Jerzy Illg („NaGłos”)

Mówimy „NaGłos”

Po wprowadzeniu stanu wojennego wielu pisarzy znalazło się na listach proskrypcyjnych i zostało skazanych na druk w pismach i oficynach podziemnych bądź emigracyjnych. Władzom zależało na zatomizowaniu środowiska, rozbiciu więzi pomiędzy twórcami, skazaniu ich na samotność, brak wzajemnej komunikacji i kontaktu z odbiorcą. W tej sytuacji niesłychanie ważna stawała się możliwość spotykania się z czytelnikami, bycia razem – na przekór podłemu czasowi, cenzorom i politrukom zarządzającym kulturą. W gronie krakowskich pisarzy (Kornel Filipowicz, Jerzy Kwiatkowski, Jan Józef Szczepański) narodził się pomysł, w którego realizacji szczególna rola miała przypaść Bronisławowi Majowi. Publiczne spotkania z niezależnymi autorami nie mogły się w tym czasie odbywać na terenie instytucji państwowych – świetnym rozwiązaniem okazał się szyld Sekcji Literackiej Klubu Inteligencji Katolickiej, pod którym zaczęto organizować wieczory „pisma mówionego”. Rychło – jako „NaGłos” właśnie – stało się ono najpopularniejszą sceną literackiego Krakowa. Tytuł wymyślił profesor Stanisław Balbus – wygrywając w ogłoszonym przez Maja konkursie główną nagrodę, czyli dożywotnią prenumeratę pisma. Twórców miejscowych od początku wspomagali przyjeżdżający regularnie autorzy z całej Polski – przeważnie objęci zakazem druku. Wspólnie prezentowali numer „regularnego” pisma: Wisława Szymborska czytała wiersz, Jan Józef Szczepański opowiadanie, Jerzy Kwiatkowski lub Jan Błoński esej, Janusz Anderman albo Aleksander Jurewicz fragment prozy, ktoś inny recenzję filmową lub teatralną. Całość kończył gwóźdź wieczoru, czyli felieton Jerzego Pilcha. Brał on za każdym razem na kieł któregoś z kolaborujących z władzą przyjemniaczków, a to Romana Bratnego, a to Władysława Machejka, a to Jana Dobraczyńskiego, przerabiając ich literackie „osiągnięcia” na krwawą pulpę.

Wygłaszane w czasie wieczorów „NaGłosu” utwory drukowane były potem w „Arce”, „Kulturze Niezależnej” i innych pismach podziemnych; nierzadko też układały się w książki – które nigdy by się nie narodziły, gdyby autorzy nie pisali ich z „NaGłosu” na „NaGłos”. Wieczory cieszyły się fantastycznym powodzeniem, choć wieści o spotkaniach rozchodziły się wyłącznie pocztą pantoflową.

NaGłos” „mówiony” był czymś pośrednim pomiędzy teatrzykiem, salonem literackim, kabaretem i happeningiem. Spis treści każdego „numeru” układany był w ostatniej chwili, zaś całość była totalną improwizacją. O sukcesie i niepowtarzalnej atmosferze tych wieczorów przesądziło powierzenie prowadzenia ich Majowi, który pełnił obowiązki gospodarza, konferansjera, tworząc przy okazji małe kreacje aktorskie.

Osobny rozdział dziejów „NaGłosu” stanowiły kuluary, czyli wszystko to, co się działo przed spotkaniami w KIK-u, a zwłaszcza po nich, kiedy grono autorów wraz z akolitami przenosiło się do któregoś z zaprzyjaźnionych domów. Ilość spożywanego wówczas alkoholu stanowiła wielkość mniej więcej stałą, chyba że któryś z gości zakłócał tę statystykę.

