Teresa Walas (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich)

Krakowski Oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – pierwsza dekada

Głos mój stanowić może częściowe uzupełnienie wypowiedzi Michała Zabłockiego, bo właśnie pierwsza dekada to były lata mojego intensywnego zaangażowania w życie krakowskiego oddziału świeżo powstałego wtedy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Przywołuję tu więc czas, który dla pokolenia będącego jądrem każdej współczesności, czyli trzydziesto- i czterdziestolatków – jest już zapewne historią zamierzchłą, zamierającą na ogół szybko i bezgłośnie, toteż dla lepszego jej zrozumienia przypomnę kilka niezbędnych faktów.

Na mocy dekretu o stanie wojennym, ogłoszonego 13 grudnia 1981 roku, zostały zawieszone, czyli pozbawione możliwości działania, wszystkie organizacje, w tym także związki twórcze, a wśród nich zrzeszający ludzi pióra Związek Literatów Polskich. Ówczesny jego prezes, Jan Józef Szczepański, wybrany podczas Walnego Zjazdu w grudniu ’80 roku, w momencie więc gwałtownego rozmrożenia wolności, długotrwale negocjował z władzami możliwość przywrócenia normalnej aktywności Związku (co szczegółowo opisał w Kadencji); warunki jednak, jakie stawiała władza, sprowadzające się – najogólniej mówiąc – do przywrócenia nad literackim środowiskiem partyjnego nadzoru, okazywały się nie do przyjęcia. Nie znaczyło to, że w części tego środowiska władza i jej posunięcia nie znalazły oparcia. Toteż w sierpniu 1983 roku ZLP został decyzją administracyjną rozwiązany, a w jego miejsce powołano – pod tą samą nazwą – pozostający w aliansie z rządem Jaruzelskiego nowy związek, z nowym statutem, zarządem i prezesem, którym najpierw była Halina Auderska, potem Wojciech Żukrowski. W tej sytuacji dawny zarząd i połowa mniej więcej członków dotychczasowego ZLP przeszła „do podziemia”, czyli podjęła działalność – w świetle prawa stanu wojennego – nielegalną. Ten „drugi obieg”, wcześniej nieźle już rozwijający aktywność wydawniczą i edukacyjną, objął teraz wszystko: książki, prasę, życie kulturalne, organizacyjne i towarzyskie.

W Krakowie trzon owej alternatywnej struktury stanowili: Jan Józef Szczepański, Kornel Filipowicz, Tadeusz Chrzanowski i współpracujący z nimi na różnych polach – Barbara Czałczyńska, Leszek Elektorowicz, Kazimierz Traciewicz, Danuta Abrahamowicz i wiele innych osób angażowanych do poszczególnych spraw. Ta alternatywna struktura przenikała się i wiązała z bliźniaczymi sieciami Solidarności i – poprzez konkretne osoby – z działającymi oficjalnie instytucjami naziemnymi – jak Kościół, uniwersytet czy wkrótce wybudzony z „uśpienia” PEN Club. Poza bezpośrednią kontrolą organów władzy nie tylko ukazywały się książki; odbywały się też publiczne wieczory autorskie – na ogół w kościołach lub na przylegającym do Kościoła terenie, jak miała się rzecz w przypadku „NaGłosu”, pisma mówionego poświęconego kulturze, które było fenomenem na skalę krajową, a być może i szerszą, a które znalazło schronienie w Klubie Inteligencji Katolickiej przy ulicy Siennej. Udzielano również finansowego wsparcia pisarzom, zarówno tym, którzy utracili dotychczasowe źródła dochodu, jak i ludziom młodym, debiutującym dopiero w literackim fachu. Od początku 1984 roku zaczęto także przyjmować do niezależnego ZLP nowych członków, czego dokonywał podziemny Zarząd, rezydujący okazjonalnie w prywatnych domach; w tym trybie i w takiej scenerii – w mieszkaniach Wisławy Szymborskiej, Jana Józefa Szczepańskiego czy Tadeusza Chrzanowskiego – do pisarskiego grona dołączyli formalnie między innymi Bronisław Maj, Jan Polkowski, Jerzy Kronhold, Bogdan Rogatko, Władysław Stróżewski.

