Jan Bińczycki („Ha!art”)

1.
Sytuację rynkową, instytucjonalną i finansową czasopism kulturalno-literackich w ostatnich ponad 30 latach cechuje stan permanentnej niepewności i zmiany, krążenie od boomu do kryzysu. Dzieje ich recepcji to równie często „falowanie i spadanie”. Jak widzi Pan/Pani miejsce współtworzonego przez siebie tytułu na tle losów czasopism literackich w Polsce po 1989 roku oraz historii środowisk twórczych Krakowa?

Na wstępie muszę zaznaczyć moją nieco niewdzięczną rolę. Występuję jako plenipotent twórców i twórczyń „Ha!artu”, z upoważnienia Piotra Mareckiego, wieloletniego redaktora naczelnego magazynu. Jestem fanem i „wychowankiem” tego tytułu, w późniejszych latach także środowiska. Na późnym etapie jego rozwoju dołączyłem na kilka lat do zespołu, byłem redaktorem kilku numerów i dość aktywnym autorem. Moje spojrzenie na „Ha!art” jest więc niepełne, naznaczone osobistą wdzięcznością, ale też żalem wynikającym z okrojenia działalności środowiska, które przez niemal dwadzieścia lat działało niczym koncern medialny, kulturalna parainstytucja. Dziś jego aktywność ogranicza się niemal wyłącznie do wydawania książek. W większości wartościowych, dyskutowanych, innowacyjnych, ale będących tylko częścią dawnej działalności Korporacji Ha!art.

Ten wstęp mógłby wystarczyć za odpowiedź, jednak odniosę się do osobistych doświadczeń. W 1999 roku byłem maturzystą. Interesowałem się kontrkulturą. Przeglądając półkę z fanzinami w nieistniejącym dziś infoshopie Ebola, trafiłem na pierwszy numer „Ha!artu”. Zacząłem przeglądać, zachęcony wizerunkiem Alexa DeLarge z Mechanicznej pomarańczy – postaci zaanektowanej przez bliską mi kulturę punk. Zawartość magazynu nie odpowiadała moim oczekiwaniom, ale wydała się intrygująca. Uznałem, że to osobliwy fanzin. Dopiero w miarę lektury kolejnych numerów przekonałem się, że to pismo kulturalne, które oprócz prozy i wierszy zawiera także szkice teoretyczne, niekiedy o akademickim ciężarze gatunkowym. W następnych wydaniach wątki poświęcone kulturze najnowszej łączyły się z kontrkulturowymi. Autorki i autorzy odkrywali nowe tematy, jednocześnie ukazując treści kontrkulturowe oraz zjawiska „marginesowe”, campowe, obrazoburcze, anarchiczne. Lektura „Ha!artu” była dla mnie przejściem od kontrkultury opierającej się na słuchaniu płyt i czytaniu fanzinów do dojrzałego odbioru i poszukiwania wyzwalających, oryginalnych, niekiedy „wywrotowych” treści.

„Ha!art” wyrósł z tradycji artystycznego undergroundu. Był platformą do prezentacji niszowych zagadnień, które wielokrotnie wprowadzał do „głównego nurtu” życia kulturalnego. W ciągu kilkunastu lat były to między innymi: (anty)konsumpcjonizm, literatura zaangażowana/polityczna, gonzo journalism, camp, literatura LGBT+, liberatura, cyberpunk, liternet, sztuka nowych mediów, poszukiwanie „ludowej” alternatywy wobec oficjalnej historiografii.

2.
Redakcje mediów literackich wielokrotnie formułowały postulaty, zgodnie z którymi w polu kultury należałoby być: odkrywcami, inspiratorami, laboratoriami kultury współczesnej, promotorami (dziś częściej: wpływowiczami), platformami służącymi różnorodnym autorkom i autorom, strażnikami kanonu czy dobrych wzorów… W czym przede wszystkim upatruje Pan/Pani roli redagowanego przez siebie (nadal lub niegdyś) czasopisma? Czy te funkcje wyraźnie Pana/Pani zdaniem ewoluowały w ostatnich dekadach?

Mam wrażenie, że dla mojej generacji – w tym twórczyń i twórców związanych z tym środowiskiem – „Ha!art” był tym, czym dla poprzedniego pokolenia stał się „brulion”: intensywnym doświadczeniem estetycznym, propozycją obcowania z kulturą jako źródłem wolności. Przetrwał dłużej niż swój wielki poprzednik. W miarę upływu czasu zmieniała się jego rola. Przestał pełnić funkcję „trybuny młodej kultury”, stał się swoistym laboratorium tematów dla autorek i autorów. Publikowane teksty owocowały często następnymi przedsięwzięciami.