*

Około roku 1990 uznaliśmy z Bronkiem Majem, iż przemiany sytuacji w kraju sprzyjają podjęciu starań o wydawanie „NaGłosu” jako normalnego pisma drukowanego. Bronek szczęśliwie znalazł wydawcę skłonnego wyłożyć pieniądze na pismo, o którym z góry wiadomo było, że musi być deficytowe. Roli tej podjął się Mirosław Styczeń, biznesmen, a później także polityk z Bielska-Białej. Jurek Pilch, który wespół z Majem i Marianem Stalą współtworzył „NaGłos” „mówiony”, nie wyraził zainteresowania redagowaniem pisma. Dokooptowano zatem niezawodną i skrupulatną Ewę Nowakowską oraz młodych polonistów: Krzysztofa Biedrzyckiego i – po jakimś czasie – Andrzeja Franaszka. Z całej tej paczki, poza Ewą, tylko ja miałem jakie takie pojęcie o redakcyjnej kuchni: adiustowaniu tekstów i opisywaniu ich do druku, korekcie, łamaniu itp. Największe wsparcie miałem w Romku Dziuroszu, który został grafikiem pisma, tworząc jego layout, logo i szatę graficzną lekko stylizowaną na secesję. Romek od początku robił każdy numer właściwie ręcznie – bez użycia komputera, w co dzisiaj nie sposób uwierzyć – na skserowanych arkuszach rozkładówek wyklejając kolumny makiety, wedle której w drukarni było łamane pismo. Ręcznie wykonywał ornamenty, żywe paginy, tytuły poszczególnych działów czy też winiety rysowane indywidualnie do każdego z odcinków autorskiej rubryki Mariana Stali „Blisko wiersza”.

Stylizacja szaty graficznej naszego pisma na secesję podkreślać miała dyskretne odwołanie do ekskluzywnych czasopism młodopolskich, które – po pierwsze – były pięknymi przedmiotami same w sobie, po wtóre zaś – koncentrowały się na zagadnieniach sztuki i literatury, wyniośle stroniąc od polityki i spraw społecznych. Moim niedościgłym ideałem była „Chimera” Miriama, czyli Zenona Przesmyckiego, której pięknie oprawny w półskórek komplet znajdował się w bibliotece mego dziadka.

Bliskie mi były „Zeszyty Literackie”, redagowane przez Basię Toruńczyk wtedy jeszcze w Paryżu. Od pierwszego numeru „NaGłos” różnił się od nich przede wszystkim jedną kardynalną cechą – poczuciem humoru. Piętno swej osobowości odciskał bowiem na piśmie Bronek Maj, a równocześnie wszyscy nieźle się bawiliśmy. Właściwie było ono poniekąd jedynie przedłużeniem naszych rozmów, wygłupów, zabaw towarzyskich. Pismo powstawało niejako przy okazji. Wychodziliśmy z założenia, że redagując „NaGłos”, robimy frajdę przede wszystkim samym sobie, drukujemy wyłącznie to, co nas samych fascynuje (stąd na przykład numer rockowy czy kontrkulturowo-hipisowski), że – mówiąc najkrócej – my sami mamy dobrze się bawić, a komu będzie po drodze – niech się z nami zabiera!

Podstawowym założeniem było zachowanie w postaci drukowanej jak najwięcej z atmosfery „pisma mówionego”, przede wszystkim owego ducha zabawy, klimatu spotkania, bezpośredniego kontaktu z odbiorcą „siedzącym na widowni naszego teatrzyku” i wciąganym do udziału w przedstawieniu. Stąd troska o to, by czytelnik nie obcował jedynie z tekstem, ale by jak najwięcej było elementów wizualnych, ilustracji, fotografii, reprodukcji, „scenografii” w postaci winiet poszczególnych działów i rubryk. Oryginalnym wynalazkiem „NaGłosu” była rubryka „Pisarze do piórka” drukowana na trzeciej stronie okładki. Publikowaliśmy tu dzieła plastyczne prozaików i poetów, którzy lubili rysować, często traktując to jako hobby, na ogół nieznane czytelnikom. Na stronie tej pojawiły się prace takich pisarzy, jak Wisława Szymborska, Ewa Lipska, Josif Brodski, oczywiście Bruno Schulz i Witkacy, ale też Joseph Conrad-Korzeniowski (Bronek anonsował jego rysunek jako „przedstawiający – w nieco umownej formie – wspaniały trójmasztowy żaglowiec”), Janosch, Witold Gombrowicz czy Thomas Merton – „zakonnik z cysterskiego zakonu trapistów w Gethsemani, może bardziej znany z prac o nieco innym charakterze”. Na ostatniej stronie okładki widniało duże zdjęcie głównego bohatera numeru.