Ta szczególna postać krakowskiego życia literackiego została opisana i udokumentowana w różnych publikacjach; przywołuję ją tu, by oświetlić genezę powstania Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, uzmysławiając też fakt, który ulega zatarciu w społecznej pamięci: wyraźny i głęboki podział, jaki dokonał się wówczas w każdym, więc i w krakowskim środowisku literackim. Środowisko to zawsze było, co oczywiste, pod względem poglądów i wyborów politycznych zróżnicowane. W jego skład wchodzili partyjni i bezpartyjni, beneficjenci systemu i jego czarne owce, konformiści i mniej lub bardziej jawni opozycjoniści. W różnych momentach historii, w zależności od stopnia nasilenia jej dramatyzmu, rozstęp między tymi kręgami zwiększał się bądź zmniejszał, zazwyczaj jednak w końcu jadano w tej samej stołówce, jeżdżono do tych samych domów pracy twórczej, pracowano w tych samych redakcjach. Z końcem lat 70. podziały te mocniej się zarysowały, stan wojenny zaś i jego konsekwencje sprawiły, że pomiędzy poplecznikami reżimu a obezwładnioną i odzieraną z nadziei resztą wytworzyła się przepaść obcości, niepodatnej na żadną neutralizację. W wymiarze jednostkowym dochodziło zapewne do jakichś pojednań, ale w wymiarze społecznym było ono trudne do wyobrażenia. Toteż choć z biegiem czasu słabły represje i ustawały zwykłe szykany, jakich dopuszczali się wobec literackich secesjonistów także ich niedawni koledzy, to gdy władza zaczynała już wyraźnie tracić grunt pod nogami i gdy w grudniu ’88 roku powstał Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, obejmujący pośród piętnastu komisji także komisję Stowarzyszeń Twórczych, nie brano pod uwagę reaktywacji dawnego Związku, ale od razu pojawił się projekt powołania nowego organu, zrzeszającego niezależnych pisarzy. Ponieważ mimo podejmowanych prób nie dało się odbić zawłaszczonej nazwy (acz w potocznym słowniku określano ten nowy ZLP mianem, dziś powiedzielibyśmy – stygmatyzującym: „Zlep” lub „Neozlep”), zaproponowana została inna nazwa: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Idea ruszyła w Polskę i 14 kwietnia 1989, trzy dni przed rejestracją Solidarności, SPP zostało zarejestrowane, a ostatniego maja odbył się zjazd założycielski Stowarzyszenia, do którego zgłosiło akces około 500 osób.

W niecały miesiąc później, 19 czerwca powołany został do istnienia Krakowski Oddział SPP. Zebranie założycielskie wyłoniło jego prezesa – Kornela Filipowicza i zarząd, w skład którego weszli: Danuta Abrahamowicz, Stanisław Balbus (wiceprezes), Barbara Czałczyńska, Leszek Elektorowicz (wiceprezes), Jerzy Jarzębski, Marek Skwarnicki, Teresa Walas (sekretarz), Marta Wyka, Elżbieta Zechenter-Spławińska. Kończyły się czasy heroiczne, przygasała czerwcowa euforia, zaczynała się proza życia: Stowarzyszenie wymagało siedziby i zapewnienia ekonomicznej podstawy bytu. Pierwotny ZLP miał do swojej dyspozycji dwie kamienice: legendarny dom przy Krupniczej 22 i niedawno, w latach 70. odrestaurowaną, zabytkową i pięknie wewnątrz wyposażoną (antyczne meble wyszukiwali wtedy osobiście Kornel Filipowicz i Tadeusz Chrzanowski) posesję przy ulicy Kanoniczej 7; z pompą oddawał ją do użytku sam towarzysz Gierek. Wydawało by się więc, że jeden z tych lokali powinien przypaść nowopowstałemu Stowarzyszeniu, nie bardzo jednak było wiadomo, kto i na jakiej zasadzie decyzję taką ma podjąć; co więcej, polityczny przewrót i powołanie rządu Mazowieckiego niosły ze sobą nie tylko tchnienie wolności, oznaczały też stopniową restytucję własności prywatnej. Co oznaczało, że do obu kamienic zgłoszą swoje prawa dawni właściciele. Sytuacja własnościowa Krupniczej była skomplikowana przez ilość przebywających za granicą spadkobierców, status domu przy Kanoniczej 7 – w pełni jasny: budynek należał pierwotnie do Kapituły Metropolitalnej w Krakowie. Jako realiści, obeznani z literackim motywem kamienicznika, szukaliśmy więc lokum w zasobach miejskich – bez skutku. Po jakimś czasie wszakże Kapituła, zdawszy sobie zapewne sprawę, że ma w swym wnętrzu pozostałość dawnego reżimu, sama zaproponowała nam gościnę i w marcu 1990 roku została podpisana umowa najmu. Po kilkumiesięcznej bezdomności Stowarzyszenie uzyskało do swej dyspozycji – na innych już zasadach – część pomieszczeń na pierwszym piętrze z pięknym widokiem na kościoły św. Piotra i Pawła i św. Andrzeja, w którym to miejscu rezyduje do dziś.

