W latach PRL-u mieliśmy świadomość, iż kultura i literatura podlegają nieustannej kontroli. Ale wiedzieliśmy też, że nawet skrupulatna inwigilacja może czasem słabnąć, a wtedy należy wykorzystać tę lukę i odezwać się własnym głosem, nowym pomysłem, innymi autorami. Rozpoczynały się więc starania, podchody, przetargi – aby mieć własne, niezależne pismo. „Dekada” była najpierw dodatkiem do „Gazety Krakowskiej”. Moda na dodatki skończyła się dość szybko, ale był to punkt wyjścia do usamodzielnienia. Potem robiło się literacką gazetę, która przeobraziła się w zeszytowy miesięcznik, a ten z kolei stał się dwumiesięcznikiem.
Ewoluowała też nazwa: z „literackiej” „Dekada” została ostatecznie „Nową Dekadą Krakowską”. Zmiana była wynikiem wewnętrznego konfliktu, który lepiej zmilczeć.
Redakcja nie miała nigdy górującego nad zespołem szefa (szefowej). Tematy projektowaliśmy zawsze wspólnie, nie spierając się o ich autorstwo. Niektóre osoby rezygnowały ze współredagowania, ale zawsze na własne życzenie. Słowem, atmosfera redakcyjna była pojednawcza, choć oczywiście po 30 latach widać zachodzące w redakcyjnej stopce pokoleniowe zmiany.
I tak zostało do dzisiaj. Zamierzenia były więc jasne, realizacje różne. Trudno ocenić, w jakim stopniu tzw. środowisko popierało nasze starania. Ma ono bowiem najczęściej swoje merytoryczne interesy i pomysły, których nie sposób w pełni zaspokoić. Dlatego staraliśmy się zachować samodzielność, to znaczy nie wychodzić naprzeciw oczekiwaniom czy naciskom grupowym, stowarzyszeniowym, organizacyjnym. Wymyślaliśmy poszczególne numery, starając się iść raczej z duchem czasu, czyli pozostając blisko nowych prądów, ale niekoniecznie razem z nimi. Zgodnie z wstępnym anonsem, „Dekada” okazała się pismem kulturalnym. Nie przekształciła się w magazyn, a zatem oparła się daleko posuniętej popularyzacji, nie stała się też – jak sądzę – pismem akademickim.
Wybieram parę numerów, które – moim zdaniem – nieźle obrazują ten kierunek, a także „umysłowy obraz” pisma.
Przed kilkoma laty (numer 6 z roku 2015) ogłosiliśmy „Raport o stanie literatury”. Jak się go dzisiaj czyta? Treść skupia się wokół form gatunkowych: poezji i prozy. Jego dyskusyjnym jądrem jest zespół krytycznych głosów, które są odpowiedzią na pytanie o pisarzy docenionych i przecenionych. Wzorem była dla nas bez wątpienia słynna ankieta paryskiej „Kultury” (1992, nr 7/8), która przez długi czas modelowała krytyczne opinie na temat stanu literatury. W „Dekadzie” opublikowaliśmy różne zdania, również te różniące się między sobą. Ciekawe wydaje się dziś, na ile słusznie przewidywano wówczas kierunki rozwoju literatury i przyszłość niektórych pisarzy. Oczywiście musiała wkroczyć w ten raport sprawa rynku, funkcja i rola internetu, czyli inne niż tradycyjne sposoby istnienia książek oraz ich autorów.
Od tego czasu mapa literatury nie zmieniła się radykalnie. Mało wówczas znani wspięli się wyżej, niedocenionych zauważono. Nie brakło też przewidywań rewolucyjnych, acz nietrafionych. Należy do nich bez wątpienia ocena prozy Olgi Tokarczuk, już wówczas posiadającej duży dorobek (jako pisarki z Wikipedii), co było aluzją do rzekomo powierzchownej wiedzy o czasach (Księgi Jakubowe), które bierze na warsztat (ale i wcześniej krytyka stawiała podobne zarzuty – np. przy recepcji Biegunów). To zabawne w gruncie rzeczy potknięcie świadczy o płynności krytycznych przewidywań, a może również o tolerancji redakcji, demokratycznie traktującej wypowiedzi budzące wątpliwość.
Do redakcyjnych sukcesów zaliczam zainicjowanie „numerów narodowych”. Było ich wiele, między innymi: francuski, włoski, belgijski, norweski, kataloński czy – najnowszy – rumuński.
Dyskusje redakcyjne prowadziliśmy między innymi o biografistyce, powieści historycznej, czytaniu Brzozowskiego, recepcji Miłosza, pożegnaniu z krytyką Mieczysława Porębskiego. Poza tym przygotowaliśmy numery monograficzne: o Filipowiczu, Szymborskiej, Miłoszu. Rysuje się zatem w tym wyliczeniu pewna merytoryczna hierarchia: literacka mapa przekształca się w rodzaj piramidy, u której szczytu znajdują się najbardziej wyraziści bohaterowie kanonu współczesności.
„Dekada” odnotowywała wszystkie Nagrody im. Kazimierza Wyki i publikowała kolejne laudacje. Tworzą one zbiór zasługujący na zainteresowanie i ponowną lekturę – jako szczególna encyklopedia „przewodników”, odbierających najwyższą pochwałę na swojej literackiej drodze.
Nie panowała wówczas, podobna do dzisiejszej, inflacja literackich wyróżnień – nagrody były bardziej widoczne, ich prestiż zaś bardziej oczywisty.
Wymienię tutaj tylko jedną z nich: w roku 2001 nagrodę odebrała Maria Janion, laudację wygłosił Henryk Markiewicz. Dotrzymał w niej, jak powiada, krakowskich obyczajów laudacyjnych. Po części uroczystej następuje „żartobliwy suplement”, czyli parafraza limeryczna. Profesor Markiewicz wykonał owo zadanie, sławiąc „frenetyczną hermeneutykę”, życząc Laureatce „ciągłego wznoszenia się w górę”. Maria Janion wygłosiła esej Wyka i czas (oba teksty zob. „Dekada Literacka” 2001, nr 1/2), kończąc go cytatem z Giosuègo Carducciego, który na okładce Legendy Młodej Polski umieścił Stanisław Brzozowski. Brzmi on tak: „Nie, nie umarłem, zwłoki moje opuszczają swe pierwsze życie”. Do ponowicieli tematów należy Wyka – ale też sama Maria Janion.
Po uroczystości udaliśmy się do restauracji Chimera na wspólny obiad. Po jego zakończeniu, Maria Janion – obładowana naręczami kwiatów – wyruszyła taksówką wraz z osobą towarzyszącą, Kazimierą Szczuką, w drogę powrotną do Warszawy.
Tego zakończenia „Dekada” już nie odnotowała.
Marta Wyka