Zależało nam na możliwie jak najbardziej osobistym obcowaniu czytelnika z autorami i bohaterami tekstów. Każdy utwór opatrzony był podobizną autora – warto się pochwalić, że „NaGłos” wprowadził ten zwyczaj jako pierwsze pismo w Polsce, a dziś nie ma właściwie gazety, która nie posługiwałaby się tym zabiegiem. Ponadto autor sygnował tekst własnoręcznym podpisem – pod esejami, wierszami, recenzjami reprodukowaliśmy autografy, których zdobycie w wypadku autorów zagranicznych bądź dawno nieżyjących było czasami nie lada wyczynem – mimo to nie brakło nam ich bodaj nigdy! Pomysłem stosowanym przez wiele redakcji pragnących przydać sobie powagi i prestiżu było powoływanie Rady Wydawniczej. Skład naszej prezentował się nie najgorzej: Wisława Szymborska, Jan Błoński, Zbigniew Herbert, Artur Międzyrzecki, Czesław Miłosz, Zdzisław Najder, Jan Józef Szczepański, Jacek Woźniakowski. Najder znalazł się tam jako najwybitniejszy na świecie conradysta, poza tym miło było mieć w radzie kogoś z wyrokiem śmierci. Kiedy wrócił do Polski i jako polityk ujawnił oblicze niezbyt nas pociągające, dyskretnie go z naszej rady wymiksowaliśmy. Herbert po jakimś czasie sam się z tej rady wypisał.

Maksymalnie bliski kontakt z czytelnikiem, wciągnięcie go niejako za kulisy naszego teatrzyku, zapewnić miały rubryki „W kuluarach”, a zwłaszcza całkowicie autorski wynalazek Bronka: „Kronika towarzyska”. Pisana była językiem staroświeckim i wyszukanym, stylem podniosłym, a zarazem przypominającym kolumny zawierające doniesienia towarzyskie w dawnych żurnalach i „kuryerach”. Stanowczo przestrzegano w niej krakowskiej tytulatury i zamykano się w snobistycznym kręgu wyższych sfer, dając czytelnikowi ekscytującą możliwość voyeuryzmu, obcowania ze światem na co dzień dlań niedostępnym. Wszystko to traktowane oczywiście było z przymrużeniem oka, jako rodzaj zabawy towarzysko-literackiej. Obok opisów wydarzeń prawdziwych było miejsce na apokryfy, a czasem kompletne mistyfikacje.

Opisywanie (a czasem aranżowanie) afer towarzyskich, obracanie wydarzeń kulturalnych w absurdalne wygłupy, wymyślanie kolejnych zmistyfikowanych sytuacji i podpisów pod zdjęcia dostarczało nam niekończącej się uciechy. Celował w tym oczywiście Bronek, ale zdarzały się też kreacje zbiorowe, kiedy cały zespół ulegał fali wspólnego szaleństwa i pomysły pieniły się w sposób spontaniczny i samonapędzający się. Czasem był to najkrótszy wywiad świata, zamieszczony „W kuluarach”:

AUTOR „KRONIKI TOWARZYSKIEJ”:
Wisławo, czy mógłbym umieścić cię w „Kronice towarzyskiej”?
WISŁAWA SZYMBORSKA:
Wszystko możesz – tylko nie pomyl mnie z Arafatem.

Robienie „NaGłosu” niewiele miało wspólnego z redaktorskim profesjonalizmem. Już sam termin „kwartalnik” był używany w stosunku do tego osobliwego pisma zdecydowanie na wyrost, i to raczej przez recenzentów i dziennikarzy aniżeli przez nas. My dużo chętniej używaliśmy (mało lubianej przez bibliografów) nazwy „nieregularnik” – co z kolei nie ułatwiało prowadzenia prenumeraty.

Trzeba przyznać, że w tych okolicznościach żaden z kolejnych wydawców nie bardzo radził sobie ze sprzedażą, dystrybucją i prenumeratą, a także z płatnościami (drukarnie, honoraria) i deficytem, jaki nieuchronnie musiało przynosić pismo wydawane w nakładzie 1000–1500 egzemplarzy. Wydawcami „NaGłosu” byli, z mniejszym lub większym powodzeniem: bielska firma Centaur, Wydawnictwo Maszachaba, Oficyna Literacka i na koniec TAiWPN Universitas, gdzie pismo znalazło bezpieczne schronienie.