Ta wcześniejsza bezdomność Stowarzyszenia nie sparaliżowała wszakże jego aktywności, życie kulturalne bowiem ożywało, nabierało rozpędu i uwalniało skumulowaną energię. Na początku 1990 roku krakowskie SPP włączyło się w ogólnopolskie przedsięwzięcie, jakim była zbiórka na utworzony w listopadzie poprzedniego roku Fundusz Daru Narodowego, mający wesprzeć pustawą kasę rządu Mazowieckiego, przede wszystkim służbę zdrowia, kulturę, organizacje społeczne. Z fali darczyńców wyodrębniło się środowisko artystyczne, firmując własną akcję „Artyści dla Rzeczypospolitej”. W jej ramach 12 stycznia odbył się w Sali Hołdu Pruskiego w Sukiennicach wieczór zatytułowany „Powrót pisarzy”, który był równocześnie publicznym aktem wyjścia niezależnych pisarzy „z podziemia” i uroczystą inauguracją działalności Stowarzyszenia. Wzięli w nim udział Ewa Lipska, Wisława Szymborska, Ludwik Jerzy Kern, Stanisław Lem, Bronisław Maj, Leszek Aleksander Moczulski, Jerzy Pilch, Jan Polkowski, Jan Józef Szczepański, Jerzy Turowicz. Spotkanie prowadzili Marta Wyka i Stanisław Balbus, a uzyskany dochód zasilił Fundusz Daru Narodowego. Drugą formą wsparcia tego Funduszu była przeprowadzona wśród członków Stowarzyszenia zbiórka darów o charakterze materialnym, które stały się potem przedmiotami aukcji zorganizowanej 14 stycznia wespół ze Związkiem Polskich Artystów Plastyków w Pałacu Sztuki. Wśród licytowanych przedmiotów znalazły się między innymi rysunki Ewy Lipskiej i Stanisława Lema, tomiki wierszy Szymborskiej z wklejonymi w nie autografami wierszy, bibeloty, książkowe rarytasy, a także obraz Jaremianki ofiarowany przez Kornela Filipowicza, a zakupiony przez Jacka Łodzińskiego – kto wie, czy nie jedynego wtedy tam reprezentanta krakowskiego biznesu. Plonem aukcji okazało się kilkadziesiąt tysięcy złotych, co biorąc pod uwagę niski na ogół stopień zamożności ówczesnych jej uczestników, było kwotą niemałą.

Początek tamtego roku przyniósł jednak i bolesną stratę. 28 lutego zmarł Kornel Filipowicz, jedna z postaci-zworników krakowskiego środowiska literackiego, znakomity pisarz, piękny i prawy człowiek, który w mrocznych latach był dla wielu źródłem moralnego oparcia i nadziei. Nowym prezesem krakowskiego oddziału został Włodzimierz Maciąg, krytyk literacki, wieloletni redaktor „Życia Literackiego”, wówczas już nauczyciel akademicki, w którego osobie unia personalna odzwierciedlała realną unię, jaka łączyła krakowskie środowisko literackie i uniwersytecką polonistykę.

