierzam się, że jeśli nie dostaniemy dofinansowania na nasz projekcik, którym urzędnicy notabene już są znudzeni, to nie będzie pieniędzy na czynsz. Bo przecież nie mamy ŻADNEJ dotacji na funkcjonowanie, na czynsz, na choćby „pół etatu dla sekretariatu”, na zapewnienie naszym ponad stu członkom miejsca spotkań z publicznością, ze sobą nawzajem, na samokształcenie, na podnoszenie zawodowych umiejętności, na warsztaty dla pisarzy. To wszystko są – z punktu widzenia wniosku grantowego – sprawy nieistotne, bo nie angażują Mieszkańców, bo nie kreują dla nich żadnego Produktu. Aż tu nagle – na zakończenie trzeciej dekady – przychodzi pandemia. Szuka się najbiedniejszych i najbardziej pokrzywdzonych. Chce się przynieść im zakupy. Chce się uruchomić dla nich mechanizm pomocowy. O patrzcie, toż to pisarze są! Tacy biedni, że się już nawet nie upominają o nic. Siedzą i popiskują cichutko. No to hajda! Chcemy wydać im książki. Pieniądze się znajdują. Płyną. Już są! Ojej! Może nawet będą płynęły stale, bo jak już coś się raz uruchomi, to zatrzymać trudno. Ale zaraz! Stop! Decyzję podjęli nie ci, po których byśmy się tego spodziewali, nie ci, których akceptujemy. Więc odrzućmy także finansowanie. Obraźmy się, odejdźmy, zademonstrujmy. Oto owoce politycznego zaangażowania literatury, charakterystycznego dla trzeciej dekady.

Zgadzam się z sugestią Marcina Wilka zawartą we wstępie, że największym wyzwaniem dla pisarzy i życia literackiego w mieście na dziś, jest właśnie polityczne zaangażowanie. Ale uwaga na zakres! Musimy się nauczyć, że każdy pisarz może i powinien angażować się politycznie jako obywatel i autor, ale jako członek społeczności pisarskiej powinien wznieść się ponad to. Zresztą nie wiem, czy potrzebujemy aż społeczności pisarskiej. Być może tych społeczności powinno być wiele. Z całą pewnością jednak potrzebujemy silnej organizacji branżowej, a zamiast tego mamy teraz kilka zwaśnionych wewnętrznie i obrażonych na siebie nawzajem grupek towarzyskich. Potrzebujemy organizacji zupełnie i do dna apolitycznej, w której każdy powinien szanować światopoglądowe wybory kolegów po fachu, nawet gdyby miały być dla niego nie tylko nie do przyjęcia, ale nawet nie do pomyślenia. Powinniśmy się uczyć szanować wybory i szanować ludzi jako pisarzy, choćby aktywnie zwalczając ich poglądy na papierze, na demonstracjach czy w stosownych, służących temu organizacjach politycznych. I w takiej właśnie branżowej organizacji, dla każdej władzy powinniśmy stanowić monolit, który nie wypowiada się na każdy aktualnie elektryzujący temat polityczny, natomiast krzyczy i pełnym głosem upomina się o indywidualne i zbiorowe interesy pisarzy. Nie wiem, czy jesteśmy w stanie wypracować taką dobrą praktykę na terenie Krakowa, ponieważ organizacje pisarskie, o których mowa, mają zasięg ogólnopolski i to raczej na arenie krajowej rozstrzygać się będą ich dalsze losy. Ale reperkusje tych centralnych decyzji – jeśli miałyby kiedykolwiek nastąpić – będą ogromne także, a nawet zwłaszcza, na szczeblu lokalnym.

Michał Zabłocki