„Ha!art” zniknął z rynku w szczycie kryzysu prasy drukowanej, tuż przed pojawieniem się takich tytułów jak „Pismo” czy magazynowa reinkarnacja „Przekroju”. Podzielił los wielu czasopism, choć udało mu się przetrwać całkiem długo, pomimo braku stabilnych fundamentów budżetowych oraz zmieniających się mód intelektualnych.

Od innych tytułów różnił się strukturą (dez)organizacyjną. Przez sporą część swego trwania „Ha!art” nie posiadał stałej redakcji, kolejne edycje tworzyły zmieniające się grupy osób. Ten brak stałości i konsekwencji w budowie bazy czytelniczej sprawiał, że pismo bywało hermetyczne, ale stanowił też jeden z jego najważniejszych walorów. Z kolei dział „Polityka autorska”, obecny w pierwszych wcieleniach pisma, pozwalał na szeroką prezentację twórców, którzy wywarli znaczący wpływ na kulturę polską, jak choćby Wilhelm Sasnal, Michał Witkowski, Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer.

3.
Redakcje czasopism i ich wydawcy to środowiska uchodzące za niszowe, ale zdecydowanie kulturotwórcze w polu polskiej literatury i kultury ostatnich dziesięcioleci. Które strategie działania, rozwoju i komunikacji z publicznością oraz z jakim skutkiem przetestowaliście Państwo – zespołowo – na trudnym, w niejasnych trybach ewoluującym rynku czasopism?

Przez wiele lat zarówno niezależnemu wydawnictwu, jak i magazynowi interdyscyplinarnemu udawało się utrzymywać odrębną pozycję i stworzyć własne kanały dystrybucji treści. „Ha!art” nie należał do obiegu akademickiego, nie doszlusował do grona nobliwych, mających swoich instytucjonalnych patronów tytułów – jak „Twórczość” czy „Literatura na Świecie”. Funkcjonował w swoistej niszy – jako alternatywa dla tradycyjnych czasopism, eksperyment wprowadzany w obieg medialny. Zgodnie z jednym z haseł Korporacji Ha!art: „Wszystko, co się nie opłaca” – kwartalnik nie miał walorów komercyjnych. Po latach uważam, że ten brak zainteresowania komercyjną stroną przedsięwzięcia, ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi konsekwencjami, należy uznać za jeden z walorów magazynu oraz element jego tożsamości. Cenny zwłaszcza w czasach, gdy każde przedsięwzięcie kulturalne rozlicza się z widoczności, klikalności i liczby odbiorców.

 

4.
Wiele zespołów redakcyjno-wydawniczych nieustannie pracuje nad archiwizacją dawnych wydań czasopism w sieci albo ich cyfrową rewitalizacją – żeby zasoby kultury literackiej ciągle żyły i pozostawały szeroko dostępne przez lata. Jedno z wyzwań „na teraz” to z pewnością zadbanie o przyszłość krakowskich periodyków i nieregularników oraz o społeczność budowaną wokół nich – zarówno w sferze multimedialnej (wychodzenie poza tradycyjny podział papier – online, własne serwisy oraz tematycznie lub personalnie powiązane kanały w mediach społecznościowych, content wideo i podcasty z otwartym dostępem, bartery, gościnne występy w radiu czy telewizji), jak i animatorskiej (eventy cykliczne i spontaniczne, konkursy, festiwale, własna nagroda literacka albo seria wydawnicza, programy twórcze, projekty artystyczne, patronaty i udział w przedsięwzięciach zaprzyjaźnionych środowisk). Jaki profil i zakres aktywności na najbliższą dekadę klaruje się w Pana/Pani dalekosiężnych planach na wielowymiarową, różnomedialną obecność tytułu?

Kwartalnik nie ukazuje się od czterech lat. Decyzja o ewentualnej reanimacji tytułu należy do fundacji. Korporacja Ha!art dziś zajmuje się przede wszystkim wydawaniem książek. Trudno przewidywać powrót do dawnej, parainstytucjonalnej struktury, którą – oprócz pisma – tworzyły także księgarnia w Galerii Bunkier Sztuki, portal internetowy i Międzynarodowy Festiwal Literacki Ha!wangarda. Marzy mi się powrót „Ha!artu” na półki księgarń i salonów prasowych, by wprowadzał w wyzwalające, twórcze zdziwienie następne pokolenia czytelników i czytelniczek.

Jan Bińczycki – dziennikarz, publicysta, bibliotekarz regionalista. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Przeglądzie”, „Kontakcie”, „Nowej Europie Wschodniej”, portalach internetowych i fanzinach hardcore/punk. Przez kilka lat członek zespołu Korporacji Ha!art, wydającej magazyn „Ha!art” (1999–2017). Współzałożyciel kolektywu Tłusty Druk. Co czwartek prowadzi audycję o książkach w radiopirat.pl.