Wczesne lata 90. były dla Stowarzyszenia czasem euforycznego odzyskiwania pisarzy, którzy ze względów politycznych mieli odcięty naturalny dostęp do kultury polskiej, ale i przyciągania wszystkich ciekawych widoku Polski w jej nowej odsłonie. Salony SPP na Kanoniczej przypominały międzynarodowe lotnisko: gościły Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Stanisława Barańczaka, Tomasa Venclovę, Karla Dedeciusa; fetowano tu też Józefa Garlińskiego, prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, którego nazwisko znajdowało się na specjalnej liście osób objętych w PRL-u całkowitym zakazem publikacji. Częstym bywalcem stanie się na Kanoniczej Czesław Miłosz, który stopniowo zbliżał się do Krakowa i po kilku czasowych pobytach osiadł w nim na stałe. Przez siedzibę SPP przewijali się pisarze francuscy, niemieccy, szwedzcy, ukraińscy… Kamery i kable telewizyjne były niemal częścią wystroju wnętrz Stowarzyszenia, a Krzysztof Glondys, pracujący wówczas dla krakowskiej telewizji, stałym jej rezydentem. Odbywały się tu również zwykłe wieczory autorskie, coraz częściej zwane promocjami, czczono rocznice i jubileusze, a znajdująca się na parterze kawiarnia pozwalała na rozwinięcie życia towarzyskiego poza ramami oficjalnych spotkań.

Wszystko to działo się na dużej scenie, w blasku fleszy, często z udziałem licznej, pełnej entuzjazmu widowni, finansowe jednak kulisy przedstawiały widok znacznie mniej radosny i krzepiący. Wraz bowiem z minionym ustrojem i stosowanym w nim politycznym nadzorem zniknął też państwowy mecenat, a nowe rządy – przejęte wiarą w zbawienne działanie wolnego rynku – nie kwapiły się zbytnio do wspierania kultury, zwłaszcza do finansowania organizacji zrzeszających jej przedstawicieli. O ile więc na aktywność literacką można było uzyskać samorządowe dotacje, to kosztami utrzymania lokalu i jego funkcjonowania obarczono głównie samo Stowarzyszenie, mające jedno realne źródło dochodu: członkowskie składki, uiszczane najczęściej z umiarkowaną skrupulatnością. Podejmowaliśmy więc próby znalezienia sponsorów, których w tym krajobrazie ząbkującego kapitalizmu niełatwo było wypatrzyć i dla większości których podtrzymywanie przy życiu tak abstrakcyjnego tworu jak stowarzyszenie pisarzy nie wydawało się obiecującą inwestycją reklamową. Odprawiały nas z niczym banki i hotele; raz wsparła nas restauracja, innym razem kawiarnia. Maciej Słomczyński pośredniczył w uzyskaniu darowizny od krakowskich rotarian, w trudnej chwili wspomógł raz Stowarzyszenie Stanisław Lem. Sprzedaliśmy umeblowanie kawiarni prowadzącej ją pani Czachowskiej, prelegenci przekazywali swoje honoraria do wspólnej kasy. Stowarzyszenie przyjęło też pod swój dach redakcję „Dekady Literackiej”, później znalazło – dzięki Bogdanowi Rogatce – życzliwego i wspomagającego sąsiada w Krakowskim Instytucie Nieruchomości, zajmującym część pomieszczeń na tym samym piętrze. Wszystko to trudno było jednak nazwać finansową stabilizacją.

Ówczesny stan ducha najlepiej oddadzą fragmenty sprawozdania, przedstawionego przez prezesa Włodzimierza Maciąga na zakończenie jego pierwszej trzyletniej kadencji: „Kształtowało się nasze Stowarzyszenie, jak dobrze pamiętamy, w bardzo szczególnych okolicznościach przełomu historycznego, kiedy pragnienie wspólnoty, więzi organizacyjnej powiązane było z silnym poczuciem moralno-ideowej zasady wiążącej, potrzebą oddzielenia się od władzy państwowej (wówczas panującej), z pragnieniem strzeżenia wolności twórczej, wolności indywidualnego wyboru tradycji, tematyki czy stylu artystycznego. Nie sposób jednak nie zauważyć, że ta wspólnota w indywidualnej niezależności była głęboko powiązana z dążeniami i nastrojami całego społeczeństwa, dobijającego się wówczas praw obywatelskich, niepodległości państwowej i demokratycznie wybranej władzy. Naszą niezależność tworzyliśmy w wyraźnie przecież odczuwanej harmonii ze stanem ducha zbiorowego, co nam dawało, albo dawać mogło, poczucie, że go w jakimś sensie wyrażamy i reprezentujemy. […]