*

Po wydaniu 28 numerów, w roku 1997, zajęci innymi obowiązkami – uznaliśmy, że dłużej tej zabawy ciągnąć nie jesteśmy w stanie. Oddanie tak bardzo „autorskiego” pisma w ręce młodej redakcji – rozważaliśmy i taką możliwość – oznaczałoby jego zbyt daleko idącą transformację – to nie byłby już nasz „NaGłos”. Zdecydowaliśmy zatem, że lepiej będzie zachować w pamięci czytelników dobre wspomnienia o piśmie, niż doprowadzić do obojętnego wzruszania ramionami na widok kolejnego numeru.

Kiedy dziś patrzę na półkę z zajmującymi na niej pokaźne miejsce blisko trzydziestoma numerami „NaGłosu”, odczuwam satysfakcję i chwilami żal, że ta wspólna przygoda się skończyła. Gdy czasami czegoś szukam i biorę do ręki któryś z numerów, przekonuję się, że pismo to zadziwiająco dobrze wytrzymuje próbę czasu. Ponieważ poszczególne zeszyty miały na ogół charakter monograficzny i poświęcone były kolejno: Sławomirowi Mrożkowi, Nowej Fali, Brunonowi Schulzowi, Witkacemu, rock’n’rollowi, Wisławie Szymborskiej, Śląskowi, kontrkulturze i hipisom, autobiografii, Josifowi Brodskiemu, wreszcie Kalifornii, każdy z nich był właściwie almanachem gromadzącym jak w pigule blok ważnych tekstów na dany temat, stanowił małą monografię, do której wracać będzie można zawsze. Oprócz tej „ponadczasowości”, która sprawia, że – jak słyszę – poszczególne numery „NaGłosu” zyskały w pewnych środowiskach status „kultowych”, zasługą pisma było roztaczanie troskliwej opieki nad młodą poezją. Mogę to głośno powiedzieć, bo akurat tym zajmowali się moi redakcyjni koledzy, przede wszystkim Marian Stala i Bronisław Maj. Niebywale czujnie i kompetentnie obserwowali oni wszystko, co dzieje się wśród najmłodszych poetów i – kierując się nieomylnym słuchem – umożliwiali im debiut w „NaGłosie” oraz zaistnienie w „wysokim” obiegu literackim. Przez łamy pisma przetoczyła się cała czołówka poetów wówczas młodszego, dziś już średniego pokolenia, wśród nich wielu późniejszych laureatów Nagrody Fundacji im. Kościelskich: Marek Wojdyło, Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Jolanta Stefko, Marzanna Bogumiła Kielar, Tomasz Różycki, Dariusz Suska, Paweł Marcinkiewicz, Artur Szlosarek, Wojciech Bonowicz, Grzegorz Wróblewski i inni. Odkryciem „NaGłosu”, z którego możemy być dumni, była także – drukowana w odcinkach przez kilka numerów pisma – znakomita proza dwóch pań: Beaty Obertyńskiej oraz Moniki Żeromskiej.

*

Tamta epoka, kiedy rytm życia literackiego i towarzyskiego wyznaczały wieczory „NaGłosu” mówionego, redagowanie i kolportowanie pism podziemnych i uczestniczenie w różnych działaniach kultury niezależnej, kiedy dużo więcej można było jeszcze wypić, do rana zaniedbując się na wyczerpujących balangach, z których jedni szli prosto na zajęcia na uniwersytet, innych zaś – bywało – funkcjonariusze SB odwozili na przesłuchanie – należy już do przeszłości. Nie ma powrotu do tamtej beztroski, żywiołowości absurdalnych żartów, prowokacji i wygłupów, których echa odzywają się jedynie od czasu do czasu. Próbuję je tutaj utrwalić, bo mam poczucie, że w przeciwnym razie wraz z postępami sklerozy ulotniłyby się bez śladu, a zasługują chyba na to, by je ocalić – zwłaszcza w wyjątkowo podłym czasie, który nieoczekiwanie nas osaczył i nie wiadomo, kiedy ustąpi miejsca normalności.

Jerzy Illg

Fragmenty książki Mój znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach, o nowej dekadzie i pięknej plejadzie Jerzego Illga publikujemy w wyborze Autora i za uprzejmą zgodą Wydawnictwa Znak.