Od tamtych lat i tamtych zapałów dzieli nas bardzo niedługi okres. Tymczasem duch zbiorowy zmienił swoje oblicze […]. Kolejne ekipy rządowe w tym samym rytmie ograniczały swoje zainteresowanie sprawami twórczości artystycznej i materialnego położenia pisarzy, aż wreszcie niezależność nasza w pełni mogła się zrealizować. Chociaż niezupełnie w takim rozumieniu, jakie mieliśmy na uwadze. Bo przecież nie zakładaliśmy, że niezależność literatury od jakichkolwiek struktur państwowych, niezależność pisarza od jego obowiązków nauczycielskich, całkowicie wolny rynek idei – odsłonią inne oblicze statystycznego konsumenta kultury, inną hierarchię zainteresowań, a w końcu to, co nas najbardziej zaskoczyło: jego całkowitą obojętność wobec czegoś takiego jak Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. […] Jesteśmy wolni pod każdym (prawie) względem niezależni, ale – biedni”.

Gdy więc pogasły reflektory wielkiego przełomu, stanęliśmy w obliczu niełatwej do przyjęcia prawdy, że pisarze nie są grupą wybrańców lecz indywidualnymi producentami towarów; jeśli więc chcą tworzyć twórcze gildie czy zawodowe związki, liczyć mogą przede wszystkim na siebie. Towarzyszyły temu też zmiany zachodzące w samym literackim środowisku. W 1985 roku Jan Józef Szczepański, zdając sprawę z „dni skupienia” w Tyńcu, które były też legalną formą spotkania się większej grupy pisarzy, zanotował w swoim dzienniku: „związek przestał być potrzebą, zastąpiło go poczucie profesjonalnej solidarności”. W kilka lat potem zdanie to nie było już konstatacją przekonującą. Związek przestawał być wartością nie dlatego, że zastąpiła go inna, głębsza forma profesjonalnej więzi, lecz z tego względu, że więź ta coraz bardziej zanikała na rzecz indywidualnej troski o własne sprawy. Pisarze wydeptywali sobie własne ścieżki na nowo kształtującym się rynku, co łatwiej przychodziło tym o ustalonej renomie i tym, którzy celniej trafiali w szybko zmieniające się jego zapotrzebowanie. Promocja i reklama stały się powszechnym orężem w jednostkowej walce o pozyskanie uwagi czytelnika, dla którego kultura wytwarzała coraz to nowe, atrakcyjne błyskotki. Sam profesjonalizm tracił na wartości, słabła więc i pozycja jego strażnika, którym mieniło się Stowarzyszenie, podobnie jak płowiał etos, który towarzyszył jego poczęciu.

Także krakowskie środowisko powoli się rozpraszało, zmniejszało się w nim poczucie odpowiedzialności za stan i los, jak również za sytuację materialną całej lokalnej wspólnoty piszących. Choć zdarzały się i wyjątki: po otrzymaniu Nagrody Nobla Szymborska przez długie lata regularnie wspomagała finansowo Stowarzyszenie. Z biegiem czasu zanikało też zainteresowanie kwestiami ogólnymi, zwłaszcza że postulaty i roszczenia Stowarzyszenia kolejne rządy zbywały na ogół milczeniem. Perspektywa społeczna, praca na rzecz literackiej zbiorowości w całym jej – także politycznym już – zróżnicowaniu stawała się coraz mniej pociągająca. Taką nielekką schedę przejmowali na następne dekady kolejni prezesi Krakowskiego Oddziału SPP: Bogusław Żurakowski, Gabriela Matuszek, Michał Zabłocki i towarzyszące im zarządy, wlewając w ten trochę zużyty, ale wciąż jeszcze mocny bukłak nowe wino własnej pomysłowości i energii.

Teresa Walas